Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Krwawe znamię.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To dziwna rzecz, — mówił — od tylu lat zawsze tu wszystko na swojem miejscu. W pokoju ojca... w tych salach... nic nie drgnie, nic nie przybywa, nic się nie starzeje. Ludzie ci sami... zdaje się, że wczoraj ztąd wyjechałem...
— Słuchaj Eugenek — usiadłszy w kątku sali okrągłej i przyciągając go ku sobie, odezwała się Spytkowa — tyś mnie zrozumieć powinien. Wyprowadziłam cię umyślnie, aby ci powiedzieć rzecz jednę... aby cię przestrzedz.
— Przestrzedz? dobrze... — odparł chłopak — ja jestem posłuszny, gdy tylko mogę.
— Widzisz, jak tu wszystko nieme, milczące, poważne dokoła ojca, który smutek jakiś dawny nosi na sercu... Ty jesteś młody, ty potrzebujesz wesela i hałasu, ale one ojcu mogą być przykre... Wstrzymuj się... nie trzpiotaj, nie śmiej się... bądź uważniejszym, z poszanowaniem i umiarkowaniem.
— Moja mamo, — rzekł Eugenek — to dobrze; ale kiedy mi w duszy wesoło, że was widzę, żem tu przybył, jakże to ukryć?
— Być wesołym, lecz nie okazywać tego.
— Matko, to zawsze będzie rodzaj kłamstwa.
— Prawda, dziecko moje — smutnie odpowiedziała Spytkowa — na co ja cię go mam uczyć? Zawcześnie nauczy cię tego życie... A więc...
Umilkła i pocałowała go w czoło.
— Bądź jakim cię Bóg stworzył, jak ci serce wskaże... a co ma się stać, to się stanie...
— A cóż się może stać, matko? — zapytał chłopak.
— Nic, nic — ojciec jest człowiek stary, znękany, smutny; może cię wziąć za bardzo płochego i zmartwić się...
— Dlaczegóż ojciec jest smutny? alboż nie pamięta, że był młodym i wesołym? — mówił Eugenek.
— Już dość, nie zadawaj mi pytań, dziecko moje... Niech cię Bóg błogosławi, niech...