Krwawa hrabina/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Krwawa hrabina
Podtytuł Sensacyjna powieść historyczna
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ST. A. WOTOWSKI
KRWAWA
HRABINA
SENSACYJNA POWIEŚĆ
HISTORYCZNA
WARSZAWA══════════════════1933
BIBLJOTEKA ECHA POLSKIEGO


Druk. P. BRZEZIŃSKI Warszawa, Pawia 44.







Rozdział I.
TAJEMNICZY ZAMEK.

O rycerzu! Jakaż siła
Twoje kroki zapędziła
W te bezludne strony.
Grom uderza, wiatr dmie w oczy
Potok z szumem fale toczy
Tam, w kraj spustoszony.

MICHAŁ VORÖSMARTY
poeta węgierski ( 1855 r.)

Był rok 1608. Silna wichura pieniła mętne wody rzeki Wagu, siekł drobny deszcz i zapadał już mrok, kiedy młody szlachcic polski Stanisław Górka, zdala dojrzał wyrastające przed nim jakieś potężne kontury.
Kontury, wznoszącego się na wzgórzu zamku.
— Hej! — rzekł do jadącego nieco z tyłu pacholika. — Chwałaż Bogu! Widać ludzką siedzibę! Przemokłem do kości i myślałem, że w lesie, śród tej ulewy przyjdzie nam nocować!
— Piękne zamczysko! — przywtórzył pacholik, radośnie spozierając na wysokie baszty, wznoszące się na wzgórzu i okolone szeregiem zabudowań. — Piękne zamczysko! Nie odmówią nam tu chyba gościny i noclegu!
Górka, ucieszony, spiął konia ostrogami i pospieszył w kierunku zamku. Zaiste, był to traf nader szczęśliwy. Bo, nie znając dobrze Węgier i zbłądziwszy śród drogi, mógł być przygotowany na przeróżne przygody i niebezpieczeństwa śród nocy.
Węgry, podzielone wówczas pomiędzy Turcję a Austrję, skłócone, w stanie nieustannej wojny i ciągłych zamieszek, mało, zwłaszcza dla podróżnego przedstawiały bezpieczeństwa, a każdy napotkany po drodze zajazd, mógł być, nie tyle schronieniem, co pułapką i zbójecką jaskinią. Wszędzie krążyły uzbrojone bandy, złożone z serbów, kroatów, słowaków, ba nawet tatarów, czyhające na łup i dla niewielkiego nawet łupu gotowe pozbawić podróżnego życia.
To też Górka, rad pędził teraz w stronę magnackiej rezydencji. Nie orjentował się, do kogo należeć może zamek, ale znając dobrze gościnność węgierskiej arystokracji, tuszył, że napotka się z serdecznem przyjęciem.
Istotnie, niezadługo wraz z pacholikiem znaleźli się podle zamku. Był on, w rzeczy samej potężny, jak większość wybudowanych w Węgrzech zamków, mających za cel obronę przed ciągłemi napadami i otoczony szeroką fossą. Na szczęście jednak, znajdował się tam zwodzony most i był opuszczony obecnie.
— Wjeżdżajmy! — zawołał Górka i kopyta jego bachmata wesoło zadzwoniły po deskach. — Ale, cóż to? — raptem wykrzyknął.
Zdala dobiegł go jakiś jęk.
— Co to? — powtórzył.
Koło bramy, znajdującej się na drugim końcu mostu, wsparty o nią, stał jakiś człowiek i szlochał głośno. Raz po raz podnosił swą pięść i uderzał w bramę, niby pragnął dostać się do wewnątrz, a tam go nie wpuszczano.
— Nie chcą wam otworzyć? — zapytał Górka i wpił się zdziwionym wzrokiem w nieznajomego.
Jego wygląd, istotnie, przedstawiał się niezwykle. Był to wysoki, barczysty, starszy już mężczyzna, obrośnięty, bez czapki, o potarganych wichurą włosach i zmierzwionej brodzie. Opończę miał poszarpaną i zabłoconą, rzekłbyś, odbył daleką drogę, a oczy nabiegłe krwią, nieprzytomnie patrzyły dokoła. Obojętnym wzrokiem obrzucił Górkę i jego pacholika, poczem znów z mocą wyrznął kułakiem w okute żelazem drzwi i wycharczał:
— Zbrodniarze... Zbrodniarze...
Może począłby się go rozpytywać Górka i dowiedział z ust nieznajomego, co znaczyła ta cała scena, gdyby wtem w murze nie rozwarło się jakieś okienko i nie ukazała się w niem głowa. Ściągnęły ją tam, zapewne, nie tyle uderzenia w bramę starego mężczyzny, który dobijał się do zamku bezskutecznie od dłuższego czasu, ile stuk kopyt końskich nowych przybyszów po zwodzonym moście.
— Aj, ki wot? Kto idzie? — zabrzmiało po madziarsku zapytanie.
— Vendeg! Gość! Podróżny! — odparł w tym samym języku Górka, gdyż władał nieźle tą mową.
Jednocześnie drgnął. Coraz dziwniejsza poczynała się stawać przygoda. Twarz, jaka ukazała się w okienku była tak potwornie szpetna i wykrzywiał ją taki wyraz złośliwości, że przestraszyć się jej można było nie tylko w nocy. Spłaszczony nos, olbrzymie uszy i ogromne usta, niepokryte zarostem, nadawały jej coś zwierzęcego, a w świdrujących małych oczkach przebijała się drapieżność.
Nieufnym wzrokiem mierzył Górkę.
— Goście? — powtórzył, przenosząc oczy z Górki na nieznajomego. — Razem przybywacie?
Górka potrząsnął głową.
— Jestem wojewodzic Stanisław Górka! — dumnie rzekł. — Wraz z moim pacholikiem zmyliliśmy drogę i długo błąkaliśmy się śród lasów. Przybywamy was prosić o gościnę. A tego człowieka — wskazał na nieznajomego — jako żywo nie znam i rad byłbym posłyszeć, czemu tak rozpacza.
Twarz tego, który wyglądał przez okno, jakby się rozpogodziła. Znikł z niej cień niepokoju. Dostrzegł zapewne w mroku i pięknego wierzchowca i bogaty, choć zmoczony ubiór Górki. Poznał, że z przedstawicielem znakomitego rodu ma do czynienia, bo na szpetnej twarzy pojawił się obleśny uśmiech i głosem skrzeczącym, a któremu starał się nadać możliwie uprzejme brzmienie, wypowiedział:
— Zaraz rozkażę rozewrzeć bramę! Radzi jesteśmy waszej miłości...
— A czyjże ten zamek? — zapytał Górka.
— Jaśnie wielmożnej hrabiny Nadasdy! Zowie się Czeitha!
— Acha! — bąknął zadowolony, bo o hrabinie nieraz miał sposobność słyszeć na Węgrzech. — Tedy zameldujcie mnie waszej pani! Ale — dodał, przypomniawszy sobie nagle tajemniczego mężczyznę, który stał teraz podle jego konia i niby z nadzieją wpatrywał się w Górkę. — Czemuż nie chcecie go wpuścić? Wszak znużony, zmoczony i stary. Widać z odzienia, że przebył daleką drogę... Nie godzi się w taką noc — wichura zawyła z nową siłą — człowieka ostawiać na dworze!
— To człek pozbawiony rozumu! — zabrzmiała odpowiedź. — Sam nie wie, co gada...
— Ja, pozbawiony rozumu? — wrzasnął w tejże chwili mężczyzna. — Jak śmiesz, ty...
Dalsze słowa zagłuszył zgrzyt roztwieranej bramy. Górka wjechał na obszerny dziedziniec. Przy nim, trzymając go za strzemię prześlizgnął się stary. Na dziedzińcu kręciło się sporo hajduków, ubranych dostatnio, lecz dziwnie ponurych, o minach nie wzbudzających zaufania. Przy bramie zaś stał ten, który z nimi rozmawiał przez okienko. Gdy Górka mu się przyjrzał, mógł stwierdzić, iż cała jego postać była równie odrażająca, jak głowa. Był to garbus, ale niezwykle rozrośnięty w ramionach, o długich, niczem u goryla rękach, zapewne obdarzony dużą fizyczną siłą. Musiał zajmować wyższe w domu stanowisko, gdyż hajducy spozierali nań z bojaźnią, połączoną z respektem.
— Zaraz doniosę jaśnie hrabinie o odwiedzinach waszej miłości! — skłonił się nisko i uczynił kilka kroków w stronę jasno oświetlonego ganku, jakby Górce wskazując drogę.
Z tej chwili skorzystał nieznajomy. Przyciśnięty wciąż blisko do konia Górki, wyszeptał:
— Jam nie szalony! Łże, potworny karzeł! Strzeż się szlachcicu! Tu zbójecka jaskinia!
— Coście rzekli? — powtórzył Górka, dobrze nie rozumiejąc.
— Zbójecka jaskinia! Więżą ją... Ilonę... Pragnę Ilonę wybłagać, wyprosić...
— Kogo więżą?
— Ilonę... Pamiętajcie rycerzu... Pamiętajcie rycerzu, jeślibym zginął! Nic ponadto wam rzec nie mogę, bo to przeklęte monstrum znowu tu spieszy...
W rzeczy samej, garbus nie dotarł do ganku, a jakby przypomniawszy sobie o czemś, zatrzymał się w pół drogi. Przypomniał sobie o owym dziwnym mężczyźnie i jemu teraz dawał znaki, żeby się zbliżył.
— Ej, dziadu! — krzyczał. — Nie nudź szlachetnego pana! Idź za Sandorem — tu wskazał na jednego z hajduków — do czeladnej izby! Później załatwimy nasze sprawy!
Nieznajomy puścił strzemię Górki i rzuciwszy mu ostatnie spojrzenie, jakby błagając o litość i pomoc, począł się oddalać. Lecz, zdawało się, że zdala biegnie jeszcze szept.
— Strzeżcie się... Strzeżcie, rycerzu...
W innym wypadku cała ta scena i przepojone niepokojem słowa zrobiłyby na Górce inne wrażenie i nie tak łatwo opuściłby nieznajomego. A potworny garbus; hajducy o ponurym wyglądzie, przejęliby go obawą. Ale posłyszawszy, że zamek zwie się Czeithe i należy do hrabiny Nadasdy, na wszystko spozierał innemi oczami. Choć bliższych szczegółów o hrabinie nie znał, to, co posłyszał w różnych węgierskich dworach, całkowicie wystarczało, aby wzbudzić do niej całkowite zaufanie i respekt. Elżbieta, hrabina Nadasdy, urodzona księżniczka Batorówna, miała być kobietą niezwykle urodziwą i rozporządzającą olbrzymiemi bogactwami. Owdowiawszy, powtórnie nie wychodziła za mąż, ale pono przeróżne miewała kaprysy. Czasem mówiono o niej, że jest to druga Kleopatra i że nie jeden piękny kawaler poszczycił się jej względami. W każdym razie była to wielka dama, z potężnego rodu Batorych i każdy poczytywałby sobie za honor znaleźć się na jej dworze, bo naogół żyła odosobniona, nie przyjmując nikogo.
To też, w związku z jej nazwiskiem, niezwykłe otoczenie nabierało innego charakteru i wojewodzic cieszył się już z góry, że przed obliczem pięknej pani się znajdzie. Co zaś tyczyło się przygody z nieznajomym starcem, to poczynał wierzyć, iż w rzeczy samej szalonego napotkał i mimo uszów puścił posłyszane ostrzeżenie. Tembardziej, że garbus widocznie rad, że odciągnął szaleńca od nowego przybysza, zbliżywszy się, tłómaczył:
— Pozbawiony rozumu! Zmarła mu córka, czy wychowanica! Z rozpaczy pomięszało mu się w głowie! Nie chce uwierzyć w jej śmierć i wszędy jej szuka! Szuka i oskarża, że mu ją porwano.
Wyjaśnienie to całkowicie zadowolniło Górkę. Zeskoczył z konia i rzuciwszy cugle pacholikowi, podążył w ślad za garbusem. Rychło znaleźli się w olbrzymim przedsionku, o ścianach zawieszonych zbrojami, najprzeróżniejszą bronią i rogami jeleni, a z tego przedsionku w jasno oświetlonej, bogato przybranej komnacie. Miała ona nieco charakter wschodni i tonęła śród kosztownych makat i smyrneńskich dywanów. Nie dziwota. Choć Węgry wciąż walczyły z Portą Otomańską, zdążyły jednak przejąć w niektórych wypadkach turecki przepych i tureckie upodobania.
Pośrodku komnaty, jakby oczekując na ich przybycie, stała niewiasta, którą, zaiste, piękną nazwać było można. Słusznego wzrostu, o prawdziwie madziarskim typie, śniadej cerze, kruczych włosach i wielkich ognistych oczach. Na oko, lat mieć mogła najwyżej trzydzieści i gdyby nie duma, rozlana na jej obliczu w połączeniu z jakimś niesamowitym wyrazem w źrenicach, mogła pociągnąć każdego. Była odziana tak, jakby tylko co powróciła z konnej przejażdżki. Więc, w karmazynową, ściśniętą złotym pasem szubkę, oblamowaną kosztownem futrem, tureckie, szerokie szarawary, jakich wówczas do podobnych przejażdżek używały węgierskie panie, i wysokie, męskie, safjanowe buty.
W dłoni, na której połyskiwało kilka kosztownych pierścieni, dzierżyła bat, którym odniechcenia raz po raz niecierpliwie uderzała po cholewce.
— Piękna, bo piękna — pomyślał Górka. — Dla takiej warto i poświęcić życie!
Zapomniał natychmiast o dziwacznym garbusie i ponurych hajdukach, kręcących się po podwórzu zamku.
Na widok Górki oblicze urodziwej damy rozjaśnił uprzejmy uśmiech, a słowa które wybiegły z za krwawych warg, były jeszcze słodsze.
— Witajcie, kawalerze! — rzekła. — Mówił mi Fitzke — wskazała na garbusa — żeście zbłądzili w podróży i szukacie w moim domu gościny. Rada was widzę. Cały dom stoi dla was otworem!
Skłonił się nisko.
— Wielki to honor dla mnie — odparł — znaleźć się w tak znakomitym domu! Sława wasza, mościa hrabino, a raczej mościa księżno, bo pochodzicie z sławnego domu Batorych, grzmi po całej Hungarji i szczęśliw jestem, że vestram celsitudinem poznaję i na własne oczy przekonać się mogę, że zaiste krasą starożytne boginie przewyższacie!
Obowiązkiem dobrze ułożonego kawalera było ukucie podobnego komplementu, jak i również przeplatanie swej mowy, łacińskiemi zwrotami, co zarówno na Węgrzech, jak i w Polsce należało wtedy do dobrego tonu. Musiał jednak, w słowach Górki, prócz zdawkowej grzeczności przebijać szczery zachwyt, bo piękna pani pokraśniała, cień zadowolenia przemknął w głębi źrenic i niby skromnie odrzekła.
— Nadtoście uprzejmi, rycerzu.
Górka uważał, że winien udzielić nieco informacji o sobie.
— Zwę się Górka! — rzekł. — Gwoli zwiedzenia Hungarji podróżuję po kraju! — nie chciał jeszcze wyjawić powodu swej prawdziwej bytności na Węgrzech. — Z tych Górków, co najgoręcej elekcję naszego króla Stefana popierali, a waszego wielkiego krewniaka. Łączyły mnie więzy amicycyi z drugim waszym krewniakiem Gaborem Batorym. Gdy jeszcze przebywał w Polsce.
— Ach, Gabor.... — mruknęła bez wielkiego zapału, lecz grymas ten uszedł uwagi młodego szlachcica.
Aby zrozumieć dalszy bieg wypadków, słów parę należy poświęcić historji rodu Batorych. Ród ten zawsze należał do magnackich na Węgrzech, lecz do roli panujących podniósł go dopiero Stefan Batory, obrany początkowo na księcia Siedmiogrodu, a później na króla Polskiego. Po nim tron Siedmiogrodu przejął brat jego Krzysztof i w Księstwie Siedmiogrodzkiem działo się jeszcze jako tako. Ale już po śmierci Krzysztofa rozpoczęły się niesnaski, a ród Batorych jął się chylić ku upadkowi. Syn jego Zygmunt, znękany niefortunnemi wojnami, ustąpił tron swemu bratu Andrzejowi, a sam szukał pomocy w Polsce u Jana Zamojskiego, swego powinowatego, męża Gryzeldy Batorówny, siostry króla Stefana. Lecz i panowanie Andrzeja było krótkie. Zwyciężony w bitwie z nasadzonym na niego przez Austrję hospodarem maltańskim Michałem, w czasie ucieczki do Polski, został zabity. Co prawda po jego śmierci, znów Zygmunt powrócił na tron, zawezwany przez wiernych siedmiogrodzian, lecz nie mogąc się uporać z przeciwnościami, złożył rządy w ręce cesarza Rudolfa II i sam wkrótce potem zmarł.
Tron siedmiogrodzki, objął Zygmunt Rakoczy, a ze świetnych czasów Batorych, pozostała jeno tradycja.
Otóż w chwili naszego opowiadania, prócz Elżbiety Batorówny, która zamieszkiwała na Węgrzech, istniał ostatni potomek znakomitego rodu Gabor, marzący o wskrzeszeniu dawnych tradycji.
Synowiec ten króla Stefana, wychowywany w Polsce i doskonale świadom naszej mowy i zwyczajów, marzył nie tylko o odzyskaniu siedmiogrodzkiego księstwa, ale i o koronie polskiej. Odziedziczywszy po jednym ze swych krewnych, panu na Ezetie, ogromne bogactwa, formował swą partję po cichu, a wszyscy ci, którym obrzydły rządy niemieckie, z nim się łączyli i przeciw cesarzowi Rudolfowi rozwijali chorągiew.
Prawdziwym powodem bytności Górki na Węgrzech było to, że zaprzyjaźniony od młodu jeszcze w Polsce z Gaborem, teraz dążył do księcia, by powiększyć liczbę jego stronników. Ale Gabor, na którego cesarz Rudolf zastawiał wciąż nowe pułapki, ukrywał się po dworach różnych węgierskich magnatów. A wojewodzic wiózł zapewnienie, że wielu Polaków, gotowych jest pospieszyć mu z pomocą w odzyskaniu siedmiogrodzkiego księstwa. Toć Gabor cieszył się w Polsce taką popularnością, że w roku zeszłym, w czasie rokoszu Zebrzydowskiego, głośno wołano, iż po obaleniu niemiłego Zygmunta III, jego tylko na tron polski powołają. Tak to ściśle łączyły się wówczas dzieje Siedmiogrodu i Polski i takie, dzięki pamięci króla Stefana, panowało przywiązanie do rodu Batorych, a Gabor wychowany w Polsce i zaprzyjaźniony z najznakomitszemi rodami, był uważany za swego.
Lecz, o swej misji, która z konieczności musiała być wielce poufna, nie zamierzał Górka jeszcze opowiadać hrabinie. Jeśli powołał się na swą przyjaźń z Gaborem, to tylko dla tego, że sądził, iż zażyłość z jej krewnym, jeszcze szerzej mu wrota gościnności otworzy.. Nie wiedział tylko jednej rzeczy. Że tajemnicza pani, której dwór taki był dziwny, niecierpiała z różnych względów swego dość dalekiego krewniaka, a natomiast łączyły ją bliskie stosunki z Niemcami i rakuskim domem.
— Gabor! — powtórzyła z ledwie ukrytym przekąsem. — Ponoć bawi w którymś z pogranicznych zamków! Cesarz rad byłby go widzieć w okowach!
Poczem zmieniła temat.
— O rodzie znakomitym Górków, słyszałam! — rzekła. — Tedy cieszę się, że was goszczę, kawalerze! Lecz, pewnieście znużeni i senni! Fitzke przeprowadzi was do przeznaczonych wam komnat, a jutro z radością was obaczę! Bo chyba kilka dni zechcecie pobyć w moim zamku!
Górka skłonił się głęboko. Rad nawet był, że piękna pani nie zatrzymuje go dłużej. Zmoczony i zabłocony, po całodziennej jeździe śród ulewy, z pewnem zażenowaniem rozmawiał z tą damą, która w stroju amazonki, zaiste, od Djany była foremniejsza.
A gdy odchodził wślad za garbusem, do przeznaczonych mu pokojów, wzrok hrabiny pobiegł za nim.
— Wcale przystojny młodzian! — szepnęła i koniec języka zwilżył łakomie jej czerwone wargi, niczem pantery, łakomej na zdobycz. — Jeno...
Bat o złotej rękojeści znów niespokojnie uderzył o czerwoną cholewkę bucika.
Poczem, podeszła do wysokiego gotyckiego okna i przez to okno w zamyśleniu poczęła spozierać. O szyby dzwonił deszcz, a z dworu dolatywało wycie wichury.
Nie długo stała sama. Rychło pojawił się garbus i zameldował, że młody Polak znalazł się w przeznaczonej dla siebie komnacie, i że zaraz podadzą mu wieczerzę.
— A ten drugi? — rzuciła.
— Szaleniec? — ukazał w złym uśmiechu żółte i spróchniałe zęby. — Czeka zamknięty w izbie na dole! Jak miłościwa pani rozkaże z nim postąpić?
— Wprowadzisz go do narożnej komnaty! Tam... tylko... ja... i ty.... Zrozumiałeś?
Skinął głową.
— A polak niczego się nie domyślił?
— Uwierzył, że obłąkany!
— Uwierzył? A nie gadał o Ilonie?
— Stałem zdala. Nie mogłem posłyszeć. Ale chyba nie starczyło czasu!
— Basserem terem tiszen! — zaklęła nagle po węgiersku, i nikt nie przypuściłby, że z tak pięknych ust może paść podobnie ordynarne przekleństwo. — Ja z dziadem koniec zrobię! Przywiedź go!
Pobiegła przodem.
Zaiste, dziwnie przedstawiała się komnata, w której hrabina zamierzała przyjąć tajemniczego, starego człowieka. Mieściła się w narożnej baszcie, była okrągła i pozbawiona wszelkich sprzętów. Wydawało się, że nikt do niej nigdy nie zagląda, gdyż pajęczyna wiła się po ścianach, a kurz gromadził po kątach. Zazwyczaj stała zamknięta i pod najsurowszą karą zabronione zostało do niej zazierać. Lecz, gdy Elżbieta Nadasdy znalazła się w tej osobliwej izbie, jakiś wyraz złośliwego triumfu zarysował się na jej twarzy.
— A terem tiszen! — powtórzyła.
W sąsiednim, prowadzącym do izby korytarzu, rozległy się kroki. Gniew z twarzy hrabiny znikł, a zastąpił go pozornie łagodny wyraz.
Na progu komnaty pojawił się stary mężczyzna, a wślad za nim garbus.
— Podejdźcie bliżej! — wyrzekła piękna pani uprzejmie. — Cóż was sprowadza?
Stary człowiek postąpił naprzód kilka kroków. Tymczasem Fitzke zbliżył się do jednej z gołych ścian i wsparł się o nią dłonią.
Nieznajomy raptem runął na kolana.
— Oddaj mi jasna hrabino, Ilonę! — zawołał potężnym głosem.
Patrzyła na niego, jak się patrzy na obłąkańca i lekko, niby ze ździwieniem poruszyły się jej ramiona.
— Gadacie nieprzytomnie, człowieku! Jaka Ilona! Śród moich dworek niema takiej dziewczyny!
— Nie dworka... Nie dworka — powtarzał coraz więcej wzburzony. — Ale ona tu jest....
— Nic mi o tem niewiadomo!
— Jest, jasno hrabino! Wyście ją porwali i więzicie w tym zamku! Na własne oczy widziałem waszych ludzi, gdy ją uwozili! I ten garbus przeklęty był śród waszych hajduków — wskazał na Fitzka.
— Oszaleliście?
— Nie oszalałem jeszcze, choć czuję, że oszaleję. I pocoście ją porwali. Ona biedna, na okup nie ma..... Co chcecie z nią zrobić? Zaklinam was, miłościwa pani, powiedzcie.....
— Powtarzam wam, nieszczęsny człowieku, żeście oszaleli...
Jego nagle porwał gniew.
— Zaprzeczacie! Daremne są tu moje błagania! Lecz ta sprawa nie ujdzie wam tak bezkarnie, hrabino. Myślicie, że Ilona nie jest ze znakomitego rodu i nie znajdzie się nikt, żeby za nią się ująć? Nie moja ona córka, ale będę chodził wszędzie i szukał na was pomsty...
Grozicie?
— Za jej śmierć, wy śmierć poniesiecie, krwawa hrabino.
— Ach, tak...
Nagle stała się rzecz nieoczekiwana. Elżbieta dała jakiś znak garbusowi, poczem odskoczyła w tył o kilka kroków. Fitzke wsparł się o ścianę, a w tejże chwili z pod starego osunęła się podłoga.
— Jezus, Marja! — miał tylko czas wykrzyknąć i runął w niespodzianie rozwartą przepaść. Jeszcze sekunda, a podłoga powróciła na swe miejsce i w izbie wyglądało wszystko tak, jakgdyby nic niezwykłego tam nie zaszło.
— Nie będzie nam już gadał o zemście! — syknęła zduszonym przez gniew głosem. — A służbie powiem — zwróciła się do garbusa — żeś go wyprawił przez furtę bocznem wyjściem! Ekstraordynaryjne tylko, — dodała — co on gadał o znamienitem pochodzeniu tej dziewczyny?
Tymczasem Górka, znużony wędrówką, spał smacznie w wygodnem łożu. Chwilami tylko budziły go ze snu, jakieś — niby jęk, — zdala dobiegające odgłosy. Nie zwracał na nie jednak uwagi i mniemał, że to wicher na dworze tak hula.


Rozdział II.
PIĘKNA ELŻBIETA BATORÓWNA.

Nazajutrz, gdy zbudził się Górka, słoneczne promienie zalewały komnatę. Burza, która szalała całą noc minęła i z za chmur wypłynęło dość jeszcze ciepłe, październikowe słońce.
W jego potokach zarówno sam zamek, jak i komnata, w której nocował wydawały się mniej ponure. Był to duży pokój, urządzony z przepychem i musiała hrabina uważać Górkę za znakomitego gościa, skoro mu taką paradną izbę przeznaczyła. Stało tam łoże olbrzymie o kręconych kolumnach z baldachimem, ciężkie rzeźbione szafy i ciężkie fotele a ściany pokrywały cenne gobeliny, przedstawiające nieco wyuzdane sceny z starożytnej historji. Górka, sam pochodzący z magnackiej rodziny i po różnych pańskich dworach bywały, najlepiej mógł ocenić ten przepych urządzenia. A nad wielkim kominem pięknie rzeźbione i pomalowane, znajdowały się złączone herby Nadasdych i Batorych. W rogu, na zydlu, spoczywało zawiniątko, wczoraj tu jeszcze zapewne przyniesione, z ubraniem Górki. Ucieszył on się z niego szczerze, bo zamierzył przemienić przemokłe i zabłocone ubranie na inne, by w całej okazałości dziś wystąpić przed hrabiną. Wiedział, że jest przystojnym kawalerem, bogatych szat mu nie brakło a piękna twarz i promieniste oczy hrabiny Elżbiety wciąż tkwiły w jego pamięci.
Porwał się tedy z łoża i jął się pospiesznie ubierać, gdy rozległ się stuk w drzwi, a wnet potem ukazał się jego pacholik. Przybywał, by panu dopomóc przy rannym przyodziewku.
— Cóż, Jaśku — rzekł wesoło do pacholika. — Dobry mieliśmy nocleg? Nakarmili cię i napoili należycie madziary?
Chłopak miał jakąś zafrasowaną minę.
— Dobry to dobry, panie wojewodzicu! — odparł. — Skakali ludzie jaśnie hrabiny koło mnie jak mogli! Nakarmili i napoili, a naszym koniom dali tyle owsa, że i przez tydzieńby nie zjadły. I gadali ze mną tak, jak żebym był szlachcicem, bo przecie rozumiem ich mowę...
— To czegóż miast się radować, gębę wykrzywiasz? Wiadoma rzecz, lubią nas w tym kraju. Polak węgier dwa bratanki i do szabli i do szklanki!
— Nie to...
— Jakto, nie to?
— Nie podoba mi się w tym zamku!
Górka uśmiechnął się lekko.
— Czemuż się tu waszmości nie podoba, zacny Jaśku?
Pacholik zniżył głos.
— Jakaś tu jest tajemnica, panie wojewodzicu! — szepnął. — Tajemnica, którą oni ukrywają. Coś, czego wyrozumieć nie mogę. Te hajduki goszczą i skaczą, a w rzeczy samej człowieka ślepiamiby prześwidrowali. Ruszajmy stąd jaknajprędzej, wasza miłość...
— Głupiś, Jaśku! Wcale mi do odjazdu nie spieszno.
— A ten człowiek wczoraj?
— Obłąkany!
— Obłąkany? To czemu garbus patrzył z takim niespokojem, kiedy on szeptał coś waszej miłości i wnet go odciągnął?
Ale Górka nie zamierzał wdawać się w dłuższą dyskusję ze swoim pacholikiem. O wczorajszych wypadkach sam wyrobił sobie zdanie, co prawda, głównie pod wpływem pięknych, olbrzymich oczów hrabiny. Widział zresztą, że zwyczajem Jaśka, młodego, dwudziestoletniego chłopaka było węszenie historyj niezwykłych.
— Powtarzam, głupiś! — krótko uciął. — Pozatem nie przeszkadzam! Szukaj dalej, mości Jaśku tajemnicy i dowiedz się, co się z tym szalonym dziadem stało! A teraz pomóż mi się przyodziać!
Rychło Górka stał przebrany w piękny kontusz o drogocennych zapinkach, spięty pod szyję wielkim soliterem. Stał i podkręcając niewielkiego wąsika, przyglądał się swemu odbiciu w weneckiem lustrze, zdobiącem jedną ze ścian komnaty. Spojrzał z zadowoleniem, bo lustro odbijało postać zręcznego i pełnego buty kawalera. Dziś mógł przed hrabiną wystąpić godnie i jako potomek znakomitego polskiego rodu i jako przystojny młodzian. To też, gdy przypasywał do boku złotem nabijaną karabelę, przez zęby, myśląc o pięknej Elżbiecie, mruknął:
— Ano, obaczym...
Odziawszy się i spożywszy przyniesiony do komnaty przez służebne posiłek, zszedł na dół, przez długi szereg pokojów i znalazłszy się na dziedzińcu, jął oglądać zamek.
Wszędzie napotkani hajducy i służba witali go z oznakami niezwykłego respektu.
Zamek, za dnia wydał mu się jeszcze wspanialszy. Pomiędzy dwoma basztami, jedną wyższą, a drugą niższą, mieścił się mur dwupiętrowy. Na dole znajdowała się siedziba hajduków — czyli straży przybocznej hrabiny, tudzież zbrojownia, na górze mieszkania hrabiny Nadasdy i jej służebnic. W mniejszej baszcie gościnne pokoje i tam właśnie nocował, przeznaczenie większej było mu nieznane. Zapewne znajdowała się tam strażnica i punkt obserwacyjny, bo na górze dojrzał uzbrojonego w halabardę hajduka, który wartował tam, rozglądając się po okolicy.
Zamek otoczony był głęboką fossą i stanowił twierdzę, ciężką do zdobycia, co w owych czasach, ciągłych niepokojów, nie przedstawiało nic niezwykłego.
Krążąc po wielkim dziedzińcu zamkowym Górka mimowolnie przypominał sobie słowa Jaśka. Cóż za tajemnicę mógł zawierać zamek, i co za głupstwa plótł chłopak? Że hajducy byli uzbrojeni, od stóp do głów, nie stanowiło nic dziwnego. Że niektórzy z nich spoglądali z podełba ponuro, takiem już musiało być ich usposobienie. Lecz dobrani byli chłop w chłopa i Górka wprawnem okiem stwierdzał, że w razie potrzeby, sprawni musieli z nich być żołnierze.
Krążył tedy Górka, napotykany niskiemi ukłonami lub wojskowem pozdrowieniem, podziwiając zamek. Zastanowiło go tylko, że gdy zbliżył się do dużej baszty strażnik zawahał się i jakby chciał zagrodzić mu wejście. Lecz Górka cofnął się w porę sam, nie zamierzając się wydać nadto ciekawym. Zresztą, tuż obok niego rozległ się głos:
— Wasza miłość ogląda nasze zamczysko? Jeśli zezwoli, sam go oprowadzę!
Obok Górki stał garbus, niczem z pod ziemi wyrosły.
W ślad za tym przewodnikiem, który wydawał się przełożonym nad innemi — dziwiło Górkę, że podobne funkcje powierzyła hrabina podobnemu monstrum — zwiedził szlachcic polski i stajnie i zbrojownie. W stajniach mógł podziwiać dobór najprzeróżniejszych pięknych bachmatów, z których niejeden pochodził zdaleka, ba, nawet z Syrji i Arabji. Zbrojownią zaś poszczycić by się mógł nawet panujący książę. Mieściły się tam zbiory broni najprzeróżniejszej, w które w razie potrzeby można było uzbroić liczne zastępy ludzi.
Na tych zajęciach, tak miłych dla rycerskiego serca upłynęło kilka godzin. Właśnie kończył Górka podziwianie wspaniałych rzędów i rynsztunków, gdy nadbiegła służebna z oznajmieniem, że miłościwa pani hrabina oczekuje z obiadem na rycerza.
Zastał piękną Elżbietę w olbrzymiej sali jadalnej.
O ile komnaty hrabiny urządzone były w wschodnim stylu i przeważał tam orjentalny przepych makat i kobierców, o tyle sala jadalna zachowała ściśle rycerski charakter. Wisiał tam szereg portretów rodzinnych, pamiętających jeszcze czasy Hunyada i Macieja Korwina. Po środku zaś, wisiał konterfekt hrabiego Nadasdy, zmarłego małżonka Elżbiety. Zadziwiło tylko Górkę, że ubrany był w strój z przed lat kilkudziesięciu. Widocznie w wieku późniejszym ożenił się z hrabiną.
— Jako spało wam się kawalerze, w murach mojego zamczyska? — zapytała z czarującym uśmiechem piękna pani na powitanie.
Górka ucałował wyciągniętą rękę i odpowiedział misternie ukutym komplementem, wzrokiem zaś wpijał się w hrabinę. Dziś, miast stroju amazonki, w jakim widział ją wczoraj, nosiła dworską prawie, mody hiszpańskiej, którą wprowadził austryjacki dwór — suknię długą, czarną aksamitną, bogato naszywaną perłami, mocno wciętą w pasie.
— Siadajcie, rycerzu! — rzekła, wskazując mu obok siebie miejsce.
Obiad spożywali sami. Widocznie nikt urodzeniem nie był dostatecznie godzien, by obok nich zająć miejsce, lecz zato po olbrzymiej komnacie, kręciła się liczna służba.
Górka siadł i znów podziwiał bogatą zastawę stołu. Uginał się on dosłownie pod licznemi złotemi i srebrnemi misami, a w roztruhanach i pięknie rzniętych kryształowych puharach tysiącznemi barwami mieniło się wino. To też, rychło, pod wpływem znakomitych potraw, zaprawionych mocną węgierską papryką i stuletniego tokaja, świat począł mu się wydawać piękny, a czarne oczy hrabiny, najpiękniejsze na świecie.
— Dla własnej tedy przyjemności — zapytała Elżbieta, gdy pierwszy głód został nasycony i spostrzegła, że policzki Górki poczęły czerwienieć — podróżujecie po świecie? Ten powód skłonił was tylko — zręcznie badała — do zwiedzenia naszej Hungarji?
— Nulla vita, nisi Hungarja! Niema życia jak na Węgrzech! — odrzekł uprzejmie Górka, — poczem niespodziewanie mu się wyrwało. — Ale i z inną bawię tu sprawą!
— Inną? — powtórzyła na pozór obojętnie.
Górka, któremu mocny tokaj uderzył trochę do głowy, przypuszczając, że Elżbieta żywi w swem sercu tradycję rodu Batorych, szczerze jął mówić:
— Nie będę przed wami, miłościwa pani czynił tajemnicy. Wyście krewniaczka Gabora. Przybyłem na Węgry z pewnem poufnem zleceniem dla księcia, a nawet mu wiozę ważne papiery.
Jakiś nieuchwytny błysk przebiegł w oczach hrabiny, lecz wnet postarała się opanować.
— Zleceniem? — powtórzyła, niby obojętnie.
— Jak wiecie — tłómaczył — od czasu nieszczęsnej bitwy pod Mohaczem, w której to zastępy tureckie zwyciężyły wasze wojska i poległ król Ludwik II, Hungarja utraciła swój byt samodzielny i nie masz już prawdziwych narodowych królów. Jedna jej część dostała się pod panowanie Turczyna, drugą zawładnął austryjacki dom. Wasz zamek leży po niemieckiej stronie i szczęście to, że nie jesteście pod panowaniem pohańca, ale monarcha wasz cesarz Rudolf, który królem węgierskim się mieni, nie jest istotnym panem dla żadnego prawdziwego madziara. Swój powinien go zastąpić i z Siedmiogrodu przyjdzie ocalenie. Bo, tylko części Węgier, zwanej Siedmiogrodem, przed laty, dzięki Janowi Zapolyi, żonatemu z Izabellą, córką naszego Zygmunta I, udało się ocalić swą niepodległość. Po synu Zapoly‘ego przyszli na tron w Siedmiogrodzie Batorowie, ale już ich nie ma, rządzi tam Rakoczy, całkowicie zależny od cesarza i austryjak po tę jedyną niezawisłą cząsteczkę Hungarji swą łapę wyciąga... A prawdziwy dziedzic tronu Gabor, musi się ukrywać, pozbawiony władzy i znaczenia.
— Tak... — szepnęła bez wielkiego przekonania.
— Książę Gabor — ciągnął dalej — wychowany w Polsce ma śród nas wielu przyjaciół. Chcieliśmy nawet, żeby został królem polskim, ale to się nie udało. Gotowiśmy tedy mu dopomóc do odzyskania kraju, a ja w tej sprawie mu wiozę ważne dokumenty. Pragniemy go poprzeć szablami i pieniędzmi. Da Bóg, książę wejdzie na Siedmiogrodzki tron, a później oswobodzi Węgry i tak da po skórze austryjakowi, jak dziesięć lat temu to sprawił sicut alter Achilles, nasz pan Jan Zamoyski...
— Hm... — znów jakiś nieokreślony dźwięk wybiegł z piersi pięknej pani.
— Ale książę się ukrywa, bo niemiec, znając jego zamiary, chętnie pochwyciłby Gabora i osadził w jakim lochu. Wiem, że bawi na Węgrzech, gdzieś w tych stronach, lecz próżno starałem się o niego przepytać. Otóż, jeślim wam to wszystko szczerze rzekł, miłościwa pani, to dla tego, że mniemam, iż zamierzenia waszego krewniaka są wam nie obce i będziecie może mogli wskazać, jak go odszukać?
Elżbieta nie miała pojęcia, gdzie przebywa Gabor. Ale, szczere wyznanie Górki było jej niezwykle na rękę. Przedewszystkiem o knowaniach Gabora trzeba było powiadomić, kogo należy, pozatem miała pretekst do zatrzymania dłużej w swym zamku młodego szlachcica.
— I ja nie mam pojęcia — odrzekła — gdzie przebywa Gabor, ale lada dzień spodziewam się od niego wieści! — skłamała, poczem dodała chytrze. — Nie mogliście trafić, tedy lepiej kawalerze, niźli przybywając do Czeithy. Pobądźcie u mnie kilka dni, a ja już wam wiadomość o Gaborze zdobędę!
— Zaiste, same Niebo zesłało mnie w wasze, progi, pani! — wykrzyknął ucieszony, sam nie wiedząc w jaką wpada pułapkę.
Naprawdę, mógł się cieszyć. Miast błąkać się po nieznanym kraju i wypytywać dyskretnie o księcia, pozostawał tu, przy boku pięknej damy. I misję swą mógł spełnić bezpiecznie. A czarne oczy hrabiny przemawiały doń ogniście...
— Błogosławię fatum — powtórzył — które tu mnie przywiodło!
Teraz Elżbieta uśmiechnęła się czarująco. Wiedziała, co chciała wiedzieć, a Górka pędził, niczem mucha na lep. Obrzuciła raz jeszcze wzrokiem zgrabną postać wojewodzica i jakby stwierdziwszy, że przypada jej całkowicie do gustu, szepnęła.
— I ja się cieszę, kawalerze.

Po obiedzie, przy którym już mowy nie było ani o Gaborze, ani o polityce, lecz Elżbieta jakby umyślnie skręcała tematy na sprawy Amora, co zresztą wówczas było w powszechnym zwyczaju. Górka odszedł do swej komnaty zakochany. Przysięgać był gotów, że w swem życiu nie widział piękniejszej kobiety, a mocny uścisk dłoni księżnej, na pożegnanie, obiecywał wiele.
Jakżeby się ździwił, a nawet przeraził, gdyby mógł się domyśleć, z jaką wizytą, tajemnicza hrabina się udaje.



Rozdział III.
MISTRZ ATREFIUS.

Hrabina, pożegnawszy Górkę, udała się długim szeregiem komnat w stronę narożnej wąskiej baszty. Lecz, nie weszła do izby, w której wczoraj stary mężczyzna wpadł do lochów.
Obok tej izby w korytarzu znajdowały się małe drzwiczki. Otworzyła je kluczem i szybko pobiegła po małych, kamiennych schodkach, wiodących na pierwsze piętro, na górę. Tam znów znajdowały się drugie drzwi, okute żelazem. I te otworzyła swym kluczem.
Ukazała się niewielka komnata, urządzona dziwnie. Pełno tam było półek, biegnących wzdłuż ścian, na tych półkach ksiąg, flaszek, retort, dzbanów, kadłubów powypychanych zwierząt i ptaków. W głębi izby znajdował się wielki komin, napełniony płonącem drzewem, od którego aż żar buchał po pokoju, przy dużym zaś stole, również zawalonym księgami, siedziała jakaś postać.
Był to wysoki, chudy mężczyzna, ubrany w długą czarną, wyszywaną srebrem szatę, o długiej białej, spadającej na piersi brodzie. Twarz miał żółtą, niczem pergamin, pomarszczoną i wydawało się, że liczy chyba ze sto lat wieku. Siedział, pochylony nad jakimś foljałem i coś w nim czytał. Dopiero skrzypnięcie drzwi wyrwało go z odrętwienia. Spojrzał w kierunku wchodzącej.
— A to, wy, miłościwa pani! — wymówił cichym głosem, nie podnosząc się z miejsca.
— Mistrzu Atrefiusie! — rzekła — ku końcowi się ma już mój eliksir!
Popatrzył na nią mętnemi oczami, z których zda się uciekło wszelkie uczucie ludzkie.
— Pragniecie, eliksiru? — zapytał z jakimś odcieniem ironji. — Do mnie przychodzicie?
— Tak!
— A zarzekaliście się, hrabino!
Po twarzy Elżbiety przebiegł nieuchwytny cień. Różne uczucia grały w niej. Nagle, niespodziewanie nawet dla samej siebie, wyrzuciła:
— Przez ciebie zgubiłam mą duszę!
Stary zaśmiał się krótkim, złym śmiechem.
— Przezemnie zgubiliście duszę? To czemuż dalej czynicie to samo?
— Bo... — poczęła i wnet urwała.
W dziwnej izbie zaległa cisza. Stary spozierał na Elżbietę z pod oka, a ta niby się wahała. Wreszcie szczery okrzyk wypadł z jej piersi.
— Gdybym nie napotkała cię, który nie wiem czyś jest człowiekiem, czy czartem, nie dowiedziałabym się nigdy, jakie istnieją sposoby zachowania wieczystej młodości! Smutno byłoby mi przed laty utracić mą krasę, lecz nie byłabym zbrodniarką... A teraz cofać się zbyt późno! Ileż razy zamierzałam to uczynić i zawsze powracałam do ciebie...
Znów rozległ się złowróżbny chichot.
— Staraś wiosnami hrabino — mówił — a młoda na twarzy. Kto cię nie zna, mniema że lat najwyżej dwadzieścia kilka liczysz. A tu zbliżasz się do sześćdziesiątki. Chcesz zaprzestać zażywania mojego eliksiru i kąpieli? Zaprzestań. Lecz twe oblicze w krótkim czasie pokryją zmarszczki, oczy stracą blask, włosy wypadną, a na twej głowie ostaną się jeno siwe kosmyki.
— Ach! — jęknęła, przerażona potworną wizją która ją prześladowała dniem i nocą.
— Będziesz tą — prawił twardo dalej — którą być powinnaś, zgodnie z prawem natury... Staruchą... starą kobietą zgarbioną i szpetną... A ty masz jeszcze krew gorącą, pożądasz miłości młodych rycerzy. Słyszałem, że znowu jakiś foremny kawaler na twój dwór zawitał...
— Czarcie!
— Pragniesz go zdobyć, a brzydzisz się krwią. I ja się nią brzydzę. Prawdziwy uczony abhoret sanguinem! Lecz, cóż poradzić! Inaczej nie da się sporządzić ta mikstura, a dla niej potrzebne życie ludzkie.
— Okropne... okropne...
— Teraz cię ogarnia żałość, gdy tyle trupów poza tobą? A cóż to znaczy, dla ciebie, hrabino, która winnaś być wyższą ponad wszystko? — przewrotnie tłumaczył, niby w rzeczy samej, szatan wcielony. — Wartoż się litować nad dziewicami, co poginęły w lochach, skoro posłużyły za narzędzie twej krasie? One wiodłyby żywot nędzny, a przed tobą jeszcze wielkie drogi przeznaczenia.
— Okropne! — powtórzyła.
Istotnie, było to okropne. Straszliwa była tajemnica zamku Czeithy i straszliwy sekret wiecznej młodości hrabiny Elżbiety.
Kiedy, przed kilkunastu laty, po śmierci męża jęła się starzeć, przerażenie ogarnęło jej serce. Tak dumna była ze swej urody, ta uroda do jej stóp rzucała najpiękniejszych rycerzy. A lustro, co ranka ukazywało Elżbiecie nową zmarszczkę, odbijało oblicze, z którego czas poczynał powoli ścierać urodę i świeżość. Ogarniała ją rozpacz, a srebrne nitki coraz gęściej pojawiały się w kruczych włosach, nie tyle z wieku, co ze zmartwienia.
Nagle, pewnego wieczoru zawitał do jej zamku mąż stary i tajemniczy. Kazał się zwać mistrzem Atrefiusem — a nikt nie wiedział, na prawdę, ani jak się mienił, ani skąd pochodził. Mówił jednakowo biegle po łacinie, włosku, turecku i węgiersku, a twierdził, że zbadał tajemnicę wszech nauk. Astrolog, alchemik i mag wędrowny, jakich wielu podówczas włóczyło się po świecie. Prosił o gościnę, a wzamian obiecywał rozwarcie przedziwnych sekretów. Zaciekawiona hrabina, dała mu przytułek, a na zajutrz dziwny starzec, którego nawet wieku określić nie było sposobu, opowiedział jej tajemnicę wieczystej młodości. Sekret, jaki odkrył na Wschodzie, a który znajdował potwierdzenie w księgach Alberta Wielkiego i Theophrasta Paracelsusa.
— Posiadam — mówił — specjalny przepis na pewną miksturę. Eliksir młodości i życia. Wchodzą w jego skład najprzeróżniejsze zioła i ingredjencje, lecz potrzebna do tego i krew ludzka. Krew młodej, niewinnej dziewicy. Pozatem pewne kąpiele...
Wzdrygnęła się hrabina, gdy posłyszała to potworne wyznanie. Nie wiedziała jednej rzeczy, że mistrz Atrefius, był obłąkańcem, któremu od długiego ślęczenia nad księgami i studjowania przepisów philosophia occulta, pomieszało się w głowie. Był przekonany, że odkrył eliksir życia i za pomocą tego środka zamierzał samego siebie odmłodzić. Lecz, do kogo się zwrócił z propozycją dostarczenia mu tego potwornego składnika — krwi ludzkiej — każdy odpychał go ze wstrętem... Wreszcie, posłyszał o hrabinie i ją zamierzył usidlić swemi opowiadaniami.
Elżbieta, początkowo propozycję odrzuciła z obrzydzeniem. Z natury nie była zła. Zależało jej tylko niezwykle na urodzie. Ale, gdy pewnego razu jedna z dziewek służebnych zacięła się, rąbiąc drzewo, przypadkiem w rękę, a strumień ciepłej krwi bluznął prosto w twarz hrabinie, nagła w niej nastąpiła przemiana. Wydało się jej, parę godzin później oglądając swą twarz w lustrze, że zmarszczki znikły a cera nabrała przedziwnej świeżości. Odtąd, uwierzyła słowom djabelskiego alchemika i odtąd poczęły się dziać potworne rzeczy w zamku.
W okolicach Czeithy ginęły dziewice, ale nikt o to posądzić nie śmiał hrabiny. Czasem tylko z lochów dobiegał jakiś jęk, lecz wnet milkł on, bez echa. Mistrz Atrefius przyrządzał, zamknięty na klucz i odosobniony nowe mikstury, a twarz hrabiny stawała się coraz młodsza. Młodsza, jak mniemała, dzięki eliksirowi, zawierającemu ohydną domieszkę. Było to, oczywiście przywidzenie, a przedziwne odmłodzenie hrabiny, przypisać należało jakiemuś wstrząsowi, czy fenomenowi natury, że sześćdziesięcioletnia kobieta wyglądała wciąż na trzydziestkę. Najlepszym tego dowodem, iż mistrz Atrefius, mimo że zażywał te same ingredjencje, nie tylko nie odmłodził się, ale jeszcze bardziej postarzał. Zbrodniczy ten szaleniec pchał jednak Elżbietę, wciąż do nowych morderstw, sądząc że w końcu natrafi na taki składnik, który i jego odmłodzi.
Lata szły. Kręcili okoliczni starzy mieszkańcy głowami na to, że jaśnie wielmożna pani hrabina, wcale się nie starzeje, gadali po cichu, że związała się z czartowską siłą, ale nikt o nic złego głośno jej posądzać nie miał odwagi. Dziewice stale porywano takie, które nie posiadały rodziny, i których zniknięcie łatwo dawało się usprawiedliwić. Coś bliższego mógł tylko powiedzieć o tem Fitzke, najbliższy pomocnik hrabiny i kilku zaufanych hajduków. Ci jednak milczeli osypywani złotem, a gdy który wyrwał się z niepotrzebnem słówkiem, zatruty hiszpański sztylet garbusa szybko kładł kres tej niedyskrecji. Co się reszty dworu tyczyło, ta trzymana w ryzach żelaznej dyscypliny, naprawdę nie wiedziała o niczem.
Ale Elżbieta, choć zdobyła wieczną młodość, choć szereg najurodziwszych rycerzy, nie znających tajemnicy jej lat, znów żebrał o miłość u jej stóp, nie czuła się szczęśliwa. Sumieniem hrabiny targały popełnione zbrodnie, mimo, że swych ofiar przeważnie nie widziała na oczy i wszystko odbywało się w głuchych lochach.
Czasem jej sercem szarpał niespokój i wydawało się Elżbiecie, że pojawi się mściciel, który te morderstwa na światło dzienne wywlecze, a ją pociągnie do odpowiedzialności. Wtedy biegała, jak szalona, podwajając ilość strażników na murach zamku i polecając Fitzkowi wystrzegania się każdego obcego.
Czasem znów ogarniała ją rozpacz taka, że sama była gotowa się rzucić z baszty. Spieszyła w podobnych chwilach do mistrza Atrefiusa i osypywała alchemika wymysłami, że dzięki jego djabelskim praktykom, czartu zaprzedała swą duszę.
Lecz, te wybuchy trwały zazwyczaj tylko dopóty, dopóki nie kończył się straszliwy eliksir. Wtedy, decydowała się na nowe przestępstwa, a szalony Atrefius, daremnie usiłujący samego siebie odmłodzić, usypiał sofizmatami jej wyrzuty sumienia. Cóż znaczą — mówił — te istnienia, gdy udało mi się dokonać wiekopomnego wynalazku? Co znaczą te ofiary, które wiedłyby i tak marny żywot na świecie, gdy w czasie jednego napadu tureckiego ginie pod krzywemi jataganami setki podobnych dziewic, bez żadnego dla nikogo pożytku. Czyż — dodawał, zgodnie z panującemi wówczas pojęciami — ludzie z gminu, nie są poto, by należeli całkowicie do magnatów? Nie warto się przejmować takiemi drobnostkami, szczególniej w czasie nieustannych wojen i zamieszek, kiedy życie ludzkie straciło wszelką cenę, bo chodzi o sprawy takiej wagi, jak eliksir wiecznej młodości i życia.
W takiej to właśnie duchowej rozterce, Elżbieta znów odwiedziła Atrefiusa. Djabelska mikstura miała się ku końcowi, a w podziemiach zamku jęczała nowa ofiara. Tymczasem w progi zamku zawitał młody Górka, który bodaj więcej od innych, do serca przypadł hrabinie. Cofać się teraz, było trudno.
— Dobrze! — rzekła, po dłuższem milczeniu, w czasie którego zmienne uczucia grały na jej twarzy. — Dobrze! Dostarczę wam tego, czego żądacie! Jutro... Pojutrze... Wydam Fitzkowi odpowiednie rozkazy...
Obłąkany starzec odetchnął głęboko.
— Eliksir przyrządzę rychło! — wymamrotał a w duchu z radością dodał — Może mięszając inaczej ingredjencje i swojej, nareszcie dokonam przemiany! Od dwóch miesięcy studjuję ustęp Paracelsa i widzę, że dotychczas błądziłem!
Elżbieta zmieniła temat. Jeszcze jedna ciekawiła ją sprawa.
— A coście wyczytali w gwiazdach, mistrzu Atrefiusie? — zapytała.
Do obowiązków Atrefiusa należało wnioskowanie o przyszłości ze znaków nieba. Wskazał on na jakiś pergamin, pokryty licznemi rysunkami a leżący przed nim na stole i odparł:
— Wyczytałem wiele... Astrologja to wielka nauka i inter res humanos scientia scientiarum. Powiadają gwiazdy, że w najbliższym czasie oczekują was, miłościwa hrabino, zmiany znaczne. Jakieś zaburzenia, zbrojne starcia, lecz potomek Batorych zasiędzie na siedmiogrodzkim tronie...
— Gabor? — syknęła cicho.
Nie, wy, szlachetna pani!
— Ja? — zawołała uradowana, gdyż było to jej najtajniejszem marzeniem i z tego względu tak nienawidziła swego krewniaka, jako posiadającego znacznie więcej praw od niej. Ja będę panowała w Siedmiogrodzie? Zajmę książęcy tron w Kumiswarze?
— Tak jest!
— Ziściłyby się pragnienia mego życia! — mówiła w radosnym porywie — Nie potrzebna już jej wtedy będzie wieczna młodość, gdyż władza zastąpi wszystko!
Ucieszona, wybiegła z izby alchemika.
Stary popatrzył za nią, wstał i dziwnie pokręcił głową.
— Czy, będziesz panowała, czy nie będziesz, tego nie wiem! — szepnął — Nic mi o tem nie rzekły gwiazdy. A gadać tak muszę, byś się cieszyła i prędzej przysłała to, czego potrzeba! A gdy ja się odmłodzę, niechaj czart porwie twą duszę!

Resztę dnia hrabina spędziła w jaknajlepszym nastroju ducha i nie domyśliłby się nikt, jaką straszliwą rozmowę wiodła ze swym alchemikiem.
Odszukawszy Górkę, zaproponowała mu konną przejażdżkę i młody szlachcic polski, znów mógł ją podziwiać w zręcznym stroju amazonki i zachwycać się jej sprawnością na władaniu koniem. Elżbieta prawiła swym dzianetem, niczem najdoświadczeńszy rycerz, a gdy dla żartów jęli strzelać z łuków do celu w tej zabawie nie ustępowała nikomu.
Nie zdziwiło to bardzo Górki — wiedział bowiem, że madziarskie niewiasty, jeszcze więcej, niżeli polki, od młodu zaprawiają się w wojennem rzemiośle — ale zachwyciło go to ostatecznie.
Teraz, za piękną hrabiną, gotów był skoczyć w ogień i piekło.
Też, gdy spożywał znów sam na sam z Elżbietą wieczerzę nie szczędził jej gorących spojrzeń i zalotnych słówek.
Wydawało mu się, że i hrabina na jego spojrzenia odpowiadała ognistemi spojrzeniami i rada słucha duserów. Ale wszystko to, utrzymane było w granicach takiej przyzwoitości i dworskiego tonu, że wywnioskować nie mógł, czy żywić ma jakieś bliższe nadzieje.
Rozmarzony, lecz niepewny, odszedł do swej sypialnianej komnaty. Nie śmiał Elżbiecie wyznać miotających nim uczuć, by damy tak znakomitego rodu zbyt obcesowem wyznaniem miłosnem nie obrazić.
A gdy legł w swem olbrzymiem, wspaniałem łożu, długo jeszcze marzył o niej.
Wtem.
— Kto tu? — zawołał.
Przysiągłby, że po cichu rozwierają się drzwi i że do pokoju wślizguje się jakaś postać.
— Kto tu? — zdumiony, powtórzył i uniósł się na swem łożu.
Nie wierzył własnym oczom. Komnata tonęła w poświacie księżyca i było w niej prawie jasno. Wszystko rozróżniał znakomicie.
Powoli w stronę jego łoża, szła hrabina Elżbieta.
— Wy, pani? — szepnął.
Nie nosiła już dworskiej sukni, ani stroju amazonki. Tylko z lekkiego atłasku szatkę miała na sobie, przez którą przezierało różowe ciało, a na bosych stopach złociste sandałki..
— Wy, pani? — bełkotał, mniemając, że na jawie śni.
Wyciągnęła do niego swe nagie ramiona.
— Nie wołałeś mnie w swej miłosnej tęsknocie, rycerzu? Azaliż mam odejść? Chyba nie pragniesz tego?
Nie odrzekł nic, gdyż już trzymał ją w namiętnym uścisku.


Rozdział IV.
ALEŻ TO WIEDŹMA, PANIE...

Późno zbudził się Górka, pełny jeszcze wspomnieniami szalonej nocy. Wszystko wydawało mu się piękne i mniemał się najszczęśliwszym z ludzi. Cudna Elżbieta, młoda i bogata, wyznawała mu swą miłość, pragnęła, by jaknajdłużej pozostał w jej zamku.
W głowie Górki roiły się już śmiałe plany. Czyż oboje nie byli w jednym wieku i oboje nie pochodzili z magnackich rodów? Wszak nie tak trudnem byłoby tu małżeństwo a niejeden szlachcic, znacznie skromniejszy nawet, niż on, dzięki walorom osobistym w obcych krajach zdobywał bogatą dziedziczkę. Co prawda, Górka nie mógł się mierzyć fortuną z hrabiną Elżbietą, ale czyż miłość nie równała wszystkiego?
W swem podnieceniu, nie zauważył nawet, kiedy do komnaty wsunął się Jaśko i jakoś niespokojnie kręcił się po pokoju. Spozierał on na swego pana dziwnie, niby zamierzał, coś rzec, a nie śmiał tego wyznać.
Wreszcie, nie wytrzymał.
— Długo tu ostajemy, wojewodzicu? — wypalił.
Górka uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Oj, myślę, długo, Jaśku! i
Chłopak skrzywił się niemiłosiernie.
— Nie dobrze, panie!
— Dla czegóż to?
Jaśko zbliżył się do wojewodzica i szepnął mu wprost do ucha.
— Ta cała hrabina, to wiedźma, panie...
Oświadczenie nastąpiło tak raptownie i tak przeczyło myślom, które obecnie zaprzątały głowę Górki, że nie mógł się powstrzymać i wybuchnął głośnym śmiechem.
— Wiedźma, powiadasz? Skąd ci do łba przychodzą podobne supozycje?
— Wiedźma i tyle...
Teraz rozgniewał się naprawdę.
— Słuchaj-no! — rzekł — Gdybym nie był od rana w znakomitym humorze, palnąłbym cię za podobne gadanie w ucho i basta! Jak śmiesz tak pleść o młodej, dobrej i bogatej pani?
— Ona, młoda?
— No, przecie! Ma lat dwadzieścia kilka...
Jaśko nic nie zrażony gniewnym marsem, jaki pojawił się na twarzy wojewodzica, znów wymówił cicho.
— Wygląda na dwadzieścia kilka, a ma ich ze sześćdziesiąt!
— Zwarjowałeś?
Górka wytrzeszczył oczy na swego pacholika i przez chwilę mierzył go niespokojnym wzrokiem. Był pewien, że chłopak niespodziewanie stracił rozum.
— Zwarjowałeś? — powtórzył. — Co z tobą jest, Jaśku?
Ale, ten patrzył na niego przytomnym i poważnym wzrokiem.
— Nie pomieszało mi się w głowie — mówił — i zaklinam, uwierzcie mi, panie! Klnę się na Boga, prawdę powiadam. Są ludzie, co pamiętają hrabinę od lat dziesiątków...
— Łżą!
— Nie kłamią! Jej ślub odbył się z hrabią Nadasdym prawie przed czterdziestu laty! Jest nawet na tę pamiątkę, tablica w zamku, tylko ona kazała pozacierać napisy... Sami, zobaczcie... Tuż koło wejścia, na dole..
Chłopak prawił tak rozsądnie i z takiem przekonaniem, że wojewodzic nadal nie mógł go posądzać o to, iż oszalał. Tem straszniejszy, jednak, spadał nań cios. Po wspaniałych marzeniach spotkać się z podobną rzeczywistością? Jeszcze nie chciał wierzyć. Toć Elżbieta wyglądała, niczem młoda dziewica. Postanowił Jaśka wybadać do ostatka.
— Tedy, stara, powiadasz! — wymówił zduszonym przez podrażnienie głosem. — Jej ślub odbył się przed czterdziestu laty. Cóż więcej ci jeszcze doniesiono?
— Złe rzeczy się dzieją w tym zamku!
— Złe? Jakie?
Pacholik szybko począł wykładać.
— Czartowska już sprawa, ta niezwykła uroda hrabiny... Ale, nie na tem koniec... Wczoraj, poznałem się z jedną dworką, ma na imię Maryjka i jej matka pochodziła z Polski, z Sandomierskich stron... Ona dobrze mówi po naszemu, to mogliśmy się rozmówić swobodnie.
— Acha! — mruknął Górka, pojmując teraz, skąd pochodziło źródło informacji Jaśka.
Przypominał sobie, w rzeczy samej, że kiedy po południu powracał z Elżbietą z konnej przejażdżki, widział chłopaka, gdy ten rozprawiał z ożywieniem na podwórzu zamkowem z jakąś wcale przystojną dziewczyną. Mniemał tylko, że Jaśko skorzystawszy z okazji wyznawał nadobnej dworce swoje afekty.
— Acha! — powtórzył. — Cóż, gadała?
— Że hrabina porywa do zamku ludzi, przeważnie dziewczyny, a potem więzi je w lochach! Że skrywane to jest w największej tajemnicy, wie tylko o tem ona, ten garbus i jeszcze kilka osób ze służby... Ale Maryjce przypadkiem udało się przeniknąć sekret.
— Nie bredzi dziewczyna?
Przenigdy! Powiada, że przypadkiem kiedyś podejrzała, jak tam ciągnęli jakąś nieszczęśliwą a nawet przeniknęła, jak się wchodzi do lochów. Że dawnoby stąd uciekła, ale Fitzke ją podejrzewa i dobrze ma na oku. Obawia się o swe życie...
Górka kręcił wąsa w zamyśleniu. Wszystko to było dziwne, ale jeszcze nie przekonywujące. A nuż dziewczyna uległa przywidzeniom i nastraszyła chłopaka?
— Do kaduka! — zaklął. — Więcej nic ci nie rzekła?
— Jeszcze nie wierzycie, wojewodzicu? Rzekła, rzecz najważniejszą. I teraz w lochach znajduje się jakowaś białogłowa i lada dzień życie postrada. Ów stary, któregośmy spotkali, kiedyśmy wjeżdżali do zamku, przychodził, żeby ją wyprosić i uwolnić. Wczoraj wam o nim wspominałem. Nigdzie go nie widać i Maryjka nie ma pojęcia, co się z nim stało. Albo zabit, albo go wtrącono do lochów.
Chłodny pot zrosił czoło wojewodzica. Przypomniał sobie przygodę z nieznajomym, jego słowa i błagania o pomoc.
— Ilona! — mimowoli wypadło z jego ust posłyszane imię. — Mówił, że szuka Ilony!
Jaśko w dalszym ciągu prawił.
— A oni, żeby lepiej was zmylić, wytłomaczyli wam, że to szalony. Powiadali, że po śmierci córki pomięszało mu się w głowie, nie wierzy w jej śmierć i wszędy jej szuka. Pojmujecie, panie?
— Do licha! — zaklął biedny Górka powtórnie. — A tom ci popadł w kabałę! — poczem czepiając się resztki nadziei, tak ciężko mu było się rozstać z obrazem, wytworzonym w swej duszy o hrabinie, dodał — słuchajno, Jaśku? A nie tumani, dziewucha?
— Maryjka! — oburzenie zabrzmiało w głosie chłopaka. — Ona wam taką rzecz proponuje. Dziś wieczór was zawiedzie do lochów i pokaże uwięzioną panienkę. Jeśli taka wasza wola, uwolnijcie ją, a potem z Maryjką wszyscy uciekniemy z zamku!
— Pomysł przedni! — zawołał ucieszony. — Przedni zamiar!
W rzeczy samej było to jedyne wyjście, a Górce odwagi nie brakło. Mógł się osobiście przekonać, czy nie kłamie dziewczyna i wyświetlić straszliwe tajemnice. Gdyby zaś wszystko, co powtarzał Jaśko było nieprawdą, wiedział, jak zuchwałą dworkę ukarać za oszczerstwa.
— Zgadzam się! — powtórzył. — Potajemnie w nocy się spotkamy. I niechaj nas, wiedzie!
Jaśko kiwał głową z zadowoleniem.
— Już ja wszystko z Maryjką ułożę! — szepnął. — Przyjdę po was, wojewodzicu, gdy wszyscy w zamku posną. A teraz ucieknę, żeby się nie spostrzegli, iż się naradzamy, bo ta pokraka Fitzke, wciąż włóczy się po komnatach a ucha nadstawia!
— Aj...
Raptem obaj odskoczyli od siebie. W tejże chwili rozległ się stuk w drzwi komnaty — i przewidywania Jaśka sprawdziły się całkowicie. W drzwiach ukazała się twarz garbusa, który ich przeszył świdrującym wzrokiem. Wnet jednak, wywołał na swej ohydnej twarzy uprzejmy wyraz i jął tłomaczyć cel swego pojawienia.
— Jaśnie wielmożna hrabina — rzekł — przysyła mnie, abym się zapytał, czy czego nie potrzeba, waszej miłości!
— Dziękuję! — odparł Górka, jak mógł najuprzejmiej. — Nic mi nie potrzeba!
— W takim razie pani hrabina prosiła oznajmić waszej miłości, że za pół godziny z obiadem oczekuje na niego!
— Dziękuję! — raz jeszcze mruknął i odwrócił się do garbusa plecami, by mu nie okazać swej odrazy i swego podrażnienia.
Czas, który go dzielił od obiadu, spędził wojewodzic na szybkim spacerze po obszernem podwórzu zamku. Mimo, że w duszy Górki wrzała burza, maskował się, jak mógł i uprzejmie odpowiadał na pozdrowienia napotkanych hajduków. Cel właściwie podwójny był tej przechadzki. Przedewszystkiem, opanować się nieco, by móc spokojnie zasiąść przy stole wraz z hrabiną. Następnie sprawdzić informacje Jaśka, przekonać się naocznie, czy istnieje tablica, o której wspominał.
To też powoli, niby odniechcenia, zbliżał się do wejściowych drzwi i zdala już dojrzał wmurowaną w ścianę sporą, marmurową płytę. Widniał tam jakiś napis, porządnie już starty i ktoś, ktoby go umyślnie nie szukał, napewno nie zwróciłby nań uwagi. Lecz wzrok wojewodzica wpił się teraz w napół widoczne litery. Odcyfrował, wyryte po łacinie zdania:

IN MEMORIAM
MATRIMONII
ELIS...BATH...
CUM
LADISLAO COMIT... NADASD...
Anno Domini 1572.

Na pamiątkę ślubu wielce szlachetnie urodzonej Elżbiety Batorówny z hrabią Władysławem Nadasdy, roku Pańskiego 1572.
Nie ulegało najlżejszej wątpliwości. Choć hrabina umyślnie starła napis, łatwo wywnioskować można było z tych ułamków zdań, że jej ślub odbył się przed trzydziestu pięciu laty!
— Nie zełgał chłopak! — pomyślał Górka i znów poczuł, jak zimny pot rosi jego czoło.
Przed trzydziestu pięciu laty! Więc ileż lat posiadała obecnie. Gdyby nawet wyszła za mąż, jako dziecko, w wieku lat trzynastu, lub czternastu, co czasem zdarzało się na Węgrzech, miała koło pięćdziesiątki, lecz podobnie wczesne zamążpójście wydawało się mało prawdopodobne. Zapewne wyszła o kilka lat później — i znów nie skłamał Jasiek, że zbliżała się do sześćdziesiątki. A przecież wyglądała najwyżej na lat dwadzieścia osiem.
— Na Boga! — mało nie wykrzyknął z przerażeniem. — Toż djabelska sztuka! A ona, ani chybi wiedźma!
Teraz przypomniał sobie różne opowieści o wiedźmach, które, dzięki szatańskim praktykom długo zachowały swą młodość i urodę. Taką samą musiała być i hrabina, bo inaczej tego dziwu, po chrześcijańsku, nie sposób było sobie wytłumaczyć. A on, trzymał całą noc w swych objęciach tę potwórną staruszkę, o ciele młodej dziewicy.
— Chryste, ratuj! — wyszeptał. — A nuż czart zagiął parol i na moją duszę!
Wnet, jednak się zreflektował. Jeżeli nawet hrabina jest wiedźmą czy djablicą, całą sprawę należy doprowadzić do końca. O ile sprawdziły się jedne słowa Jaśka i inne muszą być prawdą. W lochach znajduje się uwięziona kobieta, a jego obowiązkiem, jako rycerza jest ją uwolnić. Aby zaś fortunnie spełnić ten zamiar, nie wolno nic dać poznać po sobie, okazać przed Elżbietą najmniejszego zmieszania.
Nadrabiając tedy miną, podążył do jadalnej komnaty, gdzie znajdowała się hrabina.
— Jesteś! — zawołała, na jego widok, biegnąc ku niemu i nie krępując się nawet obecnością służby.
Była prześliczna. Policzki jej płonęły i iskrzyły się oczy, może na wspomnienie pieszczot tej szalonej nocy.
Ale Górka, znacznie lepszym był żołnierzem, niźli dyplomatą. Ledwie uprzejme słowa, wypowiedziane z przymusem, przecisnęły mu się przez gardło.
— Witam was, miłościwa pani!
Drgnęła i spojrzała nań z wyrzutem.
— Tak mnie witasz? — z jej ust wybiegł cichy, pełen żalu szept.
— Miłościwa pani... — powtórzył głośno, a wzrokiem wskazał na służbę, dając do zrozumienia, że wobec nich, krępuje się dać szczerszy wyraz swoim afektom.
— Hm! — rzekła. — Nie wiedziałam, że tak krępujesz się ludzi! Wszak twierdziłeś, że pragniesz mnie pojąć za żonę, a narzeczonym wiele uchodzi...
— My, w Polsce zachowujemy więcej ceremonji!
— Czyń, jako chcesz...
Zajęli miejsca, a Elżbieta dotknięta, iż jej poryw serdeczny, nie napotkał się z należytem odwzajemnieniem, umyślnie jęła grać rolę wielkiej damy. Prawiła na obojętne tematy, a gdy Górka ledwie, ledwie jej odpowiadał, zniecierpliwiona, zamilkła.
Wtedy, wojewodzicowi, strzelił pewien koncept do głowy. Mniemał, że bardzo dowcipny, choć w rzeczy samej był on nieostrożny.
Wciąż mając na pamięci uwięzioną w podziemiach dziewicę, postanowił wypróbować Elżbietę.
— Mościa hrabino! — rzekł. — Wspaniały macie zamek, ale nie krążą o nim żadne wieści...
Spojrzała, zdziwiona.
— Nie pojmuję?
— Bo o innych pańskich siedzibach różne opowiadają legendy. Ot, podobno, gdzieś tu w pobliżu znajduje się starożytny gród Hrycso, dawna siedziba rodziny Thurzów.
— Słyszałam! — przytwierdziła, nie wiedząc dokąd on zmierza.
— Opowiadano mi — powtarzał posłyszaną na Węgrzech legendę[1] — że któryś z Thurzów, bodaj imieniem Franciszek, porwał jakąś białogłowę, chcąc posiąść jej majątek i wtrącił ją do lochów. Nie długo cieszył się z tego czynu i kara nastąpiła wślad za zbrodnią. Thurzo stał się ponury i niespokojny, uciekał od ludzi, lecz i samotność nie dała mu wytchnienia, albowiem gorzki wyrzut dręczył go bezustanku, stawiając mu przed oczy nieszczęśliwą ofiarę. Dnia jednego mnich ukazał się przed zamkiem, żądając widzenia się z panem. Ujrzawszy go, wyrzucał mu zbrodnię i skłaniał do zadośćuczynienia, grożąc okropną karą. Wygnano mnicha, lecz daremnie! Mnich dniem i nocą stał u bram zamkowych, podnosząc głos i powołując Thurza na sąd Boży. Rozgniewany pan wtrącił mnicha do więzienia. Nazajutrz mnich kamienny, wielkości olbrzymiej zastąpił go u wrót zamku. Thurzo kazał go zniszczyć. Próżny trud. Dwadzieścia razy obalony, groźny posąg znów z pod ziemi wyrastał, w coraz ogromniejszych rozmiarach. Trwoga ogarnia umysły, kto żyje ucieka z przeklętego zamku. Przyjaciele, krewni, słudzy nawet oddalają się tłumnie, a pokonany Thurzo postanawia przebłagać niebo, uwalniając ofiarę. Za późno już. Gdy rozwarto więzienie, były w niem tylko zwłoki nieszczęsnej. Oto, jaką ciekawą opowieść posłyszałem...
Skończył. Przez cały czas swego opowiadania bacznie śledził wyraz twarzy Elżbiety. W pewnej chwili, wydało mu się, że zbladła, a jej przybrane w kosztowne pierścienie palce, spoczywające na kolanach, niespokojnie poczęły targać suknię.
— Pocoście mi to opowiadali? — wreszcie zapytała jakimś zmienionym głosem i nie zwracając się już do niego poufale.
— Ot, tak tylko...
— Nie! — odrzekła. — Mieliście ukryty cel i przenikłam wasze zamiary. To jest, zapewne przyczyna, waszej względem mnie oziębłości. Gdyście przed dwoma dniami wjeżdżali do zamku, dobijał się tutaj szaleniec. Plótł, że porwałam jakowąś Ilonę, jego wychowanicę, czy córkę, i wołał, bym mu ją oddała. Uwierzyliście słowom człowieka pozbawionego rozumu...
— Ależ...
— Zapewniam was, że nikogo nie więżę i że puste są lochy zamku. Jeśli pragniecie, możemy je wspólnie zwiedzić. A stary, gdy wypoczął w czeladnych izbach przez dobę, oprzytomniał i sam zrana dziś odszedł, zaopatrzony przezemnie w pieniądze i odzież. Potwierdzi wam to Fitzke i reszta służby...
Garbus, który trafem znajdował się w sali jadalnej, pospieszył z zapewnieniem:
— Tak jest, wasza miłość!
Elżbieta kłamała czelnie, próżno teraz łamiąc sobie głowę nad zapytaniem, czy młody Polak czegoś się nie domyśla. Górka zaś, już żałował, że ze swem opowiadaniem wyrwał się nieopatrznie, a chcąc uśpić jej czujność, wyszeptał:
— Ależ bynajmniej nie to miałem na myśli... kochana...
Jedno to czułe słówko, z taką perfidją wyszeptane przez wojewodzica, przywróciło całkowicie dobry humor i ufność hrabinie. Mniemała, że rozchwiały się, jeśli jakie żywił podejrzenia i że z powrotem należy do niej duszą i ciałem. A ponieważ, właśnie, zakończył się obiad i służba stała w pogotowiu, by uprzątnąć półmiski, powstała ze swego miejsca i pochwyciła go za rękę:
— Pójdźmy!
Pociągnęła wojewodzica za sobą do znanej już tureckiej komnaty. Stały tam niskie wschodnie otomany, zasłane puszystemi smyrneńskiemi dywanami i skórami białych niedźwiedzi, niby zapraszające do zwierzeń miłosnych i namiętnych uścisków.
Na jedną z nich opadła Elżbieta, a Górka rad nie rad, obok niej zająć musiał miejsce.
— Słuchaj, leikum, najdroższy — szeptała — byłeś dla mnie tak obojętny, że zwątpiłam w twój afekt! A ja cię tak kocham...
— Powtarzam, służba...
— Cóż cię służba obchodzi? Tu jej niema, a ty nadal siedzisz, jakgdybyś się zmienił w kawał lodu... Takiś inny był dzisiejszej nocy... Czyś już zapomniał o twych słowach i obietnicach?
— Nie....
— Nie? — nagle porwała go w swe ramiona i przywarła całem ciałem do niego.
— Całuj, całuj! — szeptała. — Gra we mnie madziarska krew i pożądam gorącego afektu.
W innym wypadku, pochwyciłby ją Górka w swe mocne ramiona i wżarł łakomie w rozchylone, kraśne wargi. Obecnie nie czuł dla niej nic — prócz lęku i obrzydzenia. Z konieczności oddawał uściski, a nawet parokrotnie musnął ją ustami delikatnie w policzek, ale czynił to zimno i bez wszelkiego przekonania. A gdy ona stawała się coraz natarczywsza, a jej pocałunki coraz namiętniejsze, skreślił na swej piersi znak krzyża nieznacznie. Wszak uczył go swego czasu pewien scholastyk z Krakowa, że jest to jedyny sposób na strzygi i odmieńce.
— Jeśli djablica — myślał — szczeznie! Jeśli kobieta, w którą wcielił się czart, też nie uczyni nic złego!
Ale hrabina nie nikła, tylko wciąż ponawiała swe pieszczoty. Uderzyć ją wreszcie, musiała obojętność kochanka, bo nagle wypuściła go ze swych ramion, odsunęła się i zaśmiała złośliwie:
— Nie wiedziałam, żeście tacy słabi! — wyrzekła. — Czyście równie słabi na polu bitwy, jak w bojach amora!
Poczerwieniał. Ale, w tejże chwili przyszedł mu do głowy koncept, który mógł go wyratować z tej ciężkiej opresji.
— Luba! — wymówił. — Nie miej w twem sercu na mnie gniewu. Sam siebie się wstydzę i swego postępowania. Wszakże, skoro poznasz prawdę, to mi wybaczysz...
— Cóż wam się przydarzyło?
— Gdym, wtedy — łgał — jechał cały dzień śród wichru i słoty, przeziębić się musiałem i teraz trzęsie mną frybra — szczęknął kilka razy zębami. — A głowę mam rozpaloną, niby kat ją ścisnął w gorące kleszcze...
— Aj, biedny golumbum, gołąbku! — zawołała ze współczuciem, już nie urażona w swej miłości własnej. — Taka cię zdjęła niemoc? Czemuś wcześniej tego nie wyznał?
— Wstyd mi było!
— Wstyd? Czegóż się wstydzić! Obyś tylko poważnie nie zachorzał — dotknęła ręką jego czoła. — Choć głowę masz chłodną!
— W środku goreje... a ciało trzęsie... — znów klapnął z przejęciem szczękami.
— Aj... aj... — zaniepokoiła się. — Idź do twej komnaty i legnij do łoża....
— Najlepiej będzie, jeśli to uczynię. Do jutra przejdzie frybra i znów stanie przed tobą ognisty kawaler! — podniósł się ze swego miejsca.
Ale ona dała wiarę tej udanej chorobie.
— Zaraz przyniosę leki i sama będę cię dozorować! — czule oświadczyła.
Nie wchodziło to bynajmniej w intencje wojewodzica.
— Jeno dziękować mogę... Choć sen uczyniłby mi najlepiej....
Rychło znalazł się Górka w olbrzymiem łożu i pokornie wychylił grzane wino z miodem i ziołami, przyniesione mu przez hrabinę. Później szczękał zębami i trząsł się na swem posłaniu. A potem udał, że zasnął. Trzymał oczy zamknięte, a Elżbieta wreszcie opuściła jego komnatę, może znudzona tym snem, a może nie chcąc mu przeszkadzać w spoczynku.
Opuściła, rozkazując służbie, by nikt nie śmiał wieczorem niepokoić szlachetnego gościa.
Pozostał sam — i głęboko odetchnął.
Niecierpliwie oczekiwał na Jaśka. Wszak, za kilka godzin, miał poznać tajemnicę podziemi zamku.


Rozdział V.
W LOCHACH.

Księżyc płynął nad zamkiem, niczem korab po bezkresnych dalach nieba, była już północ i wszędy zaległa cisza, gdy w drzwi komnaty rozległo się lekkie skrobanie, a później rozwarły się one lekko.
— Śpicie, wojewodzicu? — zabrzmiał przytłumiony głos.
Ale Górka nie spał. Zdążywszy się ubrać po omacku, niecierpliwie wyglądał chłopaka. Pochwycił karabelę do ręki i już był przy nim.
— Idziemy?
Tamten położył palec na ustach.
— Cs... — szepnął. — Stąpajcie za mną, wojewodzicu... Jeno cicho... Tu ściany mają uszy, a garbus po domu łazi i nocą..
Wślad za chłopakiem, Górka przemknął się przez kilka pokojów. Ze ździwieniem zauważył, że Jaśko, który za dnia zapewne, dobrze poznał drogę, kieruje się w stronę przedsionka. Ów przedsionek, była to, olbrzymia sala, zawieszona zbrojami i rogami jeleniemi, z której kilkoro drzwi wiodło w różne strony. W czasach ubiegłych, służyła za miejsce zebrań licznie zjeżdżającego się do Czeithy rycerstwa, a wojenne trofea świadczyły o dawnej, stwierdzonej wiekami świetności.
W głębi znajdował się wielki kominek, obok zaś stała postać, ledwie widoczna w mroku.
Ku niej podbiegł Jaśko.
— Maryjka?
Wojewodzic, gdy się zbliżył, z trudem rozróżnił rysy przystojnej, wysokiej dziewczyny, której jasne włosy i oczy świadczyły o sarmackiem pochodzeniu.
Na widok Górki uśmiechnęła się przyjaźnie, ale również położyła palec na swe usta.
— Tu nie gadajmy, wasza miłość — ozwała się po polsku, wcale poprawną mową. — Nie raz z pod ziemi szpieg wyrasta.
— Gdzie? — chciał zapytać, lecz wtem stała się rzecz nieoczekiwana.
Dziewczyna wsparła się całą swą postacią o jeden z boków kominka, a ten bez szmeru obrócił się na swych zawiasach. Z za niego wyjrzała czarna głębia — wejście do podziemnego korytarza.
— Wejdźmy.....
Wojewodzic ledwie stłumił okrzyk zdziwienia, lecz posłusznie wślad za dziewczyną i Jaśkiem wszedł do ziejącego wilgocią otworu. Komin obrócił się znowu i znaleźli się w całkowitej ciemności.
— Tfu, do licha! — zaklął. — Istny zaczarowany pałac! Ale, cóż poradzim śród tej nocy? Choć, oko wykol, nic nie widać!
— Zaraz będzie światło, wasza miłość! — odparł Jasiek i przy pomocy krzesiwa i hubki, zaświecił łuczywo.
Zgóry, przygotował pochodnię. W jej blasku mógł Górka dobrze rozejrzeć dziewczynę. Na twarzy jej rysował się wyraz dobroci i szczerości, a oczy z wdzięcznością patrzyły na młodego szlachcica, poczciwie.
— Jak doszliście do tych sekretów, Maryjko? — zapytał zaciekawiony.
— Wszystko wam opowiem, wasza miłość! — poczęła tłómaczyć. — Oddawna coś mi się nie podobało w tym zamku. Mieszkam tu już kilka lat, bo gdy matka umarła w Polsce, ojciec wraz ze mną, byłam jeszcze dzieckiem, wywędrował na Węgry i wstąpił do hrabiny na służbę, za hajduka. A gdy legł w jakiejś potyczce z pohańcami, którzy aż pod Czeithe się zapędzili, pozostałam u hrabiny, jako dworka. Prawdę rzec, nie mogłam żalić się na nią. Hrabina hojna jest dla ludzi, choć czasem zła i okrutna. Ale tu działy się sprawy dziwne, napełniające mnie trwogą...
— Jakież to sprawy?
— Zastanowiło mnie, czemu hrabina czasem wydaje zlecenie, że nikomu w nocy nie wolno wychodzić na zamkowe podwórze, a nawet wyzierać przez okna. Mawiała, że przybywają do niej wysłannicy z Siedmiogrodu, obecność ich musi być zachowana w tajemnicy, a nawet nieznane nikomu ich twarze. Hajduków i resztę służby mało ciekawiły te nocne odwiedziny. Spali, po obfitej wieczerzy, zresztą pani tak osypywała ich złotem, że było im obojętne, co się w zamku działo. Lecz, mnie zdjęła ciekawość. Zaczaiłam się pewnej nocki w podwórzu i ukryta za węgłem, dojrzałam dziwny obraz. Do zamku przybyli nie żadni wysłannicy, a ten przebrzydły garbus Fitzke, wraz z kilku najbardziej zaufanymi hajdukami księżnej, wnieśli do zamku jakowąś związaną dziewczynę i wnet zawlekli ją do lochów...
— Do lochów?
— Trzeba wam wiedzieć, wojewodzicu, że w zamku istnieją dwa rodzaje lochów. Jedne, dostępne wszystkim, które chętnie nawet pokazuje hrabina. Nie ujrzycie w nich nic, prócz starego żelastwa i różnych rupieci. Ale, są drugie lochy, potajemne, znakomicie ukryte przez tego, który zamek budował. Z nich właśnie korzysta ona, tam mieszczą się prawdziwe więzienia, a na wejście natrafić nie łatwo. Ciągną się te lochy, od przejścia, w którem stoimy, aż do narożnej baszty...
— A... a... — syknął.
— Na piętrze, w baszcie mieszka stary mąż, zowący się Atrefiusem. Czyta on w gwiazdach, a hrabina ma dlań ogromne poważanie. Co z nim czyni, nie wiem, ale nie wolno nikomu wchodzić do astrologa i tylko Fitzke mu jedzenie nosi. Pod tym mieszkaniem zaś, znajduje się bardzo dziwna izba. Jeśli nacisnąć jedną ze ścian, z pod stóp usuwa się część podłogi i ten, który tam stał wpada do głębokiej studni. W drugiej ścianie, mieszczą się potajemne drzwiczki, prowadzące właśnie do owych sekretnych lochów. Niemi przenika tam hrabina i Fitzke, oraz tamtędy wnoszą pochwycone ofiary...
— I wyście, Maryjko — zawołał z podziwem — to wszystko wykryli?
— Przypadkiem! Całkowicie, przypadkiem! — skromnie odrzekła. — Lecz, zaczekajcie, wojewodzicu, niechaj wam po porządku powtórzę...
— Słucham...
— Gdy ujrzałam to nocne porwanie, jakie napełniło mnie lękiem i żałością dla zawleczonej do lochów nieznajomej dziewczyny, nie mogłam się uspokoić. Z nikim nie śmiałam się dzielić mojemi spostrzeżeniami, bo czułam, że mi nie uwierzą, lub co gorsza, doniosą hrabinie i również osiądę w turmie. Dziwiło mnie tylko, czemu tak postępuje i do dziś dnia nic wyrozumieć nie mogę. Na cóż te porwania, gdy okup jej niepotrzebny i jest tak bogata, że złoto rozrzuca garściami, a nieraz hojnie darzy żebraków?
Górka pokręcił głową. I on nie pojmował celu tych niezrozumiałych zbrodni.
— Od tego dnia — mówiła dalej — jęłam bacznie śledzić i podobnych scen dostrzegłam sporo. Stale w nocy, w znacznych, wprawdzie, odstępach czasu, Fitzke przywoził kogoś do zamku i ten niknął w lochach. A ponieważ o więźniach nie wspominano nigdy i nie opuszczał Czeithy, słusznie mogłam mniemać, że tam ginął. Przypadek, jak wspomniałam, potwierdził moje podejrzenia.
— No... no... — naglił wojewodzic.
— Razu pewnego, przechodząc przez przedsionek, poślizgnęłam się, zatoczyłam i padłam na kominek, a palce moje niechcący pochwyciły za jedną z rzeźbionych ozdób. Głowę byka, — jak jutro, za dnia będziecie mogli się przekonać. Ku mojemu zdumieniu, głowa cofnęła się gdzieś do tyłu, w tejże chwili obrócił się kominek — jak niedawno za wami się obrócił — i wpadłam do jakiegoś ciemnego korytarza.
— Pojmuję! — zawołał, domyślając się reszty.
— Rzecz prosta, nie rzekłam nikomu ani słowa o mojem odkryciu, ale później, zaopatrzywszy się w pochodnię, zwiedziłam podziemia. Były w on czas puste, a tylko porzucone tu i ówdzie szkielety świadczyły o popełnionych mordach.
— Tam, do czarta!
— Ujrzałam małą izdebkę, zamkniętą kratą, celę w której trzymają więźniów: Dalej, długi korytarz, biegnący aż do baszty zamkowej. Idąc tym korytarzem, dotarłam do dziwnej izby, mieszczącej się pod komnatą mistrza Atrefiusa i poznałam potajemne przejście, wiodące do podziemi. Bo, hrabina i Fitzke prawie nigdy nie idą do lochów tą drogą, którąśmy przeszli. Obawiają się, żeby nie podejrzał ich kto ze służby i tajemnica ich nie stała się powszechnie wiadoma. A w baszcie, do której wstęp surowo wzbroniony, im to nie grozi. Również przypadkiem, odkryłam mechanizm, usuwający deski ruchomej podłogi. Teraz wiecie, wszystko.
— Nie! — zawołał żywo wojewodzic. — Jeszcześ przemilczała Maryjko, o sprawie najważniejszej! Kto obecnie znajduje się w lochach i czemu tam przebywa?
— Wiem, kto tam się znajduje! — odrzekła. — Lecz, czemu przebywa w podziemiach, stanowi dla mnie zagadkę. Na dwa dni przed waszem przybyciem, znów garbus porwał młodą dziewczynę i zamknął w potajemnej celi. Udało mi się nawet z nią zobaczyć. Zowie się Ilona i pochodzi, pono, ze znakomitego, lecz zubożałego rodu. Wraz z wami dobijał się do zamku jakiś jej opiekun, czy też wierny sługa, ale pewnie zginął, gdyż hrabina poleciła garbusowi sprowadzić go do baszty i odtąd więcej się nie pojawił. Żal mi okrutnie owej Ilony, bo piękna, niczem marzenie...
— Taka urodziwa? — powtórzył Górka z zaciekawieniem.
— Pragnęłam pannę Ilonę uwolnić, lecz nie wiedziałam, jak to uczynić. Z podziemi wyswobodzić ją łatwo, lecz z zamku wywieść trudno. A nawet, gdyby to się udało, dokoła Czeithy wszędy lasy, a w nich pełno rozbójników i pewna zguba. Owóż, gdyście przybyli, wojewodzicu, postanowiłam ze wszystkiego zwierzyć się Jaśkowi. Wy, ocalicie Ilonę, a ja zbiegnę wraz z wami, bo ten zamek, to istna czeluść piekła.
— Wyswobodzimy ją i uciekniemy! — z mocą zawołał Górka. — Wiedźcie, nas, Maryjko przodem, bowiem czas nagli!
Dziewczynie nie trzeba było dwukrotnie powtarzać tego rozkazu. Szybko poczęła zstępować z kamiennych, wąskich schodków, wiodących na dół, a Jaśko swą pochodnią oświecał jej drogę. Schodki skończyły się i dotarli do początku długiego, krętego podziemnego korytarza. Owiał ich chłód i wilgoć, a miast kamiennych płyt, poczuł wojewodzic pod swemi stopami rozmiękłą ziemię.
Maryjka zagłębiła się w ten korytarz, który wił się w różne strony i zda się ciągnął bez końca. Chwilami był tak niski, że słusznego wzrostu wojewodzic, szedł na pół zgięty. Chwilami rozszerzał się w jakieś podziemne izdebki, a wtedy wydawało się Górce, że widzi po kątach leżące kościotrupy.
Raptem, Maryjka pochwyciła go za rękę i cicho szepnęła.
— Zaraz będziemy u celu! Starajmy się czynić najmniej hałasu!
— Czy ją strzegą? — zapytał.
— Tak! — posłyszał odpowiedź. — Ilony strzeże stara wiedźma! Stara i słaba i łatwo dacie sobie z nią radę. Często odchodzi w głąb korytarza, a gdy ostatnio byłam w podziemiach, nie widziałam jej wcale i swobodnie mogłam się rozmówić z panną Iloną. Może i teraz jej nie zastaniemy. Lecz, ostrożność nie zawadzi...
Jeszcze kilkanaście kroków i przed nimi zamigotało słabe światełko. W tem miejscu kończył się korytarz, przechodząc w większą salę. Maryjka dała im znak, aby się zatrzymali, a sama pobiegła na palcach do występu muru. Przytuliwszy się do ściany, wyjrzała ostrożnie. Poczem skinęła na wojewodzica, by ten się do niej zbliżył.
— Jest tam stara! — oświadczyła. — Coś gada do uwięzionej. Nawet słychać słowa!
Z kolei z za muru wyjrzał wojewodzic, a to co ujrzał napełniło go grozą. Niby scena z Dantejskiego piekła.
Duża, podziemna sala, ledwie rozwidniona mdłem światłem, płonącem w wysoko u stropu zawieszonej latarni, była przedzielona na pół żelazną kratą. Za nią zamknięta, niczem dzikie zwierzę, znajdowała się młoda dziewczyna, zapewne Ilona. Siedziała zgarbiona i nieszczęśliwa na jakimś drewnianym pniaku, a piersią jej wstrząsał płacz. Obok krat zaś, stała istna wiedźma, rzekłbyś tylko co przybyła z Łysiej Góry, z czartowskiego sabatu. Długa, chuda, stara kobieta, o spadających na czoło kosmykach siwych włosów i gorejących nienawiścią oczach. Naigrawała się ona, prawdopodobnie, nad swą ofiarą — może tylko dla tego, że była piękna i młoda — bo szlochy Ilony rozlegały się coraz głośniejsze a z ust wiedźmy wydobywał się zły chichot.
— Nie wydobędziesz się stąd, nie wydobędziesz, jasna panienko — zasyczały w uszach wojewodzica jadem przepojone słowa. — Zginiesz, jak ten twój opiekun zginął!
— Boże! — mówił pełen boleści, melodyjny głos. — Pocóż jeszcze pastwić się nade mną? Czyż wy serca nie macie, kobieto? Więc, on zginął?
— Zginął — szydziła wiedźma — jak szczur wrzucony do głębokiej studni! Ciebie spotka inny los! Będzie garbus gardło ci przerzynał nożem, niczem jagnięciu....
Uwięziona na tę pogróżkę nawet nie zwróciła uwagi. Jedno zaprzątało jej umysł i boleśnie targało sercem.
— Iwan! Mój kochany Iwan zginął! Wrzucony do studni!
Krew uderzyła do głowy wojewodzica.
— Nie zdzierżę! — mruknął. — Ubiję tę staruchę!
Już miał rzucić się naprzód, gdy Jaśko przytrzymał go za ramię.
— Nie szlachecka to rzecz, wojewodzicu, walczyć z wiedźmami! Już ja lepiej temu plugawstwu dam radę!
I zanim Górka zdołał się obejrzeć, chłopak jednym susem siedział na starej. Wyrznął ją w łeb potężnie kułakiem, że zwaliła się niczem kłoda na ziemię.
— Ma jędza, za swoje!
W tymże czasie Górka wraz z Maryjką pobiegli do żelaznych krat.
— Jesteście! — wyrwał się na ich widok radosny okrzyk z ust uwięzionej. — Jesteś, Maryjko! A ja sądziłam już, że nie przyjdziecie!
Wojewodzic wpijał się teraz wzrokiem w nieszczęsną dziewczynę. Zaprawdę, nie przesadziła Maryjka, twierdząc iż jest piękna, jak marzenie. Choć i w niej przebijał ognisty, węgierski typ, jakże odmienna była od Elżbiety. Każdy rys twarzy zdradzał niezwykłą łagodność i szlachetność i odrazu widać było, że nie potrafi nikomu uczynić krzywdy. Wysoka, smukła i delikatna, patrzyła teraz na wojewodzica wielkiemi oczami, pełnemi łez, niczem wzrokiem zagonionej przez myśliwych sarny. Twarzyczkę miała zmizerowaną i pobladłą, a rozpuszczone kasztanowe włosy, niby płaszcz otulały jej ramiona.
— Nie wiem, jak wam mam dziękować! — rzekła głosem pełnym boleści do Górki. — Pragniecie mnie ocalić? Czyż warto? Cóż mi pozostało na świecie?
Wojewodzic poczuł, że ściska mu się serce.
— Ależ....
— Cóż mi pozostało! — mówiła. — Nazywam się Ilona Feroczy i pochodzę ze znacznego siedmiogrodzkiego rodu. Rodzice dawno pomarli i zamieszkiwałam wraz z bratem w naszym zamku. Przed miesiącem brat udał się w swoich sprawach na Węgry, a na nasz zamek, w czasie jego nieobecności, niespodzianie napadły hordy bisurmańskie. Broniliśmy się dzielnie — podkreśliła z energicznym błyskiem w oczach — lecz trudno było sprostać przeważającej sile. A gdy nie pozostała już żadna nadzieja odparcia pohańców, wtedy mój stary sługa Iwan potajemnie wywiódł mnie z zamku. Wraz z nim uciekałam do Pesztu, sądząc, że gdzie po drodze brata napotkam. Tymczasem, tu w pobliżu, w czasie noclegu w karczmie, nagle na mnie napadnięto, porwano i osadzono w lochach. Jakiś potworny garbus oraz hajducy, wyglądający na zbójów... Jak się od Maryjki dowiedziałam, z rozkazu hrabiny Nadasdy... Po co? Na co? Nie wiem.... Bo wcale jej nie znam i nie uczyniłam jej żadnej krzywdy... A jestem tak biedna, że najmniejszego nawet za mnie nikt nie złoży okupu...
— Niepojęte... — mruknął Górka.
— W czasie napadu — opowiadała dalej — Iwana w karczmie nie było. Inaczej obroniłby mnie. A gdy się dowiedział, żem zginęła, stracił głowę. Przybył do tego przeklętego zamku, aby mnie ocalić i sam życie postradał. Wszak wyznała, niedawno ta przebrzydła wiedźma, iż wrzucono go do przepastnej studni. Wrzucono, by nie pozostał żaden świadek zbrodni i wszelki ślad po mnie zaginął. I cóż mi pozostało, kawalerze? Iwan, który mi był więcej niż sługą, ojcem prawie, bo mnie wychował od dziecka, zabity; zamek zburzony i rozgrabiony, a brat gdzieś na Węgrzech zaginął! Gdzie pójdę, gdzie się obrócę? Lepiej, pozostawcie mnie w tych lochach...
Znów jej piersią wstrząsnął potężny szloch. Wojewodzica również coś ściskało za gardło. Z mocą, jednak zaprzeczył:
— Nie należy nigdy tracić nadzieji, mościa panno! Skoro znajdziecie się na wolności i brata odnajdziecie i zamek uwolnicie z rąk pohańców... Da Bóg, wszystko się odmieni! A za śmierć nieszczęsnego Iwana, hrabinę prędzej czy później czeka pomsta... Ja też...
Chciał jeszcze dodać, że służy biednej, pięknej uwięzionej w każdej okoliczności życia swem ramieniem i pomocą, gdy te wywody przerwał głośny okrzyk:
— Oj! — wrzasnął raptem Jasiek. — Wiedźma ucieka!
W rzeczy samej, stara jędza, która po uderzeniu otrzymanem od chłopaka, czas jakiś leżała nieruchomo na ziemi, będąc lub też udając zemdloną, nagle porwała się na nogi i z chyżością, której nikt się po niej nie mógł spodziewać, poczęła umykać w przeciwną stronę korytarza.
— Łapaj! Trzymaj! — ryknął wojewodzic i rzucił się za nią.
Lecz i tym razem Jaśko zdążył go wyprzedzić.
Choć gnała szybko, dopadł ją na zakręcie korytarza i powtórnie obalił na ziemię. Tym razem broniła się zaciekle, usiłując ugryźć w rękę chłopaka. Zgniótł ją kolanami, mrucząc:
— Uspokoisz się ty, czartowska babko!
Maryjka, która zdala przyglądała się tej scenie, zawołała:
— Obszukaj ją dobrze, a później zwiąż, Jaśku! Musi mieć klucz w kieszeni. Toć inaczej z za krat nie uwolnimy, panienki!
Kraty, za któremi więziono Ilonę, były zamknięte na dużą kłódkę. Mimo oporu, Jaśko przetrząsnął kieszenie jędzy i z jednej z nich wypadł spory klucz.
— Bierz, Maryjko i otwieraj! A ja jej rączki i nóżki zwiążę, a później szmateczkę wetknę do gęby!
Odpinał swój pas, gdy wtem wojewodzicowi nowy koncept wpadł na myśl. Pojmował wszystko, ale jeszcze jedna pozostawała niejasna sprawa. Tą, tylko stara mogła wyświetlić.
Korzystając z tego, że wiedźma, wciąż przytrzymywana przez Jaśka, leżała w oddaleniu dość znacznem od krat, z poza których Maryjka zwalniała obecnie Ilonę, zbliżył się do niej i udając srodze rozsierdzonego, wyrzekł groźnym głosem:
— Związać i zakneblować, mało! Ja tej matce Belzebuba zaraz łeb utnę!
Chwycił się za karabelę. Stara, widząc, że to nie przelewki, zapiszczała nagle cichym głosem:
— Cóż ci uczyniłam, panie! Daruj życie, wasza wielmożność!
Górce tylko o to chodziło.
— Darować życie? Nie wartaś tego? Pastwiłaś się, czartowska sługo, nad bezbronną panienką! Chyba...
Cień nadziei przemknął w oczach starej.
— Wszystko, co zechcecie, uczynię, panie!
— To powiedz, czemu osadzono w lochach panienkę!
Spostrzegł, jak przerażenie rozlało się po pomarszczonej twarzy staruchy, a bezzębne usta wykrzywił wyraz lęku.
— Wasza wielmożność... Miłościwy panie... Nie żądajcie... Nie mogę...
— Gadaj! — znów porwał się za szablę. — Bo, jak mi Bóg miły, głowę zetnę...
— Panie...
— Gadaj... Jaśku, ściśnij ją mocniej...
— Dobrze... dobrze... — zdecydowała się na wyznanie, pod wpływem śmiertelnego przestrachu. — Powiem... Ale nie wińcie mnie o to... Dziewicę więziono, gdyż jej krew potrzebna....
— Co? — wojewodzic nie wierzył własnym uszom.
— Fitzke wytacza krew — wyrzucała teraz prędko z siebie — i niesie ją do mistrza Atrefiusa. Ten z tej krwi przyrządza dla hrabiny mikstury. Oto wszystko. Dlatego hrabina jest wiecznie urodziwa i młoda... Ale, jam nie winna... Dozoruję, jeno, ofiary...
— A... a... — wyrwał się z piersi Górki jakiś nieokreślony dźwięk, pod wpływem potwornego wyznania, poczem prawie ryknął. — Straszne! Straszne! Nie zamek to nawet zbójecki, a zaiste wrota piekła! Nie powinien z niego zostać kamień na kamieniu!
Chwilę sapał, nie mogąc się uspokoić. Również Jaśko patrzył na wojewodzica przerażonemi oczami. Wiedźma dygotała całem ciałem, powtarzając cicho:
— Jam niewinna! Oszczędźcie mnie, panie!
Górka się opanował, choć groźny mars nie zniknął z jego czoła.
— Zwiąż ją mocno! — rozkazał Jaśkowi. — W usta wetkaj gałgan! Nie będziem sobie plamili rąk krwią wstrętnej staruchy... Zresztą, obiecałem... A o tem, coś posłyszał, ani słowa przed białogłowami.
Jaśko tylko coś mruknął i jął gorliwie obwiązywać rzemieniem wiedźmę, niczem toboł.
Na szczęście, ta cała rozmowa nie dobiegła do słuchu Ilony i Maryjki, a Górka chwilowo nie zamierzał wyznawać nieszczęsnej dziewczynie, jaki los jej gotowano. Ilona już wyszła z za krat i stała wraz z Maryjką pośrodku podziemnej salki.
Zbliżył się do nich, a w ślad za nim pośpieszył i Jaśko, gdy zakneblował i całkowicie unieszkodliwił jędzę.
— Połowa zadania spełniona — mówiła Maryjka — teraz nam pozostaje uradzić, jak opuścić zamek! Mam pewien plan...
— Jaki? — podchwycił wojewodzic.
— Tak obmyśliłam! Siłą nie wydostaniemy się z Czeithy, bo nie zdzierżycie wojewodzicu, we dwójkę z Jaśkiem, napaści zgrai uzbrojonych hajduków. Jest ich w zamku zgórą setka i na rozkaz hrabiny, gotowi na kawałki posiekać każdego.
— Cóż, tedy, wynalazłaś?
— Potrzebny fortel! Niezadługo świta i będzie można upozorować wszystko. Pójdziecie z Jaśkiem na górę, jak gdyby nigdy nic, a skoro tylko wzejdzie słońce, udacie się do stajen i zażądacie swych koni. Niby, że pragniecie jechać na polowanie. Hrabina śpi i nie wzbudzi to niczyjej uwagi. Opuściwszy zamek, zaczekacie na nas w lesie, tym, co zaczyna się zaraz koło zamku.
— A wy? — zapytał Górka, jeszcze nie pojmując planu Maryjki.
— My uciekniemy równie prosto! Do świtu zaczekamy w lochach, bo nie zagraża nam tu żadne niebezpieczeństwo. Stara związana — wskazała na wiedźmę — a Garbus nie domyślając się, żeśmy przeniknęli tajemnicę podziemi, tutaj nie zajrzy... Gdy zaświta, wyjdziemy najspokojniej. Hajdukom dozorującym w bramie, którzy nad ranem najmniej są czujni, opowiem, że udaję się do lasu, żeby nazbierać dla hrabiny ziół i że nowa dworka mi towarzyszy. Panny Ilony nikt tu nie zna, Fitzke nie wstaje tak wcześnie i darujcie za szczerość, panienka ma takie szatki zniszczone, i tak biednie wygląda, iż każdy uwierzy, że to nowa pokojowa, niedawno przyjęta przez hrabinę. Zaręczam, że nikt nam nie sprzeciwi się w odejściu i że szczęśliwie spotkamy się w lesie... A później, wasza już rzecz, by uniknąć pogoni...
Wojewodzic, z podziwu, aż klasnął w ręce.
— Ależ, Maryjko! — zawołał. — To ci głowa!
Naprawdę, genjalny był ten niezwykle prosty plan i nie mógł się nie powieść. Wszystko zależało tylko od zimnej krwi i pośpiechu.
— Ależ głowa! — powtórzył.
Jaśko, który rozmiłowanym wzrokiem obrzucał dziewczynę, uśmiechał się tylko i niby mówił:
— Wszak gadałem, panie... Zuch, nie dziewucha...
Maryjka pokraśniała mocno z zadowolenia. Miłe jej były te dowody uznania.
— Teraz idźcie już! — rzekła. — Przypadkiem zajrzy kto do komnaty wojewodzica i spostrzeże, że go niema. Idźcie i wykonajcie wszystko, jakeśmy postanowili.
Górka rozumiał słuszność tej uwagi, lecz ciężko mu było rozstawać się z biedną Iloną. Westchnął tedy tylko, skłonił się przed nią i głosem, w którym brzmiała pewność szczęśliwego wyniku ucieczki, rzekł:
— Do rychłego zobaczenia, mościapanno!
Odparła mu spojrzeniem, pełnem wdzięczności, a gdy odchodził, zagłębiając się w długi korytarz, wiodący z lochów na górę, długo jeszcze jej wzrok biegł za smukłą sylwetką młodego rycerza. Oczy Ilony zdążyły już obeschnąć z łez, lecz z twarzyczki nie znikł wyraz boleści i przygnębienia.
— Wszystko dobrze będzie, panienko! — szepnęła Maryjka, niby pragnąc ją pocieszyć.
Z całej duszy żal jej było ślicznej Ilony. To też, gdy pozostały same, jak mogła, bawiła ją rozmową. Że i zamek odzyska i brata odnajdzie i że czeka ją świetna przyszłość. Nie nadmieniała jeno o starym Iwanie, nie chcąc straszliwem wspomnieniem śmierci przywiązanego sługi, jej zasmucać.
Ale trudno było rozpogodzić zasępione czoło Ilony. Uważnie niby słuchała słów Maryjki, lecz od czasu do czasu z piersi wydzierał się stłumiony jęk.
— Co pocznę? Co pocznę...
Wreszcie, Maryjka urwała i w podziemiach zaległa cisza, przerywana jeno charczeniem związanej wiedźmy. Stały długi czas, jedna obok drugiej w milczeniu. Aż wydało się Maryjce, że nadeszła pora opuścić lochy.
— Chodźmy! — rzekła. — Zapewne świta! Bezpiecznie was przeprowadzę!
Nawet na chwilę nie sądziła, że misternie ułożony plan może natrafić na przeszkodę.
Z kolei, zagłębiły się w ciemny korytarz, a dziewczyna, świecąc sobie pochodnią, szła przodem, dobrze znając drogę.
Mijały zakręty i podziemne salki, pochylały się, gdy tunel stawał się niższy i węższy, starając się nie upaść na śliskiej i błotnistej drodze, póki nie dotarły do miejsca, w którem zaczynały się kręte schodki, wiodące do przejścia, za kominkiem, na górę. Maryjka wbiegła na schodki i szepnęła:
— Zaczekajcie, panienko! Nacisnę sprężynę, odsunę kominek i zajrzę, czy w przedsionku kogo nie ma?
Tak też uczyniła, a Ilona stąpała za nią powoli, po kamiennych stopniach.
Nagle, kiedy Maryjka, znalazłszy się na górze, miała pochwycić za rączkę, otwierającą kominek, ten sam obrócił się na swoich zawiasach.
Z jej piersi wydarł się okrzyk lęku.
W przejściu stał jakiś człowiek i patrzył teraz na nie, z szatańskim wyrazem triumfu.
— Fitzke! — zawołała, przerażona. — Garbus przeklęty! Jesteśmy obie zgubione!


Rozdział VI.
UCIECZKA GÓRKI.

Wojewodzic, powróciwszy do swej komnaty, działał zgodnie z planem, ułożonym przez Maryjkę. Skoro zajaśniał świt, począł się ubierać z wielkim hałasem, a nawet pozostawił na krześle, dla niepoznaki porozrzucane szaty. Później, zszedł na podwórze i głośno wołał Jaśka, a ten przybiegł, przecierając oczy i udając mocno zaspanego. Wszystko szło najpomyślniej, bo chłopak sam nocował w izdebce i na jego nocną nieobecność nikt nie zwrócił uwagi.
Potem, udali się do stajen i zażądali swych koni, które im przywiedziono usłużnie. Jakże nie miała czeladź i koniuchowie nadskakiwać młodemu polskiemu szlachcicowi, gdy jaśnie hrabina odnosiła się doń z takim respektem, a ranna przejażdżka nie dziwiła nikogo. Tembardziej, że Górka, mijając hajduka, uzbrojonego w halabardę, a wartującego w bramie, rzucił:
— Jedziem się trochę przewietrzyć! Ale powrócimy niezadługo!
Ledwie jednak opuścił zwodzony most, spiął konia ostrogami i popędził, niby pod kopytami rumaka paliła się ziemia.
— Chwałaż Panu! — szeptał. — Chwałaż, żem się wydostał! Czartowska siedziba!
Tuż za Czeithą rozpoczynał się duży, gęsty bór. Tam miano się spotkać z Maryjką i Iloną. To też, gdy wpadli między drzewa, wojewodzic zatrzymał swego bachmata.
— Zaczekamy! A z koni lepiej nie zsiadać! Różnie przydarzyć się może!
Skryli się za grubemi, stuletniemi dębami i jęli wyzierać, w stronę, skąd wiodła droga do zamku. Dokoła słoneczny, choć zimny jesienny poranek roztaczał swe piękno. Złociły się pół zwiędłe liście, śród gałęzi wesoło ćwierkały ptaszęta, zielenią połyskiwał mech. Wesoły ten i pogodny obraz na tyle był odmienny od ponurych scen, przeżytych nocą w podziemiach, że wydawały się one wojewodzicowi teraz, tylko złym snem.
— Uf! — odetchnął głęboko.
Uspokojony i zadowolony, bacznie wpatrywał się w drogę, biegnącą od Czeithy. Również i Jasiek wyglądał z natężeniem. Z za drzew zamek widać było, jak na dłoni i szeroką wstęgą wiła się piaszczysta droga. Ale, choć sporo już upłynęło czasu od chwili, kiedy znaleźli się w lesie, ani na drodze, ani na zwodzonym moście nikt się nie zjawiał.
— Cóż to być może? — złe przeczucie targnęło sercem wojewodzica.
Dalej wyglądali. Kręciły się i parskały, zniecierpliwione długiem czekaniem konie, aż musieli z nich zsiąść i przywiązać je do sosen. Tymczasem słońce podnosiło się coraz wyżej i coraz silniej piekły jego promienie.
— Czy nie wypadła im jaka przeszkoda? Może coś powstrzymało ucieczkę?
Ale, w zamku panował spokój i nic nie znamionowało, by zaszło tam coś niezwykłego. Halabardnik chodził ospale po murze i obojętnie spozierał na okolicę.
Wojewodzic nie wytrzymał.
— Jaśku! — zawołał. — Powrócę do zamku i sprawdzę, co się tam dzieje!
— Czy bezpiecznie, panie?
— Nic mi nie grozi! Myślę, że Maryjka jeno sama na później odłożyła ucieczkę! Gdyby ją przyłapano i odkryto związaną przez nas w lochach wiedźmę, w zamku powstałby alarm i za nami wysłanoby pogoń. Tymczasem, tam wszystko, jak zwykle...
— Wojewodzicu... — Jaśko w zamyśleniu kręcił głową.
— Pojadę, zasięgnąć języka i wnet powrócę.
— Wojewodzicu, ja z wami....
— Nie, pozostań! Może wyszły z innej strony i inną nadejdą drogą.
— Coś mi powiada...
— Głupiś! Nikt za dnia na mnie napaść się nie ośmieli, a jeśli wyczuję niebezpieczeństwo, zawrócę...
Wskoczył na swego karego bachmata i pognał w stronę zamku, choć Jaśko mu dawał jakieś ostrzegawcze znaki.
Rychło znalazł się na zwodzonym moście i wjechał do bramy. W rzeczy samej, w zamku panowała całkowita cisza. Wrota uniżenie mu rozwarł wartownik i nie wydawał się wcale zdziwiony, że wojewodzic bez Jaśka powraca. Stojący zaś obok, uzbrojony hajduk, pozdrowił Górkę zwykłym, wojskowym ukłonem.
— Nic się nie wydało! — pomyślał.
Spokojnie, pełen dobrej nadzieji jechał przez podwórze. Uderzyło go tylko, że jakiś pacholik, na jego widok rzucił się raptem w stronę komnat hrabiny, uczyniwszy zdziwioną minę.
Ale, jeśli na widok roztaczającego się w zamku normalnego życia, umysł wojewodzica opuściła obawa, iż odkrytą została ucieczka, obecnie jęła go trapić nowa troska. Jak porozumieć się z Maryjką? Gdzie ją szukać? Czemu uległ odwłoce tak świetnie ułożony plan?
— Co postanowić?
Po chwili namysłu, doszedł do przekonania, że najlepiej uczyni, jeśli zajdzie do swej komnaty. A nuż tam jaki znak pozostawiła Maryjka?
Zeskoczył z konia i poleciwszy komuś ze służby potrzymać bachmata, skierował się w stronę ganku. Z tego ganku wiodły schody na górę, do pokojów właśnie, w których zamieszkiwał.
— Cóż to, ozdrowieliście, kawalerze? — nagle posłyszał głos.
Przy wejściu stała Elżbieta, uśmiechając się dziwnie. Tuż za nią garbus, Fitzke.
Drgnął, przeklinając w duchu los, że ją napotkał. Postarał się jednak ukryć swe zmięszanie.
— Tak! Powracam z przejażdżki...
— Minęła wasza niemoc? Opuściła was frybra?
— Czuję się lepiej...
— Pewnie... Pewnie... Kto całą noc spędził w podziemiach, na frybrę znalazł najlepsze leki!
Wojewodzicowi pociemniało w oczach. Wykryła wszystko, a on samochcąc wpadł w pułapkę, powracając do zamku.
— Nie pojmuję, o czem mówicie, mościa hrabino! — starał się udawaniem ratować z rozpaczliwego położenia.
Na twarzy Elżbiety pojawił się zacięty i nieubłagany wyraz. Widział go po raz pierwszy. Teraz nie była już piękna, była w swym gniewie straszliwa.
— Nie pojmujecie? — zgrzytnęły jej słowa. — Może mam przypomnieć rozmowę, którąście wiedli z zuchwałą dworką, znajdującą się obecnie w lochach wraz z Iloną? Może mam tu przywieźć starą moją sługę, by powtórzyła, jakeście ją związali, a nawet chcieli zabić?
Pojął, że na nic się nie zda dalsze zapieranie. I jego porwała pasja. Ilona wraz z Maryjką w więzieniu? Udaremniona ucieczka...
— Wiedźmo! — ryknął. — Z piekła rodem djablico! Zdasz sprawę rychło z twych zbrodni przed Panem i ludźmi. Wiem, jaki jest sekret twej czartowskiej urody! Uwolnij natychmiast nieszczęsne dziewice...
Zaśmiała się krótkim, złym śmiechem.
— Nim je uwolnię, ty zginiesz....
— Ja zginę?
— Zginiesz, boś poznał moje tajemnice! A kto je poznał, żyw z Czeithe nie wyjdzie!
— Śmiałabyś?
W tejże chwili, Fitzke stojący dotychczas za hrabiną, wysunął się naprzód i piskliwym, ale donośnym głosem zawołał:
— Hajducy! Do broni!
Raptem zaroiło się na zamkowem podwórzu. Z różnych kątów jęli wychylać się uzbrojeni ludzie i biec w stronę ganku.
Górka poznał, że to nie przelewki. Wyrwał karabelę i obejrzał się za koniem. Lecz konia nie było. Spostrzegł, jak wiedzie go do stajen masztalerz.
— Ludzie! — krzyknął do nadbiegających. — Wasza pani to potwór! Morduje w podziemiach niewinne dziewice!
Wykrzyknik ten nie uczynił na hajdukach żadnego wrażenia.
— Wy, zbóje! — dalej krzyczał, pragnąc ich opamiętać. — Jestem szlachcicem polskim, znakomitego rodu! Jeśli zginę, sroga was spotka kara! Dacie głowę katu, lub każdy z was zawiśnie na wysokiej sośnie!
Ale i ta pogróżka nie pomogła. Hałastra, służąca za straż przyboczną Elżbiecie, była tak dobrze opłacana i składała się z takich zbirów, że w każdej chwili każdego gotowa była posiekać na kawałki, byle padł odpowiedni rozkaz hrabiny, lub Fitzka.
Widział tedy Górka przed sobą zawzięte, rozbestwione mordy — i pojął, że do rozumu im nie przemówi.
Porwał go gniew.
— A, skurczybyki...
Przyskoczył do ściany, by tył sobie zabezpieczyć i jął ciąć pałaszem na prawo i lewo. A że bronią władał znakomicie, wnet kilku najbliższych, nacierających z porozwalanemi łbami, krwawiąc, zwaliło się na ziemię.
— Masz, skurczybyku i ty... i ty...
Hajducy przystanęli w niepewności, zdumieni tym oporem. Lecz, wnet znów rozległ się głos hrabiny:
— Naprzód, tchórze! Zabijcie go, zabijcie!
— Przynieść kopje! — wrzasnął nagle garbus, który stojąc obok Elżbiety przyglądał się walce. — Zadźgajcie go dzidami!
Nastała chwila straszliwego oczekiwania. Hajducy nie nacierali, otaczając Górkę półkolem. Raptem spostrzegł, jak od zbrojowni biegnie nowych kilkunastu, uzbrojonych w długie, włócznie.
— Koniec mój nastał! — pomyślał. — Zginę w zbójeckiej jaskini, bezsławnie!
Zaiste, trudno było sprostać jednemu człowiekowi z szablą jeno, przeciw kilkunastu ludziom, zaopatrzonym w dzidy. Wojewodzic, jednak walczył do ostatka. Gdy natarli na niego włóczniami, odbijał włócznie, ciął po łapach, trzymających dzidy i znów kilku poranił hajduków. Lecz koniec tej walki łatwy był do przewidzenia. Już któraś kopja, wprawdzie lekko, przeszyła ramię wojewódzka, inna drasnęła go po twarzy.
— Tra... ta... ta... Tra... ta... tu.... — raptem rozgłośnie ozwała się trąbka.
Twarz hrabiny stała się blada, Fitzke z widocznym skulił się przestrachem, podniesione włócznie opadły, a głowy wszystkich zwróciły się w stronę bramy, skąd dobiegał ten sygnał.
— Tra... ta... ta... — niecierpliwie nagliła trąbka.
W tejże chwili od wartowni pędem, nadbiegł jakiś człowiek i coś do ucha szepnął hrabinie:
— Otworzyć! — wyrzekła niepewnym głosem. — Niema rady, należy otworzyć!
Górka odetchnął głęboko. Ktokolwiek przybywał do zamku, będzie jego wybawcą. A czuł, że już był po temu najwyższy czas, bo lewe ramię ociekało krwią, prawe nastarczyć nie mogło parowaniu ciosów, a groźne spisy zbliżały się do piersi.
I on wzrokiem wpił się w bramę.
Rozwarły się wrota i wjechał trębacz, przybrany w cesarskie barwy austryjackiego domu. Zdala, donośnym głosem wołał:
— Jaśnie wielmożny graf Hugo von Hermansthal w odwiedziny do szlachetnej hrabiny przybywa!
Za nim w oddaleniu kilku kroków widniała znaczna grupka jeźdźców. Na jej czele jechał mężczyzna w średnim wieku na bułanym dzianecie, przybrany w czarny, wyszywany srebrem, bogaty strój hiszpański. Głowę nosił wysoko, jak ktoś, co świadom jest własnego znaczenia, twarz miał dumną, niemiłą śniadą, okoloną zarostem, zakończonym ostro przystrzyżoną bródką, na szyi połyskiwał ciężki złoty łańcuch. Był to hrabia Hugo von Hermansthal, wysłannik cesarza Rudolfa, który z polecenia swego pana, zaniepokojonego ciągłem wrzeniem na Węgrzech, objeżdżał dwory znaczniejszych magnatów, by mu kaptować zwolenników. Za hrabią podążał oddział uzbrojonych rajtarów.
— Graf Hugo von Hermansthal! — powtórzyła Elżbieta z widocznym przestrachem. — Co czynić?
Graf, który nadjeżdżał powoli i z wielką pompą, zamierzając złożyć hrabinie Nadasdy wizytę z zachowaniem wszelkich etykietalnych form, które wówczas tak przestrzegano, znalazłszy się pośrodku podwórza, nagle wstrzymał konia, zdumiony.
Zaiste, jego oczom przedstawił się niezwykły widok. Przytulony do ściany, jakiś młody wojak, w bogatym polskim ubiorze, przed nim zgraja hajduków z wyciągniętemi dzidami, a na górze hrabina, w towarzystwie potwornego garbusa, niby dowodząca tą osobliwą bitwą.
Ale, graf von Hermansthal nie darmo był wytrawnym dyplomatą, który niejednego się nauczył na austryjackim dworze. Żaden muskuł nawet nie drgnął na jego twarzy i nie okazał najmniejszego zdziwienia.
— Proszę zapytać szlachetną hrabinę — rzekł zimno do trębacza — czy nas przyjąć raczy? Może nie w czas przybywamy?
Lecz Elżbieta biegła już w stronę grafa Hugona, zapomniawszy o wszelkiej etykiecie. Znała go oddawna a całej tej historji należało dać jakie takie wytłómaczenie.
— Grafie! — wołała. — Rada was widzę! Darujcie tylko, żeście natrafili na niemiłą utarczkę! Zdrajca zakradł się do mego zamku i pragnę żywcem go pojmać!
Zarówno Elżbieta, jak i graf mówili po niemiecku, gdyż Hermansthal wcale nie władał węgierskim językiem. Górka nie rozumiał z tego ani słowa, gdyż szwabskiego nie znał, lecz domyślając się, że hrabina da, oczywiście, przewrotne wytłómaczenie tej całej scenie, po łacinie, która była wówczas międzynarodowym językiem, jął wołać:
— Jestem Górka! Polski szlachcic, znakomitego rodu! Grafie! Może wam nie obce moje nazwisko! Potworne rzeczy się dzieją w tym zamku.
Hugo von Hermansthal zwrócił ku niemu na chwilę głowę, lecz patrzył, niby Górki wcale nie widząc.
— Grafie! — krzyczał ten dalej. — Tu mordują w lochach niewinne ofiary! Nieszczęsne dziewice! Ponieważ stanąłem w ich obronie, hrabina chce mnie zabić! Obowiązkiem każdego szlachcica, jakiejkolwiekby był narodowości, jest stanąć w mojej obronie....
Z natężeniem śledził wyraz twarzy grafa. Lecz ten odwrócił znowu głowę, niby straszliwe słowa oskarżenia nie dotarły do jego słuchu.
— Nie wierzcie mu... Nie wierzcie... — wołała hrabina.
Graf zeskoczył z konia, i uczynił kilka kroków w stronę nadbiegającej hrabiny. Poczem, przyłożywszy rękę do serca, złożył przed nią głęboki ukłon, niby znajdował się na balowej sali.
— Miłościwa pani...
Górka nie panował nad sobą.
— Czyżeście ogłuchli, grafie? — ryknął wściekły. — Nie słyszeliście, co powiedziałem? A może obca wam jest łacińska mowa?
Może w innym wypadku Hugo von Hermansthal zachowałby się inaczej. Ale, na jego udaną obojętność składały się różne powody. Przedewszystkiem, przybywał do hrabiny Nadasdy w imieniu cesarza Rudolfa, aby skaptować jej względy, i wcale nie miał zamiaru odrazu stawać po stronie jej wroga. Pozatem nienawidził Polaków, gdyż swego czasu z arcyksięciem Maksymiljanem uczestniczył w bitwie pod Byczyną i wraz z nim rozgromiony, dostał się do niewoli, a ród Górków, znany ze swej nieprzychylności dla niemców, był mu specjalnie nienawistny. Dlatego też, lekko tylko powtórnie zwrócił w stronę wojewodzica głowę i powoli cedząc wyrazy, odparł:
— Doskonale znana mi jest łacińska mowa i pojąłem, coście rzekli! Ale, nie znam waści! Niechaj przódy z ust miłościwej hrabiny posłyszę, o co rzecz idzie, a wówczas wyrozumiem, czyście godni, bym stanął w waszej obronie.
— Ach, ty niemiecka małpo! — syknął przez zęby Górka i dalej chciał coś krzyczeć, ale zagłuszył go głos hrabiny:
— Otóż to! Otóż to! — wołała, czując jak jakiś potworny ciężar spada z jej piersi, a towarzyszący grafowi rajtarzy nic nie pojmują z łacińskiej mowy. — Ten zdrajca osypuje mnie najpodlejszemi oskarżeniami! A ja jeno pragnę go rozbroić! Niechaj, pod strażą uda się do swej komnaty, a my wnet przybędziemy tam i sami grafie, rzecz całą rozpatrzycie!
— Zgoda! — krzyknął Górka, mniemając, że ostatecznie nadętemu austryjakowi prawdę wyjaśni. — Zgadzam się! Niechaj, graf, całą sprawę rozpatrzy!
Hugo von Hermansthal skinął głową. Po chwili Górka, prowadzony przez dwóch uzbrojonych hajdamaków, szedł do swej dawnej komnaty.


Rozdział VII.
SĄD GRAFA VON HERMANSTHALA

Komnata miała jedno tylko wyjście. Hajducy pozostali przy drzwiach, a Górka w podnieceniu chodził po pokoju.
Nie wątpił na chwilę, że graf uwierzy w prawdziwość zarzutów i stanie w jego obronie. Toć miał chyba przekonywujące dowody, a Ilona wraz z Maryjką znajdowały się w lochach. Niemiec, żeby nie wiedzieć jak nieprzychylnie dlań usposobiony, był bądź co bądź szlachcicem i rycerzem i musiał, dowiedziawszy się o ohydnych zbrodniach popełnionych przez hrabinę, wystąpić przeciw niej, a Górkę i obie uwięzione uwolnić. Jeśli początkowo zachowywał się ozięble, to jeno dlatego, że Górki nie znał a do hrabiny żywił całkowite zaufanie. O, jakże się zmieni a z jego oblicza spadnie kamienna maska, gdy z ust wojewodzica posłyszy o straszliwych tajemnicach Czeithy.
Wzburzony, ale całkowicie spokojny o ostateczny wynik sprawy, dziękował Górka teraz Niebu, że mu na odsiecz grafa zesłało. Czyż nie ległby pod dzidami zbójeckiej zgrai hajduków, gdy obecnie i życie ocalił i lada moment będzie wolny.
Chodził tedy po komnacie — i dziwne mu się jeno wydało, czemu graf tak długo nienadchodzi. Zapewne, musi mu różne kłamstwa gadać hrabina, lecz łgarstwa te pękną w świetle prawdy.
Wreszcie, w sąsiedniej komnacie rozległy się kroki. Weszła hrabina, z obojętną miną, za nią Hugo von Hermansthal i garbus Fitzke na ostatku.
Ujrzawszy go Górka wzruszył ramionami. Był przygotowany na walkę, lecz spokojny o jej wynik.
— Przybywam tu — począł graf, mierząc Górkę poważnem spojrzeniem — na wyraźną prośbę miłościwej hrabiny! Jam tylko gość w tym zamku i nie moją rzeczą jest sprawować sądy! Ale hrabina, nie chcąc być pomówiona, że skrytobójczo nastaje na wasze życie, sama żąda, bym wysłuchał wasze zarzuty!
— Bawiłem tu mości grafie, jako gość — spokojnie odrzekł Górka. — I ja miałem do hrabiny całkowite zaufanie. Lecz, doniesiono mi, że w zamku dzieją się rzeczy potworne i sprawdziłem to na własne oczy...
— Cożeście odkryli?
— W zamku istnieją potajemne lochy! W tych lochach więżą porwane dziewice...
Sądził, że ta wiadomość uderzy grafa. Ten wzruszył ramionami.
— Lochy? — powtórzył. — Nic w tych lochach niema niezwykłego.
— Ale te drugie... od których przejście znajduje się za kominkiem! — mówił wzburzony Górka. — Łączące się z narożną basztą! I te znacie, grafie!
— Zwiedzałem je przed chwilą.
— Wyście je zwiedzali?
— Prosiła mnie o to sama hrabina!
— Nie do wiary!
— I powtarzam! Nic w nich nie zastałem niezwykłego!
Górce przeciągnęła się twarz, a Elżbieta spojrzała nań ironicznie.
— Tak! Prosiłam o to grafa! — rzekła.
Oto była przyczyna przedłużającej się nieobecności grafa. Elżbieta, wiedziona kobiecym instynktem, postanowiła uprzedzić wszelkie zarzuty. Skoro więc tylko Górkę odwiedziono do jego komnaty, ze śmiechem, niby o żart chodziło, powtórzyła austryjakowi o co ten ją oskarżał. A później najspokojniej powiodła go do lochów. Mogła to śmiało uczynić, gdyż wnet potem, gdy przyłapano Ilonę z Maryjką i rozniosła się wieść, że działający z niemi w porozumieniu Górka, uciekł z zamku, kazała natychmiast uprzątnąć sekretne lochy i zatrzeć wszelkie ślady, domyślając się, że polak powróci z liczniejszą odsieczą, by uwolnić uwięzione. Sam, coprawda przez własną lekkomyślność wpadł z powrotem w jej szpony, lecz na odparcie zarzutów i wizytę nieoczekiwanych gości wszystko było przygotowane. Mogła więc bezpiecznie Hugonowi von Hermansthal zdradzić istnienie drugich podziemi, co uczyniła z taką miną, jakby wogóle nigdy z tej sprawy nie robiła sekretu. Dalej, powiodła go do zgoła innej celi, w której Ilona z Maryjką siedziały uwięzione, wiedząc, że austryjak nie rozumie słowa po węgiersku i nic z tego, co będą mówiły dziewczyny, nie pojmie. Wreszcie, pokazała mu mistrza Atrefiusa, a astrolog, pojąwszy w mig o co chodzi i bojąc się o własną skórę, oczywiście z oburzeniem jął wszystkiemu przeczyć. Na ostatek, przyszło świadectwo Fitzka — i niewinność hrabiny zajaśniała w pełni. Wtedy, dopiero, powiodła Niemca do Górki i ten odrazu z niedowierzaniem przyjął jego słowa.
Górka teraz nic nie pojmował.
— Tedy widzieliście — wymówił — sekretne przejścia! A widzieliście uwięzione?
— Widziałem! — znów lekceważąco odparł graf. — Dwie zuchwałe dworki, osadzone w loszku za jakoweś przewinienie! Cóż to waćpana obchodzi? Hrabina władna jest czynić, co zechce, ze swą służbą... Najwyżej o ułaskawienie może waść wnosić instancje...
— Na Boga! — wykrzyknął Górka, który doznawał uczucia, że miesza mu się w głowie. — Ależ to nie zuchwałe dworki! Jedna z nich, to porwana dziewczyna, znakomitego rodu.
— Nie wiadomo mi o tem!
— Jej służący — tłumaczył gwałtownie — wślad za nią pośpieszył do zamku, chcąc Ilonę ratować i tu z polecenia hrabiny wrzucony został do studni...
Po raz pierwszy na twarzy grafa wykwitło coś w rodzaju uśmiechu.
— Opamiętajże się, waszmość! — rzekł. — Wszak i waćpanu tłumaczyła hrabina, że to szaleniec!
— Kiedy....
— Próżno waść na hrabinę rzucał kalumje...
— Chryste! — prawie zawył. — Was tu wszyscy oszukują, grafie! I ja początkowo nie chciałem wierzyć, takie mi się to wydało potworne! Ale, zobaczyłem na własne oczy... A ten mistrz Atrefius... ta wiedźma...
— Mistrz Atrefius zwykły astrolog... Stara sługa powiada, żeście wy chcieli ją zabić...
Górka porwał się za głowę i chwilę wiódł po komnacie błędnym wzrokiem. Grunt usuwał mu się z pod nóg i doznawał takiego wrażenia, jakgdyby głową chciał przebić potężny mur. Hrabina przewidziała wszystko, a Niemiec tak wierzył jej ślepo, iż nie sposób mu było oczu otworzyć.
— Ależ uwierzcie mi grafie, — krzyknął w przystępie ostatecznej rozpaczy. — To wszystko, co wam pokazują, to jedna kabała! Zmowa, by was zmylić i zatrzeć wszelkie ślady! Hrabina jest potworną zbrodniarką a Atrefius i ten Fitzke — wskazał na garbusa — jej wspólnicy... Toć, jestem wojewodzic Górka, nie mniej, niżli wy znakomitego rodu i można zawierzyć moim słowom...
Nieuchwytny cień przemknął po twarzy Hugona von Hermansthala, wnet jednak odwrócił głowę.
Znajdował się naprawdę, w niezwykle ciężkiem położeniu. Choć udawał obojętność a nawet pozornie bronił hrabinę, znakomicie wyczuwał, że w zamku dzieją się podejrzane rzeczy. I te podziemia i dziewice, osadzone w lochach i ten garbus i mistrz Atrefius. Wprawdzie, zarzuty były tak potworne, że nie mieściły mu się w głowie, ale... O Górkach słyszał i wiedział, że stojący przed nim szlachcic jest potomkiem znakomitego rodu... Rozumiał, że powinien, właściwie wziąć pod swoją opiekę Polaka i dziewice... Tylko... Tylko, ta cała sprawa była mu nad wyraz nie na rękę.
Przybywał z polecenia cesarza Rudolfa, któremu szczerze był oddany. A cesarz, słaby i mało energiczny chwiał się na tronie i wszyscy intrygowali, aby go obalić a madziarska arystokracja najwięcej. Rudolfa władza na Węgrzech była prawie żadna, a Hermansthal podjął rozpaczliwy wysiłek ratowania jego tronu, objeżdżając poszczególne zamki i kaptując mu zwolenników. Wiedział, że Elżbieta jest niesłychanie bogata i wpływy jej sięgają daleko. Mieć za sobą hrabinę Nadasdy znaczyło wiele. Zamierzał odciągnąć ją od partji Gabora Batorego, kto wie, od niesłychanie bogatej kobiety, zaciągnąć dla wiecznie obdłużonego cesarza pożyczkę. W takich warunkach wszczynać z nią obecnie walkę było szaleństwem. I choć w duszy, zarzuty wysunięte przez Górkę napełniały go grozą, udawał, że je lekceważy, nie wiedząc, co począć. Zresztą, czy zdołałby go uwolnić wraz ze znajdującemi się w lochach dziewczynami ze swoją garstką rajtarów, gdy oddział hrabiny liczył z górą stu świetnie uzbrojonych i gotowych na wszystko hajduków?
Tymczasem wojewodzic, który obserwował zmieniające się uczucia na obliczu grafa, doszedł do wniosku, że wreszcie zdołał go przekonać. Chcąc wygrać bitwę ostatecznie, rzucił:
— Czy wy wiecie, grafie — wskazał ręką na Elżbietę — kim jest ona? Nie zbrodniarka jeno, ale i wiedźmą! Wygląda na lat dwadzieścia, a ma ich najmniej...
— Basta! Zuchwalcze! — rozległ się nagle podniesiony głos hrabiny, który zagłuszył resztę zdania Górki. — Dość długo pozwalałam ci znieważać się bezkarnie!
Swój, z góry obmyślony plan, wiodła znakomicie do celu. Znakomicie odgadywała, co się działo w duszy Hermansthala, a gdy Górka niebacznie potrącił o jej wiek — sprawę, która bolała ją najdotkliwiej i boli każdą najdotkliwiej kobietę — postanowiła pognębić go ostatecznie i położyć kres tej scenie.
— Dość pozwalałam się obrażać bezkarnie! — powtórzyła. — A wiecie szlachetny grafie, czemu ten młodzik takiemi wymysłami mnie obrzuca? Tego wam jeszcze nie rzekłam! Bo chce ze siebie zepchnąć podejrzenie! To zdrajca! Przeciwko cesarzowi Rudolfowi spiskuje!
— Co? — Hugo von Hermansthal ożywił się nie na żarty. — On?
— Spiskuje wraz z moim krewniakiem Gaborem! którego nie znam i znać nie chcę...
Żmijo! — ryknął Górka, ale Hermansthal groźnie już patrzył na niego.
— W zanadrzu nosi papiery, przeznaczone dla Gabora! — przypominała teraz szczegół, z którym wygadał jej się Górka a który rehabilitował ją w oczach grafa ostatecznie. — Ja wierna jestem najjaśniejszemu cesarzowi! Chciałam mu odebrać te papiery, a jego w turmie osadzić. Ot, czemu widzieliście, grafie, bitwę ze zdrajcą...
— A... — syknął, nie wierząc własnym uszom — Zdrajca? Ma papiery...
— Tak jest! Obszukajmy go natychmiast! Hajducy!...
Fitzke wychylił swój ohydny łeb i kilku drabów wpadło do komnaty.. Napad nastąpił na tyle nieoczekiwanie, że Górka nie miał czasu nawet się bronić. Porwany w łapy kilku niezwykle silnych hajduków, szarpał się tylko rozpaczliwie. Ale garbus przypadł do niego, rozdarł na piersi kontusz i wyciągnął z zań spory zwitek.
— Oto jest! — podał go hrabinie.
Elżbieta triumfowała. Czuła się ocalona. Wyciągnęła zwitek w stronę grafa, który pochwycił go, nie ukrywając swej niecierpliwości.
— Czarcie... Wcielony czarcie... — charczał wojewodzic, pełnym gniewu wzrokiem mierząc Elżbietę..
Tymczasem Hermansthal rozwinął zwitek i spiesznie czytał. Listy wiezione przez Górkę zawierały niezwykłe wiadomości. Mało tego, że znajdowało się tam oznajmienie, że spora liczba szlachty polskiej gotowa jest dopomóc Gaborowi nie tylko pieniędzmi, ale i szablami w odzyskaniu siedmiogrodzkiego tronu. Więcej jeszcze. Znajdowała się tam wiadomość, że Gabor winien natychmiast wykorzystać zamieszanie panujące w Austrji i na Węgrzech, bo cesarza Rudolfa obali lada dzień rodzony jego brat arcyksiąże Maciej, który gotów, jest uznać Gabora księciem w Siedmiogrodzie o ile ten dopomoże mu w wichrzeniach przeciw bratu...
Twarz grafa stała się kredowo blada.
— A — mruknął. — Tylko tyle....
Górka pojął, że jest nieodwołalnie zgubiony.
— Grafie! — zawołał. — Cóż ma jedno do drugiego. Niechaj zginę, lecz ocalcie dziewice! Zapewniam was...
— Milcz, waść! — huknął na niego Hermansthal ostro. — Jesteś Polakiem, a tu przybywasz spiskować przeciw najmiłościwiej nam panującemu cesarzowi? Dla mnie tyś zwykły zdrajca! Nie wierzę, ani jednemu twemu słowu.
— Grafie...
— Zmyśliłeś wszystko, zełgałeś o hrabinie... Nie wart jesteś mienić się szlachcicem! Te papiery zachowam dla siebie, a dostojna pani niech czyni z tobą co zechce!
— Do lochu go! — rozległ się groźny głos Elżbiety. — Fitzke, zamknąć łotra w lochu!
I podczas, gdy hajducy siłą wyciągali z komnaty opierającego się Górkę, dodała:
— Wszystko wam teraz jasne, grafie?
— Najzupełniej! — odrzekł z głębokim ukłonem. — Nie wiem, jak wam mam dziękować, mościa pani! W swojem imieniu i cesarza. A nie zapominajcie — dodał chytry dyplomata — że cesarzowi wszystko jedno kto panuje w Siedmiogrodzie, byle był przywiązany do niego! Ród Batorych umiłowany tam oddawna, lecz jeszcze tronu nie zajmowała kobieta!
Policzki Elżbiety stały się krasne z zadowolenia na tę mętną obietnicę. Wszak siedmiogrodzki tron był jej najgorętszem marzeniem.


Rozdział VIII.
UWIĘZIONY.

Górka uśmiechał się z goryczą. Jakby, chcąc jeszcze lepiej naigrawać się nad nim, osadzono go właśnie w celi, w której poprzedniej nocy znajdowała się Ilona!
Ale, jeśli Ilona cieszyła się względną swobodą, siedząc jeno za kratami, niczem dzikie zwierzę, z nim postąpiono, przez zemstę, po stokroć gorzej. Złośliwy garbus rozkazał hajdukom, wprost przykuć go do ściany i Górka stał teraz w swych okowach, nie mogąc poruszyć ni ręką, ni nogą.
Och, jakaż go ogarniała bezsilna złość. Na własną lekkomyślność i łatwowierność. Gdyby nie był się wygadał Elżbiecie o swej misji do Gabora i o posiadanych papierach, cała sprawa nie przyjęłaby podobnie tragicznego obrotu. I poco wogóle, powracał do zamku? Dziewczętom nie dopomógł, a sam znalazł się w beznadziejnej sytuacji. Pojmował teraz znakomicie, że graf Hermansthal, nieprzychylnie usposobiony do niego i Polaków, a zaskoczony potwornemi oskarżeniami, z któremi nie wiedział co począć, uchwyci się pozorów zdrady, by umyć ręce od tej całej historji, a z nim skończyć.
Był zdany całkowicie na łaskę hrabiny. Kobiety, wiodącej z Górką walkę na życie i śmierć, kobiety, jaką zranił straszliwie i od której spodziewać się nie mógł najmniejszej litości.
Jaki przeznaczała mu los? A raczej, w jaki wyrafinowany sposób postanowiła go zamordować, by nasycić swą zemstę i raz na zawsze usunąć ze świata świadka swych potwornych zbrodni?
Wojewodzic, przytwierdzony do muru — wtłoczono mu bowiem ramiona i nogi w żelazne, wmurowane tam obręcze — pochylił na piersi głowę.
— Chryste, ulituj się nad mą duszą! — szepnął. — Sam dla siebie nie znajdę ratunku!
Czuł się wyczerpany i znużony, przymusową pozycją, w jaką go wtłoczono. Okowy boleśnie wpijały się w ciało, a te znów ogarniała drętwota od długiego bezruchu. Nie mógł się ani obrócić, ani przeciągnąć i był bezsilny, niczem związana mucha. Bestjalskie okowy, w których się znalazł, stanowiły jeno przedsmak przyszłych tortur.
A godziny biegły za godzinami. Choć wojewodzic ściśle określić nie mógł czasu, sądził, że upłynął już cały dzień, nastał wieczór i noc się zbliża. Nie zaglądał do niego nikt, nie przyniesiono mu jadła ani napoju, dokoła panowała potworna cisza, przerywana tylko chrobotaniem szczurów po kątach lochu.
Zdala, jak wczoraj, paliła się zawieszona gdzieś u stropu latarnia, oświetlając znajdujący się za kratami korytarz mdłem i słabem światłem.
— Czyżby głodową śmierć mu przeznaczono? — wojewodzic czuł straszliwe pragnienie, a z gorączki i podniecenia zasechł mu język i paliły wargi.
Wtem posłyszał szelest.
Niby zbliżających się kroków. Wpił się słuchem w stronę, skąd dobiegał ów hałas i stwierdził, że się nie pomylił.
Ktoś zbliżał się wyraźnie w tym kierunku. Oprawcy przybywali, by z nim skończyć? Lecz, nie były to liczniejsze stąpania. Kroki raczej, pojedyńczej osoby, kroki pospieszne i lekkie, rzekłbyś idącej tu prędko niewiasty.
— Któż taki?
Patrzył uważnie w półmrok i wreszcie dojrzał na zakręcie korytarza czyjąś sylwetkę. Kobiety. A gdy ta uczyniła jeszcze kilka kroków, ze zdumieniem poznał Elżbietę.
Hrabina podeszła tuż do żelaznych krat, oddzielających celę, w której znajdował się Górka od korytarza i przez chwilę uważnie patrzyła na uwięzionego.
— Wygodnie ci? — posłyszał drwiące zapytanie.
Nie dał odpowiedzi, pojmując, iż przybywa tu umyślnie, by nasycić swą zemstę i z niego szydzić.
— Wygodnie ci? — powtórzyła. — Nie lepiej było leżeć w moich ciepłych ramionach, lub rozkosznie wyciągniętym w sypialnej komnacie?
— Djablico! — syknął przez zęby, nie mogąc pohamować swej nienawiści.
— I cóż ci uczyniłam? — mówiła dalej, niby z wyrzutem. — Za coś osypał mnie podłemi oskarżeniami i chciał zgubić? Za miłość moją i oddanie, za to, że cię pokochałam naprawdę?
— Czarcie... Wiedźmo...
— Takeś mi się odwdzięczył? — łagodnie brzmiał głos Elżbiety i na wybiegające z jego ust wymysły nie zwracała uwagi. — Tak odwdzięczył? Złączyłeś się z podłemi dworkami, które wciąż intrygi snuły w zamku i oplątały twego pacholika. Dla niegodnych dziewek mnie poświęciłeś?
Oburzyło go tyle bezczelności. Już dłużej nie mógł się pohamować.
— Jak śmiesz — zawołał — nazywać nieszczęsne podłemi dworkami! To twoje ofiary! Ilona jest dziewicą, znakomitego rodu! Próżno będziesz tu powtarzała twe łgarstwa!
Elżbieta, wciąż wsparta o kraty, wyprostowała się teraz dumnie, a w jej oczach zaigrały dziwne ognie.
— A choćby tak było! — wyrzekła patrząc Górce prosto w oczy. — Nie zamierzam się zapierać! Zaznaczam jeno, że wiele spraw tłumaczysz opacznie... Lecz, nawet, gdyby kilka dziewic z mego rozkazu zginęło, czyż należy o to mnie tak winić i nazywać zbrodniarką? Widocznie, potrzebne mi to było do jakichś celów. Czyż co dnia tatarskie i bisuramańskie ordy, z zezwolenia swych paszów i książąt, nie porywają i zarzynają setek niewinnych dzieci i kobiet? A jednak z temi samemi paszami później zawieracie ugody i ucztujecie! Życie ludzkie straciło cenę i silniejszy niem włada. A ilu w różnych bojach z twej dłoni śmierć poniosło szlachetnych i zasłużonych mężów? Napewno też splamionyś mnogą krwią, a jednak nikomu na myśl nie przyjdzie mienić cię mordercą...
— Ależ to nie to, nie to... — zawołał, bynajmniej nie przekonany jej sofizmatami. — Tam idzie bój, równa walka, a ty...
— A ja — przerwała, — powiadam, że to samo! W jakichkolwiek okolicznościach zabijasz człowieka, jednako winien jesteś jego śmierci... Obojeśmy splamieni krwią, przelaną w różnych okolicznościach...
— Nie! To, co się dzieje w Czeithe jest potworne i ohydne!
— Zaczekaj chwilę, aż ci wszystko wyłożę! Może i mnie znudziło się moje dotychczasowe postępowanie i nieraz żałowałam niektórych uczynków. Ale, posłuchaj! Przysięgnę, na co mam najdroższego, że nigdy już w lochach nie osiędzie żadna uwięziona i gotowam nawet natychmiast uwolnić Ilonę i Maryjkę, ale ty musisz mnie kochać. Również przysięgniesz, że nie opuścisz nigdy, gdybym nawet się stała brzydka i stara...
— Co? — wojewodzic nie wierzył własnym uszom.
— Ja cię miłuję, — wyrzucała słowa namiętnie — z całej duszy i serca! Miłuję, jak nie miłowałam nikogo! Weszłeś mi, po tamtej szalonej nocy, w krew, piłabym cię i całowała godzinami! Choć obraziłeś mnie strasznie i mało nie stałeś się przyczyną mojej zguby, przybiegłam tu nie mogąc nadal znieść myśli, że męczysz się w tych okowach. Przybiegłam, oderwawszy się od stołu na chwilę, bo na górze wre uczta, urządzona przezemnie dla grafa. Zdziwi go może nawet moja dłuższa nieobecność, lecz trudno, chciałam porozumieć się z tobą...
Górce zdumienie wprost skuwało usta.
— W tej chwili — mówiła — zawezwę strażnika, który ma klucze od oków i spadną twoje kajdany. Męczyć się w nich musisz, lecz ja po stokroć gorzej przez tyle godzin męczyłam się przez ciebie! Tedy, przyobiecaj mi, czego żądam a będziesz bez zwłoki swobodny! Wszystko upozorujemy, przeprosisz mnie i całą tą historję sprowadzimy do drobnego nieporozumienia...
Milczał.
— Może dla tego nie dajesz odpowiedzi — fałszywie tłumaczyła sobie jego milczenie — że gdy stracę moją urodę, pozostaniesz przy niemłodej i szpetnej kobiecie. Nie obawiaj się, nie tak rychło minie moja uroda — pocieszała sama siebie, choć w duchu już ogarniał ją lęk, że gdy wyrzeknie się mikstur, twarz jej pomarszczy się i zwiędnie — jeśli nawet minie, dam ci tyle, że zastąpi to nawet najprzedniejszą krasę. Wiem, żeś ze znakomitego rodu, lecz ród twój nie może się równać ze mną z bogactwami. Za skarby zgromadzone w mym zamku kupię w Polsce całe województwa i miasta. Mało tego. Posłuchaj. Cesarz Rudolf — powtarzała rzuconą przez Hermansthala mętną obietnicę — radby mnie widzieć na Siedmiogrodzkim tronie, bo i jam wszak ze krwi Batorych. Zasiądę tam, miast Gabora, a ty mój mąż, zapanujesz, jako udzielny książe...
Przed oczami Górki rysowały się zaiste, zawrotne obrazy. Rozporządzać niesłychanemi bogactwami, być udzielnym panującym, kto wie, może sięgnąć potem po polską koronę. Na to skusiłby się niejeden i na niejedno przymknął oczy. Lecz, nadal trzymał usta zaciśnięte i nie dawał odpowiedzi.
— Cóż? — wyrzekła, mniemając, że go ostatecznie skusiła. — Dla podobnej przyszłości warto pozostać przy boku nawet starej kobiety!. Przekonałeś się, jak cię miłuję!. Mam zawołać strażnika?.
Raptem, rozwarły się usta Górki, a na jego pobladłej i umęczonej twarzy, pojawił się jakiś stanowczy wyraz.
— Nie! — wymówił twardo. — Nie wołaj strażnika!.
— Nie wołać? — zdumiała się.
— Nie!
— Odmawiasz?
— Tak!. Nie skusi mnie ani twoje bogactwo, ani władza...
Z piersi Elżbiety wyrwał się nieokreślony dźwięk. Chwilę mierzyła wojewodzica rozszerzonemi ze zdziwienia, olbrzymiemi oczami, poczem drgnęła nagle, jak ktoś kto się gnie pod niespodziewanym ciosem.
— Odmawiasz? — powtórzyła, niby jeszcze nie dowierzając, że mógł odrzucić podobnie ponętne propozycje i miraż wielkiego znaczenia. — Czemu, jeśli pytać wolno?
Górka powoli i dobitnie wymawiał wyrazy.
— Pragniesz mojej odpowiedzi — mówił — to ją posłyszysz! Nie pragnę złota a nawet tronu, okupionego krwią i zbrodnią! Wiecznie, pomiędzy nami stać będzie cień pomordowanych, nieszczęsnych, ofiar! Nie żywię obecnie dla ciebie nic prócz odrazy i wzgardy. A przymuszać się, kłamać, udawać nie potrafię! Jam rycerz i co na sercu, to i na języku... Czartowska ta twoja uroda i czartowską opłacona ceną... Ja djabłu, na udzielne księstwo, nie zaprzedam mej duszy!
— Więc czujesz — powtórzyła frazes, który zabolał ją najwięcej — dla mnie jeno wzgardę i odrazę. Takam ci niemiła?
— Ohydna! — wyrwało mu się szczerze. — Przez twe napozór młode oblicze, koszmarna jakaś twarz ku mnie wyziera, a z za rozkosznego ciała widzę kościotrupa. Milsza mi najokropniejsza śmierć, niźli pieszczota twej dłoni.
— A... a... — wyrwał się znów jakiś jęk z gardła hrabiny a twarz jej stała się równie straszna, jak kilka godzin temu, gdy stojąc na ganku rozkazywała hajdukom, by zadźgali Górkę. — A... a... Obmierzła ci jestem... Wiedźma... Za to, coś rzekł, zginiesz...
— Nie lękam się tego!
— Przemawiałeś do mnie tak, jak nikt nie ośmielił się przemawiać! Sponiewierałeś, gdy przybiegłam cię ratować... Za to, nie tylko cię zgładzę, ale się i zemszczę... Zginiesz... Marnie zginiesz... Śród takich mąk, że sam będziesz błagał, by rychlej koniec nastąpił...
Teraz widział Górka przed sobą już tylko doprowadzoną do ostatecznej wściekłości furję. Oczy Elżbiety ciskały błyskawicę a jej przybrane w kosztowne pierścienie palce ze złością potrząsały żelaznemi kratami. Może uderzyłaby nawet wojewodzica, gdyby jej nie oddzielała od niego przegroda.
— Jutro, skoro świtanie — padła z wykrzywionych gniewem ust pogróżka — graf Hermansthal odjeżdża do Pesztu, z twemi papierami, do cesarza. A skoro tylko odjedzie, rozpocznie się moja pomsta nad tobą! Już Fitzke ją należycie obmyśli... Ostatnia, dziś noc twego życia... Męcz się przez nią i cierp, w oczekiwaniu tego, co cię jutro czeka...
I rzuciwszy, mu ostatnie, pełne nienawiści spojrzenie, odwróciła się gwałtownie i wybiegła.
Pozostał sam.
Teraz rozumiał, że nic już wyratować go nie zdoła. Przyznając się otwarcie, że wstrętem go napawa i obrzydzeniem hrabina, zranił jej dumę śmiertelnie, a podobnej zniewagi nie daruje żadna kobieta. A może miał zgodzić się pozornie na wszystko? Nie! Rad był i zadowolony ze siebie, iż tak nie postąpił. Wolał śmierć, niźli splamienie swych ust kłamstwem, podłem udawaniem gwoli ocalenia życia. Był Górką, postępował stale, jak mu nakazywał honor kawalerski i sumienie i umrze nie skalawszy szlacheckiego klejnotu.
Tedy, koniec...
Skoro odjedzie jutro graf, jak zapowiadała Elżbieta, rozpocznie się jego męka.
I dzisiejsza straszliwa noc... Długa noc, bez snu w okowach, która sama starczy za najgroźniejszą torturę. Gdyż znajduje się, niczem ukrzyżowany, przykuty do wilgotnego muru i nawet poruszyć się nie może...
— Ha, trudno! — szepnął i jął odmawiać słowa modlitwy, chcąc zaczerpnąć w niej otuchę i odgonić czarne myśli. — Bądź mi miłościw, Chryste...
Godziny biegły za godzinami. Powoli głowa młodego wojewodzica opadła na piersi, przed oczami widział żółte kręgi, w uszach szumiało i czuł zbliżające się omdlenie.
Wtem do jego słuchu, znów dobiegły kroki.
Resztką woli otrząsnął się z oszołomienia. Czyżby nadszedł już ranek, graf Hermansthal odjechał i nadchodzili oprawcy? A może Elżbieta, zacietrzewiona w swej zemście, nie oczekując odjazdu Niemca, przyśpieszyła czas męki?
Znów nadsłuchiwał. I tym razem, ku swemu zdumieniu, rozróżnił kroki pojedyńczego człowieka. I tym razem słabe, ciche. Jakby szedł ktoś powoli i z trudem.
— Cóż to znaczy?
Z mroku korytarza, wiodącego do podziemnej salki lecz z przeciwnej strony niźli ta, którą nadeszła hrabina, wyłoniła się jakaś dziwna postać.
Wytrzeszczył oczy Górka, nie wiedząc, czy śni, czy na jawie widzi. Stał tam wysoki, zgarbiony starzec, łysy, o długiej siwej brodzie i twarzy tak pomarszczonej, jakby liczyła lat ze sto. Ubrany w czarną, tkaną w srebrne gwiazdy szatę, spadającą mu aż do stóp. Stał i rozglądał się niepewnie, coś mrucząc, aż wreszcie dojrzał więźnia.
— On... on...
Zbliżył się do krat i począł koło nich majstrować. Górka spostrzegł, że w dłoni trzyma klucz i tym kluczem otwiera, zamykającą kratę kłódkę. Nic nie rozumiał. Czyżby ten człowiek miał przez noc być jego dozorcą, tak jak wczoraj stara wiedźma dozorowała Ilonę? Zaiste dziwnych strażników dobierała sobie hrabina.
— Czego chcecie? — krzyknął na starego ostro. — Kto was tu przysyła?
— Nikt, nikt... — szepnął stary. — Sam tu przybywam... Żeby nie przeszkodzili... A klucz od więzienia miałem w swej komnacie oddawna...
Górkę, bodaj po raz pierwszy zdjął lęk. Nie czuł tego lęku rozmawiając z hrabiną i nie poczułby go, gdyby się zjawili prawdziwi siepacze. Ale, w postaci starego było coś, co mogło napełnić grozą. Wydawało się, że zamarły w nim wszelkie ludzkie uczucia, a w oczach czaił się obłęd.
— Precz! — zawołał.
Stary rozwarł kratę i powoli zbliżał się do Górki. Znowu mamrotał, a, w jego kościstej dłoni dojrzał wojewodzic połyskujący w mroku nóż.
— Precz, dziadu! — ryknął. — Stary, a Boga w sercu nie ma i trudni się zbójeckiem rzemiosłem!
— Cicho! Cicho, młodzieńcze! — szeptał. — Jam nie zbój, jam uczony... Mistrzem Atrefiusem mnie zowią...
— Mistrz Atrefius! — wykrzyknął wojewodzic, pojmując teraz kogo ma przed sobą, ale bynajmniej nie uspokojony, bo wiedział, że astrologowi zawdzięcza Elżbieta swe przeklęte mikstury. — Mistrz Atrefius! To czemuż się skradacie do mnie, niczem zbrodniarz, a w waszem ręku połyskuje nóż?...
— Muszę cię zabić...
— Musicie? Tak wam rozkazała hrabina?
— Wcale nie kazała! Bardzo będzie się nawet gniewać o to. Lecz, cóż poradzę. Nauka ważniejsza nadewszystko. Si fallor, totus orbis delirat! Jeśli się mylę, cały świat oszalał! A najważniejszą pragnę uczynić próbę...
— Co wy gadacie? Nic nie pojmuję...
— Satis! Takie proste, młodzieńcze... Przyrządzam eliksiry hrabinie, ona młoda, a ja stary... A przecież odmłodzić się muszę... Pojmowałem, że w moich kalkulacjach jakowyś zawiera się błąd... Aż wczoraj ten błąd wynalazłem... Powiada Albertus Magnus — podobne odradza się podobnem. Tedy kobiety dziewicami, a starzec młodzianem. Twoja potrzebna jest krew...
Wojewodzic ledwie stłumił okrzyk przerażenia. Pojął, że ma przed sobą szaleńca i że daremna będzie w tym wypadku wszelka perswazja.
W rzeczy samej, mistrz Atrefius, wciąż dręcząc swój chory mózg nad zagadnieniem, czemu jego mikstury tak cudownie działają na hrabinę — co w istocie było tylko przypadkiem — gdy on nadal pozostaje stary, doszedł do przekonania, że musi zdobyć nowy składnik, a tego składnika miał mu dostarczyć Górka. Dowiedziawszy się o uwięzieniu młodego szlachcica, a posiadając swe klucze, wiodące do podziemi, marzył cały dzień, by tam się dostać. Uczta, którą Elżbieta wyprawiała na górze na cześć austryjackiego grafa, przyszła mu wielce na rękę. O więźniu przykutym do muru i nie mogącym uciec zapomniano i chwilowo pozostawiono go w spokoju. Nikt więc, mistrzowi Atrefiusowi nie mógł przeszkodzić w jego doświadczeniu i z tej niezwykłej sposobności postanowił skorzystać.
— Dla nauki... — szeptał, zbliżając się do wojewodzica z wyciągniętym nożem.
Gdyby Górka nie był skrępowany, lekkiem pchnięciem powaliłby na zawsze starego. Lecz, teraz nie mógł poruszyć nawet palcem.
— Słuchajcie! — krzyknął nagle, bo przyszedł mu do głowy pewien wykręt. — Wasze rytuały mówią o niewinnych dziewicach i niewinnych młodzieńcach! A jam grzeszny, bardzo grzeszny... Cała moja krew przepojona grzechem i nieczystością...
Ale i ta uwaga, na którą wiele liczył Górka, nie zreflektowała warjata.
— Nie szkodzi... Spróbujemy... — znów mruknął i przystanął tuż koło niego.
Zimne ostrze noża dotknęło szyi Górki.
— Zbóju! — zawołał teraz z gniewem, gdyż porwała go pasja. — Mnie, wojewodzica Górkę, potomka znakomitego rodu, chcesz zarznąć, jak barana! Ach, ty psiakrew...
Ani perswazja, ani gniew nie podziałały na szaleńca. Drżącą i słabą ręką szukał miejsca, gdzieby najpewniej uderzyć. A z jego ust padały słowa.
— Wielkiegoś dostąpił honoru, dla nauki zginiesz.
— Psie podły! Skurczybyku! — ryczał daremnie Górka nie mogąc usunąć głowy. — Na szubienicy zawiśniesz!
Już nóż wpijał się w jego gardło, gdy wtem stała się rzecz nieoczekiwana. Nagle, z głębi ciemnego korytarza wypadła jakaś postać, pędem przebiegła przez podziemną salkę i wpadła za kraty. Jeszcze chwila, a zabrzmiało potężne uderzenie twardym przedmiotem w łysą czaszkę astrologa i ten zwalił się u stóp Górki, wypuszczając sztylet z ręki.
— Mojego będziesz, zbóju, męczył wojewodzica! — rozległ się głos Jaśka — Masz... masz...
— Jaśko! — krzyknął Górka — poznając swego wybawcę. — Ocalałeś? Tu przybiegłeś?
Śród niebezpieczeństw, które na niego wciąż czyhały, prawie zapomniał o chłopaku, a jeśli nawet o nim wspominał, to z boleścią myśląc, że i on zapewne dostał się w łapy ludzi hrabiny i uwięziony siedzi w którymś z sąsiednich lochów.
— Jaśko! — powtarzał teraz a cała otucha z powrotem wstępowała w serce. — Pośpieszył, by mnie ocalić!
Ale chłopak był tak zajęty waleniem astrologa po łbie, że nawet nie zwracał uwagi na radosne okrzyki swego pana.
— Masz... masz... — powtarzał, ponawiając uderzenia. — Nikogo nie wyprawisz na tamten świat... Sam pójdziesz do swego ojca Belzebuba...
Stary rzężał coraz ciszej, wreszcie znieruchomiał.
— O jednego zbója mniej w tym zamku! — rzekł chłopak, powstając. — Zdechł! Taka należała mu się śmierć!
Wojewodzic aż drżał z niecierpliwości.
— Słuchaj! — wołał. — Gadaj prędzej, jakeś się z ich łap wydostał?
— Zaraz! Zaraz, wojewodzicu! — mówił chłopak. — Wszystkiego się dowiecie! Niechaj, tylko przódy uwolnię was z kajdan!
Rozglądał się dokoła, jakby zastanawiając się czemby można było rozbić twarde okowy. Lecz, nie znajdował nic odpowiedniego w pobliżu.
— Ten ci stary łotr — przypomniał sobie nagle Górka, wskazując na martwego astrologa — miał cały pęk kluczy w kieszeni! Jednym z nich otworzył kłódkę, zamykającą kraty! Zobacz-no, a nuż nada się który?...
Pacholik przypadł znów do zwłok i jął pośpiesznie przetrząsać kieszenie, długiego, czarnego, tkanego srebrem chałata. Wreszcie, znalazł, czego szukał i spory pęk kluczy zadźwięczał w jego ręku. Podbiegł do wojewodzica i pośpiesznie począł przymierzać.
— Jak mi Bóg miły! Pasuje! — wykrzyknął raptem nie posiadając się z radości.
Jakim trafem to się stało, nie wiadomo, lecz mistrz Atrefius miał w rzeczy samej w swej kieszeni klucze rozwierające kajdany. Może umyślnie je zabrał, lub po kryjomu wykradł któremu strażnikowi, by później ciało Górki zwolnić z żelaz i dokądciś zawlec. Ale klucze te miał i rychło wojewodzic poczuł się całkowicie swobodny.
— Uf! — odsapnął z ulgą, lecz wnet zatoczył się tak, że byłby upadł, gdyby nie podtrzymał go Jasiek.
Nic dziwnego, po kilkugodzinnem „ukrzyżowaniu“, nie czuł teraz rąk ni nóg.
— Zbóje! Zbóje! — szeptał chłopak, rozcierając wojewodzica gwałtownie.
Lecz, temu spieszno było do upragnionych wieści.
— Dziękuję, Jaśku! Dziękuję! Zuch z ciebie, jakich mało! Uściskałbym cię z całej mocy, gdyby mi nie omdlały ręce... Już mi lepiej... Dziękuję... Ale, gadajże nakoniec, jakżeś się do mnie dostał...
Chłopak, nie przestając go rozcierać, odparł: — Zwyczajnie, drogą...
— Jakto drogą? To cię nie pochwycili?
— Nie!
— I jesteś w zamku?
Jaśko roześmiał się. Postanowił nie wystawiać dłużej na próbę ciekawości Górki.
— Tedy, słuchajcie, wojewodzicu, po kolei... Kiedyście wtedy odjechali i długo nie wracali, domyśliłem się wnet, że coś niedobrego się święci. Ale, nie wiedziałem, co począć. Jechać do zamku znaczyło to samo, co dostać się w ich łapy. Zbliżyłem się jeno trochę tylko i wtedy posłyszałem odgłos walki. Broniliście się, a na was napadali hajducy. Może, zapomniawszy o wszystkiem byłbym rzucił się wam na odsiecz, choć niewielebym wam dopomógł i pewnie nie wpuszczonoby mnie do zamku, lub natychmiast zabito, gdybym raptem nie był ujrzał oddziału tego niemieckiego grafa. Udawał się do Czeithy, a skoro tam przybywał, nic złego wam stać się nie mogło.
— Acha, dobrześ zgadł! — burknął Górka.
— Chciałem przyłączyć się do rajtarów, ale ci na to nie pozwolili, a któryś nawet wymierzył na mnie swój muszkiet. Oczekiwałem tedy, pod zamkiem spokojnie, licząc na to, że wy, wojewodzicu nadjedziecie... I znów mnie tknęło złe przeczucie... A nuż ten szwabski graf jest zaufanym hrabiny? Przeciw wam z nią się złączył...
— Tak i było...
— Dalej, biłem się z myślami, co przedsięwziąść... Nagle, niezwykły wypadek zmienił wszystkie moje zamierzenia!
— Niezwykły wypadek?
— Mój koń, przywiązany do drzewa, spłoszył się czegoś, zerwał i począł uciekać. Ja za nim. Bez konia przecie, wszystko byłoby stracone. Pędził, na oślep prosto w las, wreszcie zaplątał się w korzenie i runął do jakiejś jamy. Nic dziwnego, bo bór był tam gęsty a ogier skręcił z drogi prosto między drzewa. Lecę tedy go łapać. Leży w parowie i wierzga, na prawo i lewo, a co wierzgnie, to wybije we mchu dziurę. Z trudem udało mi się warjata uspokoić i przywiązać do jakiejś leszczyny...
— Pocoś wiązał?
— Teraz, wojewodzicu, najważniejsza część opowiadania! Powiadam wam, że kiedy wierzgał, wybił kopytami sporą dziurę. Zaglądam, przez ciekawość w tę dziurę i ażem drgnął... Widzę wchód podmurowany, a dalej korytarz prowadzący daleko. Snać całkiem o nim zapomniano i od dziesiątków lat nikt tam nie zaglądał, bo wejście zasypała ziemia i zarosło trawą i zielskiem...
— A korytarz?
— Jest właśnie jeszcze jednem podziemnem przejściem do zamku, o którym nawet nie wie hrabina! Ja nim się przedostałem!
— Nie do wiary! — głośny okrzyk podziwu wyrwał się wojewodzicowi.
O tem przejściu w rzeczy samej, nie wiedziała Elżbieta. Przeprowadził go pierwszy budowniczy zamku, na wyraźne żądanie któregoś z hrabiów Nadasdy, by w razie niespodzianej napaści, swobodnie móc, bez wiedzy oblegających ujść z Czeithy, lub od tyłu na napastników uderzyć. Podobne potajemne korytarze budowano prawie we wszystkich średniowiecznych zamkach a wykorzystywanie ich, należało do ulubionych wojennych fortelów. Sekret zaś, gdzie się mieszczą, przechodził z ojca na syna. Lecz na Czeithe oddawna nikt nie napadał, a ostatni hrabia Nadasdy albo sam nie słyszał o istnieniu tego tunelu, albo też zapomniał tą wiadomością podzielić się ze swą małżonką.
— Przejście — dalej opowiadał Jasiek — w kilku jest miejscach, wojewodzicu, uszkodzone i zasypane ziemią. Wiele też trwało czasu, zanim się do zamku przedostałem. Przybyłem pod wieczór, a korytarz zawiódł mnie prosto do narożnej baszty.
— Tam się kończy?
— W lochu pod basztą i dziwno mi, że nikt w zamku nie zwrócił uwagi na tę dziurę. Nawet garbus Fitzke, który przecież kręci się wszędy... Owóż, przybywszy tą drogą do zamku, długo musiałem siedzieć cicho, jak mysz, by kto mnie nie spostrzegł. Wreszcie postanowiłem zaryzykować i wydostałem się na górę. Strażnika w pobliżu nie było i podkradłem się pod czeladne izby. Gadały tam między sobą dworki i hajducy. Z ich rozmów dowiedziałem się, że was osadzono w lochach, gdyż obraziliście bardzo hrabinę, a dla niemieckiego grafa odbywa się wielka uczta... Dla tego, w zamku dozór mniejszy, bo beczki z miodem i winem wytoczono dla służby... Dowiedziawszy się o tem, wnet przybiegłem tu wojewodzicu, by was ratować...
Górka, który całkowicie już odzyskał siły, mocno objął chłopaka.
— Chwat jesteś! — raz jeszcze powtórzył! — Rychłoś w czas przybył! Ten dziad zarznąłby mnie. — Lecz, co dalej czynić?
— Uciekać!
— Przódy wyswobodzimy Ilonę i Maryjkę! Wraz z niemi uciekniemy!
— Nie sposób, wojewodzicu!
— Bez nich nie odejdę!
Chmura przesłoniła czoło chłopaka. Powoli począł tłumaczyć.
— Chyba domyślacie się, panie, jakbym pragnął z duszy, serca uwolnić obie dziewice, gdyż — tu zmieszał się nieco — chodzi mi nietylko o pannę Ilonę, ale i Maryjkę. Cóż jednak poczniemy? Siedzą one, w tych pierwszych, ogólnych lochach, niby na pokaz dla szwabskiego grafa! Pilnują je uzbrojeni liczni hajducy, snać w obawie, by przed grafem z czem się nie wygadały. Nie da się ich odbić bez bitwy... Ja ledwo mam z sobą czekan, a wam zabrano pałasz...
— Psia mać! — zaklął szpetnie Górka. — Zabrali karabelę takie syny... Tedy...
— Nie pomoglibyśmy uwięzionym, a sami narazili wielce. Tymczasem nic im nie grozi! Przy Niemcu hrabina nie ośmieli się zarządzić kaźni... Do jutra włos Ilonie i Maryjce z głowy nie spadnie, bo ze słów służby wyrozumiałem, że graf odjeżdża dopiero zrana... Przed sobą mamy całą noc... Wyjdziemy podziemnym korytarzem, którym tu przybyłem i pośpieszymy do najbliższej siedziby ludzkiej po pomoc...
Wojewodzic, który z uwagą słuchał słów Jaśka, skinął głową.
— Racja! — rzekł. — Słusznie radzisz! Broni nie mamy, dziewczyn nie odbijemy a do jutra nic im się nie stanie. Pędźmy do najbliższej siedziby ludzkiej, do sąsiedniego jakiego zamku... Toć tam, gdy powiem im kim jestem, uwierzą mi chyba, a nie postąpią ze mną, jak ten podły Niemiec ze mną postąpił. O, chciałbym się jeszcze spotkać z tym grafem...
Chciał jeszcze coś dodać, lecz Jaśko już ciągnął go za rękaw.
— Chodźmy, chodźmy, wojewodzicu — naglił — długa czeka nas droga... A tu, nie daj Boże, jeszcze kogo czart przyniesie...
Wybiegli z podziemnej salki, zagłębiając się w mroki korytarza. Brnęli prawie w ciemnościach, bo Jasiek starannie zasłaniał dłonią światło latarni, którą zabrał z podziemnej salki.
— Jeśliby nawet strażnik nadchodził, nie spostrzeże nas zdala... A my posłyszymy jego kroki...
Na szczęście, nie napotkali nikogo. Widocznie Elżbieta, tak była przekonana, że przykuty do muru więzień, umknąć nie może, iż nikomu nie kazała szczególnie go dozorować. Hajducy zaś sami nie spieszyli do podziemi — na dziedzińcu zamkowym stały otwarte beczki z winem.
Wreszcie, chłopak, który podczas swej poprzedniej wędrówki poznał wszystkie zakamarki korytarza, przystanął i zdjął rękę z latarni. Korytarz się skończył i wojewodzic ujrzał spory loch, z jakiego kryte schodki wiodły wysoko, na górę.
Już chciał na nich postawić nogę, gdy Jaśko znów go powstrzymał.
— Nie tędy, panie... Temi schodami wyjdziecie wprost do izby w baszcie, z której hrabina wrzuca swe ofiary do studni. Właśnie w tej izbie mieści się pierwsze wejście do podziemi, biegnących wzdłuż całego zamku, a kończących się schodkami za kominkiem, któremiśmy wczoraj do lochów się dostali... Pośrodku podziemi znajduje się mniej więcej owa salka, w której dawniej pannę Ilonę, a obecnie was więziono... W rogu zaś tego loszku, prawie niewidoczny otwór, a za nim korytarz, wiodący aż hen, do lasu... Po tem, co wam wyjaśniłem, już Czeitha nie ma dla was tajemnic...
Górka mruknął coś z zadowoleniem, a Jaśko zbliżył się do znajdującego się w rogu lochu otworu. Był on w rzeczy samej tak mały, iż aby się weń dostać, musieli się wślizgnąć na czworakach. Później, rozszerzał się ten otwór w wcale wygodny korytarz.
— Czuwa Pan nad nami! — szeptał Górka, pospieszając za Jaśkiem, który teraz bez obawy świecił sobie latarką.
Szli długo jeszcze i nieraz musieli usuwać ze swej drogi kupy gruzu i kamieni, które tam spadły już po przejściu Jaśka.
Aż wreszcie poczuł Górka zapach świeżego boru i jasno zamigotały przed nim gwiazdy. Zdala dobiegało ciche rżenie konia.
— Wolniśmy, wojewodzicu! — radośnie wykrzyknął chłopak. — Po raz drugi udało nam się wyjść z przeklętego zamczyska!
— Nie znajdziemy się w lochach po raz trzeci! — z zawziętością wymówił Górka. — A jeśli tam się znajdziemy, to jeno poto, by prawdziwych zbrodniarzy w tych loszkach osadzić!


Rozdział IX.
DO KOGO POŚPIESZYĆ O POMOC?

Ogier Jaśka, nie urwał się, na szczęście ze swej uwięzi i chłopak klepał go teraz radośnie po szyji.
— Siadajcie pierwsi, wojewodzicu! — rzekł, wskazując na siodło. — Ja za wami się zmieszczę! I pędźmy, co rychlej do jakiejś ludzkiej siedziby... Wedle moich obliczeń, będzie teraz koło północy...
Górce, nie trzeba było dwa razy powtarzać tej zachęty. Wskoczył na konia, a gdy chłopak znalazł się za nim, raźno ruszył z miejsca.
Koń szedł chętnie, wypoczęty i najedzony, w oczekiwaniu bowiem na Jaśka zdążył nie tylko wyskubać całą trawę dokoła drzewa, ale i z drzewa obgryźć korę.
Jechali śród gęstych sosen powoli, wciąż schylając głowy i chroniąc je od niskich gałęzi. Aż znaleźli się na gościńcu leżącym na szlaku do Czeithy... Gościniec, w pewnem miejscu załamywał się i dzielił na parę dróg.
— Teraz dokąd?
Oczywiście, należało podążać w stronę przeciwną od zamku. Lecz, którą? Gdzie kończyły się posiadłości hrabiny, gdzie mógł leżeć najbliższy sąsiedni zamek. Ani Górka, ani Jaśko nie mieli o tem pojęcia. Przecież wojewodzic trafił w ten sposób do Czeithy, iż wogóle, zbłądziwszy śród borów, zmylił drogę.
A czas naglił. Jeno, do rana Ilona wraz z Maryjką były bezpieczne. Póki zamczyska nie opuści niemiecki graf.
— Jak myślisz, Jaśku?
Ale, chłopak w swej głowie nie znajdował rady. To, co jeszcze, niedawno, w podziemiach wydawało mu się takie proste, urastało do wagi, obecnie, pierwszorzędnego zagadnienia.
— Głupim, wojewodzicu! — zabrzmiała odpowiedź.
— W prawo? Lewo?
— Tyle wiem, co i wy!
Górka powziął nagłą decyzję.
— Tedy prosto przed siebie! I niech Bóg prowadzi! Naprzód...
Spiął konia i rzucił go do galopu. Pędzili teraz dość twardą drogą, nie mając najlżejszego pojęcia dokąd się udają. A im dłużej jechali, tem większe ogarniało ich zwątpienie. Las, otaczający gościniec, to był gęstszy, to rzedł, lecz nigdzie z poza niego nie dawało się widzieć ludzkiej siedziby.
W ten sposób podróżować można było długo, a władania Nadasdych ciągnąć się mogły daleko. Gdzie się kończyły — pozostawało zagadką. Może od sąsiedniego zamku znaczna przestrzeń oddzielała Czeithe, jazda, trwająca całą dobę? Podobne odległości, podówczas, nierzadką były rzeczą na Węgrzech a w opustoszałych miejscowościach i lasach najwyżej spotkać było można bandy rozbójników.
Gnali tak, może godzinę, może i więcej, aż koń znużony ciężarem dwóch jeźdźców jął w swym biegu ustawać.
— Przekleństwo! — zniecierpliwiony zaklął wojewodzic. — Jakoweś fatum nas prześladuje i nie napotkać nam ludzkiej siedziby! Ilona i Maryjka zginą!
Znów, z sercem pełnem rozpaczy, ponaglił konia do biegu. Wtem poczuł, że siedzący z tyłu Jaśko, chwyta go za ramię.
— Słyszycie, wojewodzicu?
— Nic nie słyszę!
— Wyraźnie, muzyka!
— Muzyka? — powtórzył niedowierzająco. — To bór szemrze, lub z pędu szumi ci w głowie.
— Nie, posłyszałem jakoweś tony! Wstrzymajcie, wojewodzicu, konia!
Przystanęli. Górka nadstawił ucha i łowił zdala dobiegające odgłosy. Początkowo, nie pochwycił nic. Szeleścił las, a śród drzew tu i ówdzie odzywały się nocne ptaki. Lecz, raptem, kiedy wiatr zwrócił się w jego stronę, zaleciała go urywana, skoczna melodja.
— Czyżby? — szepnął.
— Czardasza, grają, wojewodzicu! — wykrzyknął chłopak radośnie. — Gdzieś w pobliżu grają czardasza!
Już i Górka nie mógł wątpić. W powietrzu rozbrzmiewały dość odległe, lecz wyraźne dźwięki ulubionego, narodowego madziarskiego tańca.
— Hulają tu gdzieś w pobliżu! — wymówił. — Ale, kto? A nuż niepewni ludzie?
— Jedźmy w stronę tej muzyki! — oświadczył Jaśko. — Jeno ostrożnie! A później zbadamy, kto się zabawia, o tak późnej porze!
Niby za najlepszym przewodnikiem, jęli teraz dążyć w kierunku tajemniczej muzyki. Skręcili w las, między drzewa i rychło dotarli do początku jakiejś polanki. Na przeciwległym końcu tej polanki, widać było dużą chatę, a koło niej konie, pojazdy i licznych, uzbrojonych kręcących się ludzi.
Z chaty dobiegały wesołe tony czardasza, raz po raz przerywane głośnemi okrzykami:
Elien! Niechaj żyje!
Górka i Jaśko wpijali się zdziwieni, w ten obraz.
— Cóż to być może?
— Chyba nie zbóje! — pierwszy jął rozważać wojewodzic. — Nie kryją się i stoją tam bogate karoce. Raczej któryś magnat, podróżując nocą, wesoło czas spędza, bo do zajazdu podobna ta chata. Tylko, czemu dokoła niej tylu uzbrojonych ludzi? Prawie oddział wojska... Jakby jej strzegli od napaści i do środka nie wpuszczali nikogo.
— Słusznie rzekliście, wojewodzicu! — powtórzył chłopak. — Ale, dla nas lepiej! Jeśli w tym zajeździe znajdują się dzielni mężowie, tem skuteczniejszą nam posłużą pomocą!
Górka, po doświadczeniu z Hermansthalem stał się nad wyraz ostrożny. A nuż w domu bawił jaki powinowaty, lub przyjaciel hrabiny.
— Jak im całą rzecz przedstawić?
— Przódy zobaczymy, kto tam jest — pojął Jasiek jego wątpliwości — a później naszą sprawę wyłożymy...
— Tedy, naprzód...
Wyjechali z poza drzew, kierując się w stronę domu. Ale ledwie zdążyli ujechać kilka kroków, niby z pod ziemi wyrósł jakiś żołnierz.
— Stój! — krzyknął, mierząc z muszkietu w pierś Górki. — Ani kroku dalej!
— Jesteśmy podróżni! — jął tłómaczyć. — Pragniemy przenocować w chacie! Czemuż tam jechać nam nie wolno?
— Zakazane!
— Przecież w zajeździe znajdują się ludzie! Któż bawi tam i czemu wydał podobne zlecenie!
Żołnierz nieufnie mierząc wzrokiem dwóch jeźdźców, znajdujących się na jednym koniu i nie opuszczając muszkietu, odparł powoli:
— W zajeździe bawi nasz najmiłościwszy pan, książę Gabor Batory! Dość na niego czyha zdrajców i zabronione jest zbliżać się do księcia! Jedźcie dalej, waszą drogą...
— Książę Gabor! — wojewodzic aż podskoczył na koniu z radości. — Książę tu bawi? Samo Niebo mi go zsyła... Ale, że nie boi się podróżować tak jawnie... Wszak nań zastawia cesarz różne sidła...
— Nasz książę — odparł dumnie madziar — nie obawia się nikogo. I nie kryje się przed nikim, gdyż swobodnie na swój tron w Siedmiogrodzie powraca!
— Co? co? — wykrztusił Górka, lecz wnet się zreflektował, że próżno tylko traci czas na rozmowę z muszkieterem. — Słuchajcie, żołnierzu! Pędźcie i donieście natychmiast, że przybył wojewodzic Górka z Polski i pragnie stanąć przed księciem. Miłościwy wasz pan, zna mnie doskonale...
— Z warty zejść mi wzbronione!
Może dłużej jeszcze certowałby się z żołnierzem Górka, gdyby w tejże chwili, nie zjawił się jakiś wyższy rangą, zwabiony przedłużającą się głośną rozmową i posłyszawszy, o co chodzi, nie zgodził się spełnić prośby wojewodzica.
Rychło pędem przybiegł z powrotem i uniżenie oświadczył:
— Miłościwy książę prosi...
Górka zsiadł z konia i pozostawiwszy go pod opieką Jaśka, podążył do chaty. Wszędzie napotykał służbę, przyodzianą w barwy Batorych. Po chwili stanął na progu niskiej, lecz sporej izby.
Izba ta, przystrojona została, zapewne, umyślnie na cześć dostojnego gościa, który w niej bawił. Okopcone, brudne ściany, pokryto makatami, a przez jej środek ciągnął się suto zastawiony stół. Nakryty białą serwetą i połyskujący od srebrnych półmisków, złotych puharów, czasz, kubków i roztruhanów.
U góry stołu, zajmował miejsce młody człowiek — Gabryel Batory, z węgierska zwany Gaborem. Po bokach zaś kilku równie młodych panów, przyodzianych w bogate madziarskie stroje. W izbie kręciła się służba, wciąż napełniając kielichy i zmieniając półmiski, a w rogu pokoju cygańska kapela, składająca się z pięciu osób, przygrywała skoczne melodje.
Dźwięki tej właśnie kapeli przywiodły Górkę do zajazdu.
Na widok wchodzącego, książę skinął ręką i muzyka umilkła. Poczem szybko porwał się ze swego miejsca, podbiegł do Górki i porwawszy go w ramiona, zawołał:
— Witaj, baraton, bracie! i
Książę Gabryel Batory był jeszcze bardzo młody, liczył bowiem dopiero dwudziesty drugi rok życia. Lecz, średniego wzrostu, nieco otyły, wydawał się znacznie starszy nad swój wiek. Z oblicza, przypominał wielce, sławnego stryja swojego króla Stefana i jak ten twarz miał dużą, o cerze śniadej, czarnych włosach i błyszczących oczach. Tylko, miast, długich wąsów i podstrzyżonej brody, jakie król Stefan nosił, na jego górnej wardze ledwie przebijał się zarost. Gabor niezwykle chełpił się tem podobieństwem i choć wielkiego swego stryja nie znał osobiście, gdyż przyszedł na świat w rok po jego zgonie, mawiał, że chce być we wszystkiem do niego podobny. Niestety, odpowiednich warunków po temu mu brakło, bo, podczas gdy nasz król Stefan, był mężem, niby z jednej granitowej bryły wykutym, co postawiło go w rząd największych mężów Europy, Gabor, prócz wielu zalet, jakoto szlachetności i odwagi, sporo i wad posiadał. Porywczy, lekkomyślny, rozrzutny, nadto wiele godzin lubił spędzać za biesiadnym stołem, a podczas, gdy król Stefan prócz wody nie brał innego napitku do ust, nie gardził kielichem. Jednało mu to wprawdzie serca węgierskiej magnaterji, jak on bujnej, łaknącej przygód i lubiącej hulać, ale odstręczało ludzi poważniejszych i stało się później przyczyną, rozmaitych nieszczęść.
I teraz oblicze miał zaczerwienione od licznie wychylonych kubków tokaja, a suto zastawiony stół i cygańska kapela świadczyły, że nawet powracając na swe dziedzictwo, nie gardził po drodze w dobranem towarzystwie ucztą.
— Witaj, baraton! — powtórzył.
Górka skłonił się nisko, z respektem. Dzięki słowom żołnierza, wiedział, że stoi przed nim nie dawny Gabor, towarzysz różnych wypraw i biesiad w Polsce, lecz panujący książę Siedmiogrodu.
— Rad jestem — rzekł — złożyć gratulację waszej książęcej mości, iż szczęśliwie odzyskał tron! Posłyszałem o tem przed chwilą. Łaska to Boża, że bez walki się obeszło...
— Rakoczy — jął wyjaśniać książę — sam, dobrowolnie zrzekł się panowania, wskazując na mnie, jako najgodniejszego swego następcę. Czuł, że i tak padnie, gdy do Kumiswaru, na czele choćby najdrobniejszego oddziału się zbliżę. A moi wierni siedmiogrodzianie wysłali natychmiast po mnie posłów, bym co rychlej do nich przybywał. Dążę tam, a w zajęciu tronu, nie tylko cesarz Rudolf, ale i sam czart mi nie przeszkodzi...
Elien, Gabor! — znów z za stołu rozległy się donośne wiwaty, a siedzący tam magnaci, śród których znajdowali się i siedmiogrodzcy wysłannicy, powstali ze swych miejsc. I Górka powtórzył entuzjastycznie ten okrzyk na cześć nowoobranego księcia.
Gdy uspokoił się ten hałas, Batory wciąż obejmując ramieniem Górkę, rzekł do zebranego towarzystwa:
— Prezentuję wam, wojewodzica Górkę, mego z Polski najlepszego przyjaciela! Nie wahał się, mimo wszelkich przeszkód tu przybyć, by mnie zapewnić nie tylko o swej pomocy, ale i licznej polskiej szlachty. Wiem, jakie papiery mi wiezie... Chwilowo pomoc ta zbyteczna, lecz w przyszłości wielce przydać się może. Dla tego, kocham cię Górka, niczem brata i musisz mi towarzyszyć do Siedmiogrodu...
— Kiedy, książę... — począł wojewodzic, pragnąc odrazu przystąpić do sprawy, jaka go zaprzątała najwięcej.
— Siadajże, podle mnie! — pociągnął go Gabor w stronę stołu. — Siadaj i wychyl z nami kubek wina. A to — powiódł wzrokiem po obecnych — najlepsi moi towarzysze i rychło śród nich posiądziesz druhów... Panowie Thelegdy, Töroki, Szent Iwani, Mauriszy... — wymieniał głośne na Węgrzech i w Siedmiogrodzie nazwiska.
Górka kiwał im tylko uprzejmie głową, lecz nawet nie rozróżniał nazwisk. Wszak tam, w podziemiach męczyły się Ilona i Maryjka, a blednące niebo wskazywało na zbliżający się świt.
Jego widoczne zmięszanie nie mogło ujść uwagi Gabora.
— Czemuż nie siadasz? — zapytał. — Domyślam się, że niejedna przygoda musiała spotkać cię w drodze, bo kontusz masz podarty i pomięty — teraz dopiero spostrzegł zniszczone w czasie walki w podziemiach ubranie Górki — a nawet brakuje ci karabeli. Doniesiono mi również, żeś przybył z pacholikiem na jednym koniu. Cóż to oznacza? Czyżby moi wrogowie ośmielili się napaść, na ciebie? — dodał z niepokojem.
— Różne, w rzeczy samej, mości książę — odrzekł wojewodzic — spotkały mnie po drodze przygody i ledwie udało mi się ujść z życiem...
— Tedy, prędzej opowiadaj! Wszyscy je radzi wysłuchamy i jeśli należy ukarać zuchwalca, który z tobą niegodnie się obszedł, to...
— Mości książę! — przerwał Górka, nie chcąc ze względu na pokrewieństwo Gabora z Elżbietą powtarzać niektórych okropnych zarzutów, wobec zebranych. — Wolałbym na osobności...
— Moich przyjaciół się krępujesz? — zdziwił się Gabor. — Dla nich nie mam sekretów? O cóż takiego rzecz idzie?
— Doprawdy...
Gabor pojął, że wojewodzic istotnie pragnie mu wyłuszczyć jakąś sprawę, mającą być tajemnicą dla wszystkich.
— Mów, po polsku! — rzucił.
Magnaci madziarscy nie rozumieli polskiego języka i dotychczas, oczywiście, rozmawiano wyłącznie po węgiersku. Ale, Gabor, jak już nadmieniliśmy, wychowany w Polsce, niczem rodowity sarmata, władał naszą mową. Nie darmo szczycił się indygenatem szlacheckim, który mu nadano i nie darmo marzył o zajęciu polskiego tronu. Toć, w roku zeszłym, w czasie rokoszu Zebrzydowskiego, prawie jawnie paktował w tej sprawie z Herburtem, a choć wszystko spełzło na niczem, jeszcze nie tracił nadziei.
— Po polsku, gadaj! — rzekł z pewnem niezadowoleniem, gdyż podobna rozmowa była niejakim dowodem nieufności dla zgromadzonych w izbie. — Gadaj po polsku, jeśli pragniesz, aby nie pojęli.
Wojewodzic jął pośpiesznie powtarzać swoje przygody. Opowiadał, jak szukając księcia, o którym wiedział, że powinien się znajdować w tych okolicach, zbłądził i przypadkowo trafił do Czeithy. Jak początkowo uprzejmie go przyjęła hrabina i jak pierwsze podejrzenia powziął, dzięki Jaśkowi, Później mówił o tem, jak znalazł się w podziemiach i napotkał tam uwięzioną Ilonę. Dalej, zniżywszy głos, wyznał o straszliwych zbrodniach, popełnianych przez hrabinę, przy pomocy garbusa, o tajemnicy jej wiecznej młodości i o mistrzu Atrefiusie...
W miarę opowiadania, twarz Gabora, który wciąż stał obok Górki, zasępiała się coraz więcej. Znikł z niej poprzedni, dobroduszny i łagodny wyraz, a wielka zmarszczka zarysowała się na czole.
Raptem pochwycił wojewodzica za kontusz, przy piersi i potrząsnąwszy nim silnie, ryknął;
— Łżesz!
Górka blady, aż zatoczył się do tyłu. Więc i Gabor mu nie wierzył. Miałaż powtórzyć się ta sama scena, co z grafem Hermansthalem w Czeithe?
— Łżesz! — powtórzył książę czerwony i trzęsący się z gniewu. — Gdybym cię nie znał zdawna, ubiłbym cię na miejscu, za podobne oskarżenie!
Wojewodzicowi wszystko mieszało się w głowie. Bełkotał jakieś słowa bez związku.
— Czy wiecie, co mi ten rzekł? — zwrócił się Gabor do obecnych, tym razem po węgiersku. — Rzucał na moją kuzynkę tak potworne kalumje, iż postępować tak może, jeno szaleniec... Choć Elżbieta Batorówna, obecnie hrabina Nadasdy, jest daleką moją krewniaczką, nie widuję jej wcale, a nawet prawdę powiedzieć, niezbyt ją lubię, z krwi ona Batorych i nie zezwolę, by ktokolwiek miał ją pomawiać o takie zbrodnie...
Tu, po krótce, jął z kolei powtarzać po węgiersku, to, co mu rzekł wojewodzic. Również i twarze madziarskich panów poczęły się zasępiać i nie jeden z nich groźnie spoglądał na Górkę.
— Nie do wiary! — biegły szepty. — Oszalał, czy napił się szaleju!
Wojewodzic pojmował, że jego położenie staje się coraz rozpaczliwsze. Miałoż wszystko zostać stracone, dziewczyny zginą w lochach i nawet śród przyjaciół nie znajdzie pomocy?
— Ależ, uwierzcie mi, miłościwy książę — wykrzyknął z rozpaczą po węgiersku — i wy, tu zebrani panowie! Co powiedziałem, jest prawdą i w każdej chwili przysięgnę, że nie skłamałem ani słówka... Przysięgnę, na Mękę Chrystusa... Mam świadków... Toż samo zezna mój pacholik, a w lochach Czeithe znajduje się uwięziona dziewica znakomitego rodu... Zowie się Ilona Feroczy!... — przypomniał sobie posłyszane od nieszczęsnej nazwisko.
Podczas, gdy zebrani magnaci nadal mierzyli go nieufnemi spojrzeniami, nagle jeden z nich, wysoki i przystojny młodzieniec, o otwartym i rycerskim wyrazie twarzy, przyskoczył do wojewodzica i pochwyciwszy go za ramię, zapytał:
— Ilona Feroczy?
— Tak! — mówił Górka, mniemając, że swemi gorącemi słowami zdołał przekonać owego młodzieńca i zdobyć w nim obrońcę. — Ilona Feroczy się zowie! Sama mi opowiadała, że pochodzi z Siedmiogrodu i tam wraz z bratem władała znacznym zamkiem. Lecz brat wyjechał na Węgry, a zamek zdobyli i rozgrabili turcy. Uciekając, porwana została przez hrabinę Nadasdy i teraz jęczy w lochach, a wierny jej sługa Iwan, chcąc ją ocalić, zginął... Jeśli, w czas nie pospieszymy i ona życie postrada...
— Ilona... Ilona... — jęknął ów młodzieniec i stał się blady, jak płótno. — Czy wiesz, kim jam jest? Jej bratem... Tym, który będąc stronnikiem księcia Gabora, udał się do niego na Węgry... Biada mi! Biada! Zamek rozgrabiony, Ilona podstępnie osadzona w lochu, a Iwan nie żyje...
Zasłonił twarz rękami, a z piersi jego wyrwał się bolesny szloch.
— A tyś mi bratem! — zawołał nagle, odrywając dłonie od wykrzywionego cierpieniem oblicza i ściskając z mocą dłoń Górki. — Za to, że nie znając jej wcale, chciałeś ją ocalić! Mości książę — zwrócił się raptownie do Gabora. — Ten rycerz nie kłamie, musicie ją ratować! A jeśli nie zechcecie, to my z nim we dwójkę ruszymy do szturmu na przeklęte zamczysko...
— Tak... tak... — ozwały się głosy.
Szlachta węgierska z usposobienia wielce podobna była do polskiej, nie umiała udawać i odznaczała się gwałtownością w swych porywach. Rycerska do gruntu, posiekałaby na kawałki tego, kto rzucał na niewinną kobietę kalumję. Lecz, jeśli kobieta ta, okazywała się zbrodniarką, jeśli więziła bezprawnie w podziemiach, dla jakichś ohydnych celów, pannę ze szlacheckiego rodu Feroczych, jaki tu powszechnie był znany — rzekomy oszczerca, który z narażeniem własnego życia, stanął w obronie nieszczęśliwej, wyrastał na bohatera, był im wszystkim bliski, a hrabina Nadasdy warta najgorszej kaźni.
— Do Czeithe... Do Czeithe... — rozległy się pomruki i trzaskanie pałaszami. — Niemasz chwili do stracenia!
Tedy, widział Górka, wszędy oczy, utkwione weń ze szczerą przyjaźnią.
— Dajcie mi jeno karabelę — krzyknął — a wskażę wam najbliższą drogę!
Książę Gabor, który stał teraz wsparty o stół i ciężko oddychał, spojrzał na wojewodzica, jakby z niemą prośbą o przebaczenie, i wymówił powoli:
— Nie wiń mnie i nie miej do mnie żalu! To, coś mówił, było tak straszliwe, iż wprost nie mieściło mi się w głowie! Wszak ona z rodu Batorych... Ale, nadal wątpić nie mogę! I klnę się, na Św. Stefana — dodał nagle z groźnym błyskiem we wzroku — że lepiej dla niej będzie, jeśli moja dłoń wymierzy sprawiedliwość, niźli miałaby ją pochwycić za włosy brudna łapa kata!


Rozdział X.
SPOTKANIE.

Świtało już prawie, kiedy wyruszono z karczmy. Najprzód, jako straż przednia, jechało kilku żołnierzy, dalej książę Gabor, tuż obok niego Górka i Feroczy. Później madziarscy panowie. Za niemi oddział muszkieterów w liczbie kilkudziesięciu. Do nich przyłączył się i Jasiek.
Górka, uzbrojony i na koniu, którego mu pożyczył książę, nie czuł już do Gabora żalu. Pojmował, co się w duszy jego działo i jak przykrem mu było wykrywać wobec najbliższych nawet mu ludzi, zbrodnie choćby dalekiej krewnej. Rozumiał, że książę doznaje takiego uczucia, jakby ta hańba częścią i spadała na niego, bo siedział zgarbiony na swym bachmacie, milczący, jeno od czasu do czasu, rzucając wokoło, nie wróżące nic dobrego spojrzenia.
Twarz księcia stawała się jeszcze więcej ponura, w miarę tego, jak wojewodzic mu opowiadał teraz swobodnie, pozostałe szczegóły ze swego pobytu w Czeithe. Tedy, o pojawieniu się grafa von Hermansthala i o tem, jak ten, niczem ciurę obozowego, go potraktował, a później przy pomocy hrabiny odebrał papiery. Że hrabina była wyraźnie zaprzedana Niemcom i rakuskiemu dworowi i wyraźnie nieprzyjazna dla księcia Gabora. Że, z zabranych papierów i w nich zawartych wiadomości wyjść mogą różne komplikacje i że zainteresuje się niemi cesarz. Nadmieniał, że dobrze byłoby, gdyby Hermansthal jeszcze bawił w zamku i odzyskać było można utracone dokumenty.
— A czort ich bierz! — syknął Gabor przez zęby. — Rudolf dobrze wie, żem mu nieprzyjazny, lecz przeszkodzić nie może w zajęciu Siedmiogrodu! Sam chwieje się na tronie i lada moment obali go arcyksiążę Maciej, jego rodzony brat[2]. Te ich kłótnie dopomagają mi wiele i dzięki nim, jak Bóg da, nietylko Siedmiogród odzyskam, ale i z Węgier przepędzę austryjaków... Cesarz Rudolf nic nowego nie dowie się z tych papierów i niechaj je sobie czyta zdrów... Ale, z tym Hermansthalem, za to, jak z tobą się obszedł i ja pogadałbym z gustem...
Spotkanie podobne stanowiło również najgorętsze marzenie Górki. O, jak chętnie spotkałby się z niemieckim dumnym grafem i pomścił na nim wszystkie doznane zniewagi. Lecz Hermansthal, zapewne opuścił już Czeithe, bo dzień stawał się coraz jaśniejszy, a wojewodzica dręczyła inna myśl, czy aby zdąży na czas uwolnić Ilonę.
— Prędzej, prędzej! — naglił, kiedy chwilami książę Gabor zwalniał bieg swego rumaka.
Jeśli książę był milczący i ledwie, ledwie odpowiadał Górce półsłówkami, zato jadący przy drugim jego boku Feroczy, wprost zasypywał go zapytaniami. Chciał wiedzieć wszystko i wojewodzic kilkakrotnie musiał mu powtarzać niektóre szczegóły swego pobytu w przeklętem zamczysku. A wówczas Sandor — tak brzmiało jego imię — znów smutnie kręcił głową, lecz wnet z zapałem wołał:
— Zwolnimy Ilonę! I bratem mi będziesz, bratem!
Nie wymawiał się wojewodzic wcale od tego braterstwa, bo jeśli miał być szczery sam przed sobą, Ilona interesowała go nietylko, jako biedna, udręczona uwięziona... Wciąż w pamięci miał obraz jej smutnych oczów, twarzyczki zapłakanej i pobladłej, ale tak pięknej...
Tylko...
Coraz więcej zbliżano się do Czeithy i lada chwila spodziewał się wojewodzic, że z poza gęstych drzew wyrosną kontury jej potężnych baszt.
Wtem spostrzegł, że jadący na przedzie żołnierze przystanęli, a jeden z nich pędem powraca do księcia.
— Miłościwy książę! — zdala wołał. — Naprzeciw nas postępuje uzbrojony oddział!
— W las! — padła krótka komenda Gabora.
Błyskawicznie skoczyli między drzewa. A manewr został wykonany tak sprawnie, że oddział księcia, składający się z kilkudziesięciu ludzi, znikł śród wielkich dębów, jakby go wcale nie było.
— Przygotować muszkiety! — znów padł krótki rozkaz.
Gabor musiał zachować ostrożność. Nie miał pojęcia ani kto nadciągał, ani z jak licznym przyjdzie do czynienia mu mieć sprawę przeciwnikiem. Obwiódł zadowolonym wzrokiem, przyczajonych za drzewami żołnierzy i mruknął:
— Jeśli wrogowie, tęgą sprawimy im łaźnię!
Wpijał się, obecnie ukryty śród gęstwiny, w tuman kurzu, z poza którego ledwie widać było jeźdźców.
Obok niego Górka, ściskając rękojeść karabeli, również wytężał swój wzrok. Nagle, doznał wrażenia, iż rozpoznaje coś znajomego.
— Rajtarzy! — wykrzyknął.
W rzeczy samej znakomicie teraz można było rozróżnić niemieckich rajtarów, na ich ciężkich, wielkich koniach i hrabiego Hugona von Hermansthala, w hiszpańskim stroju, jadącego na ich czele.
Zapewne, niedawno opuścił Czeithe i spieszył w stronę Pesztu, by dostarczyć cesarzowi zdobyte papiery.
— Książę, widzicie! — szeptał z zaciekłością Górka — ten pierwszy, to graf Hermansthal! Nie zdzierżę! Wyskoczę i załatwię z nim porachunki!
Ale Gabor ruchem ręki nakazał mu spokój.
— Wnet wszyscy z nim załatwimy rozrachunek!
Hermansthal zbliżał się, nie podejrzewając zasadzki. Oddział Batorego znakomicie schowany był w lesie i nawet konie nie parskały, jakby wiedząc, że nie wolno im zdradzić swej obecności.
Gabor szybko zmierzył okiem siły przeciwnika. Graf nadciągał w sile kilkunastu rajtarów, on zaś liczył, prócz szlachty, pięćdziesięciu znakomicie uzbrojonych muszkieterów. Nie trudną sprawą, w podobnych warunkach było uzyskać zwycięstwo, tem więcej, że austryjak jechał nieprzygotowany na napaść i nie sądził, że poza drzewami ukrywa się przeciwnik.
Książę, z różnych względów, nie zamierzał staczać bitwy. Chciał, jeno zarozumiałemu austryjakowi dać tęgą naukę.
— Gdy się zrówna. Na nich! — wydał komendę.
Hermansthal już znalazł się na tej części drogi, po której bokach stali zaczajeni żołnierze. Jeszcze chwila i był, niczem w pułapce, otoczony niewidzialnym przeciwnikiem.
Indiej! Marsz! — zawołał Gabor.
Żołnierze niespodzianie wyskoczyli z za drzew i błysnął rząd wymierzonych muszkietów w małą grupkę rajtarów.
— Stać!
Na twarzy grafa von Hermansthala odbiło się przerażenie. Wszystkiego raczej się spodziewał, niźli tej napaści. Jechał, opuściwszy głowę na piersi, myśląc zgoła o czem innem, może o niezwykłych wypadkach, przeżytych w Czeithe.
Was soll das bedeuten? — zawołał po niemiecku. — Któż ośmiela się zatrzymywać cesarskiego wysłannika!
Pochwycił za rapier, który wisiał przy jego boku, miast wczorajszej złocistej szpadki. Również i rajtarzy obnażali pałasze, niby zamierzając się bronić.
— Pałasze do pochew! — krzyknął Gabor, wyjeżdżając wraz ze szlachtą z lasu. — Inaczej każę was wybić do nogi!
Graf poznał Gabora. Jednocześnie poznał, że nic nie poradzi przeciw zamkniętej obręczy, wymierzonych muszkietów. Pierwsza salwa zmiatała cały jego oddział. Skinąwszy tedy na rajtarów, by zachowali spokój, groźnie zapytał:
— Zdaje się, książę Gabor Batory! Ongiś znałem księcia. Lecz odkąd to ośmiela się napadać książę na hrabiego Rzeszy Niemieckiej, wiernego sługę najmiłościwszego cesarza?
— Odtąd — spokojnie odrzekł Gabor, blisko podjeżdżając do niego — odkąd ów graf Rzeszy Niemieckiej napastuje moich przyjaciół i odbiera im przeznaczone dla mnie papiery...
— Nie pojmuję — odrzekł zimno Hermansthal — o co wam chodzi?
— Znakomicie, pojmujecie, grafie! — Górka wysunął się nagle z za Gabora. — Chyba poznaliście mnie?
Graf spojrzał na Górkę i zbladł. Skąd znalazł się tu ten, młody szlachcic, skoro zapewniała hrabina, iż siedzi, dobrze skuty, w podziemiach.
— Waćpan tu? Nie w lochu?
— Widocznie udało mi się uwolnić! Nie zawdzięczam tego, jednak wam, mości grafie! A za księciem Gaborem powtórzę prośbę... Oddajcie moje papiery...
Austryjak zdążył się już opanować.
— Nie oddam! — odparł — W tych papierach zawarta jest zdrada... Tam ślady waszych knowań... Książę Batory zamyśla o Siedmiogrodzkim tronie, a póki cesarz żyw, nigdy się na to nie zgodzi...
Gabor począł się na głos śmiać.
— Słuchajcie, grafie von Hermansthal — zawołał — nie potrzebna mi zgoda cesarza. Od wczoraj panuję w Siedmiogrodzie, gdyż Rakoczy dobrowolnie zdał władzę w moje ręce. Ciągnę do mej stolicy, do Kumiswaru, a ci oto panowie — wskazał na otaczających go magnatów — przybyli, chcąc mnie tam zaprowadzić... Zbędne mi są nawet te papierzyska — skłamał, gdyż w rzeczy samej zależało mu bardzo, by nikt nie posiadał dowodów, jakich ma stronników i jak się nazywają — ale, ot taka moja fantazja, je wam odebrać... Cóż, oddacie je dobrowolnie?.
— Nie!
— Ha! — wyrzekł Gabor — miejcie żal o swoją śmierć jeno do samego siebie!
Wzniósł dłoń do góry, niby zamierzając wydać odpowiedni rozkaz muszkieterom. Niemiec zagryzł wargi. Wiedział, że Gabor nie kłamie i że dzięki słabości Rakoczego dostał się na Siedmiogrodzki tron. Wszak po raz pierwszy występował na czele oddziału zbrojnego i otaczali go magnaci, z których wielu znał Hermansthal osobiście. W tych warunkach papiery traciły znaczenie, a lufy najbliższych muszkietów były skierowane w stronę jego piersi.
— Ustępuję przed przemocą! — mruknął. — Oddam papiery!! Lecz o waszej napaści i postępowaniu wnet doniosę cesarzowi!
Sięgnął zanadrze i wyciągnął dobrze znany Górce papier. Podał go Gaborowi. Ten schował dokumenty niby odniechcenia do kieszeni, poczem odrzekł:
— Papiery są! Nie prowadzę jeszcze wojny z cesarzem, więc nie jesteście moim więźniem i ruszajcie wolno, grafie! Kłaniajcie się odemnie cesarzowi i powiedźcie mu, że prędzej on ze swego tronu w Wiedniu i Peszcie zleci, zanim mnie w Siedmiogrodzie włos z głowy spadnie!
Ściągnął konia i chciał odjechać, dając znak muszkieterom, by przepuścili Hermansthala i jego rajtarów.
— Hola! Mości grafie! — zawołał Górka, który stał dotychczas w milczeniu na koniu podle księcia. — Hola! Książę zakończył z wami rozmowę, ale nasz rachunek jeszcze nie zakończony!
Niemiec, który już ruszał naprzód, spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Czego chcecie?
— Chcę waćpana zapytać — wojewodzic zastępował mu drogę — czy jest równie odważny i dumny, gdy i ja mam szablę przy boku? Dworował sobie wczoraj waść i znęcał się nademną choć wiedział, że jestem szlachcicem, niemniej znakomitego, niźli on rodu. A Górków bezkarnie się nie obraża...
— Przepuść mnie, waszmość...
Wojewodzic, miast cofnąć się, najeżdżał nań coraz bliżej.
— To myślę — mówił na pozór spokojnie, lecz każdy ktoby go znał, wyczułby, że pod tym pozornym spokojem kryje się potężny gniew — że wy, mości grafie, za podobne postępowanie winniście mi satysfakcję... A kawaler i żołnierz jeno z bronią w ręku jej szuka... Masz, pludrze... Tu rękawiczka wojewodzica, którą oddawna miał w dłoni, nagle z rozmachem wyleciała w powietrze i uderzyła prosto w twarz niemca.
— A... — syknął.
Hermansthal nie pragnął pojedynku. Ale otrzymana na oczach wszystkich obraza, zmuszała go do niego. Znał, otaczających Gabora, węgierskich magnatów, a choć dzieliła go od nich przynależność do innego obozu, rozumiał, że jeśli się cofnie, okryje się wieczystą hańbą. Tem bardziej, że uśmiechali się teraz ironicznie, a hrabia Thelegdy umyślnie głośno zauważył:
— Przejechała się polska rękawiczka po niemieckiej gębie!
Zresztą, znakomicie władał rapierem i sądził, że z zapalczywym przeciwnikiem rychło sobie poradzi.
— Przyjmuję wasze wyzwanie, mości Górka — rzekł ze złym błyskiem w oczach. — Tedy, z koni...
Obaj zeskoczyli ze swych wierzchowców, wnet pochwyconych przez żołnierzy, a dokoła nich utworzył się krąg, złożony z węgierskiej szlachty. Gabor, znając doskonale Górkę, nie przeszkadzał mu w tym pojedynku i uśmiechał się tylko. Jeno na twarzy młodego Feroczego rysowała się obawa o losy nowego przyjaciela. Z poza pleców madziarskich panów, ciekawie wyzierał Jaśko. I on był spokojny o wynik walki. Myślał jedynie o tem, czy spotkanie to nie zajmie zbytnio czasu, i nie przeszkodzi w rychłem ocaleniu Ilony i Maryjki.
Naprzód...
Zwarły się pałasze.. Niemiec miał długi rapier, a wojewodzic krótszą karabelę. Wydawało się więc, że przewaga jest po stronie grafa.
Pierwsze cięcia wykazały niezwykłą sprawność obydwóch przeciwników. Jeden i drugi starali się wykryć swe słabe miejsca, lecz jeden i drugi jednakowo umieli ich bronić. I jeśli w Górce przeważał impuls, młodość i znaczniejsza siła, to Hermansthal posiadał wzamian doświadczenie i niezwykłą wprawę, zdobytą w naukach z najlepszemi fechmistrzami świata...
— Rrum... — raz po raz dzwoniły szable.
Oblicze Feroczego stawało się coraz niespokojniejsze. Policzki Jaśka zbladły. Mniemał przedtem, że wojewodzic rychło sobie ze szwabem poradzi, teraz poczynał się o niego obawiać. Bo znacznie dłuższy od karabeli Górki rapier Hermansthala kilkakrotnie już zagrażał wojewodzicowi poważnie. Przebił lekko ramię, rozdzierając kontusz, innym razem niemal dotknął piersi. A znać było, że niemiec nie żartuje i otrzymany policzek pragnie zmazać śmiercią przeciwnika.
Przeciągnęła się nawet twarz księcia Gabora. Przeciągnęła, a na ustach zarysował wyraz niezadowolenia. Zdawało się mówił:
— Na cóż ci był ten pojedynek! Słabyś jeszcze od przygód ostatniej nocy! A my szwabowi i tak daliśmy naukę!
W rzeczy samej Górka wyraźnie słabł i nie mylił się Batory. Kilkugodzinny pobyt w lochach, gdy stał przykuty do ściany, wyczerpał go, a lewe ramię wprawdzie lekko przebite wczoraj dzidą hajduka, lecz teraz znów draśnięte rapierem Hermansthala, krwawiło i mocnym bólem, dawało znać o sobie.
— Do licha! — pomyślał. — Czyżbym sobie z tym pludrem nie poradził?
Zebrał wszystko, co mu pozostało z sił i nagle runął na przeciwnika. Atak ten był tak gwałtowny, że Hermansthal lekko się zachwiał i począł cofać. Nie sądził nigdy, że Górka zdobędzie się na podobny wypad, a walkę wiódł nader ostrożnie, pragnąc przeciwnika ostatecznie osłabić, a później z nim skończyć.
— Za mnie... Za Ilonę... Za Maryjkę — ryknął Górka i z nową mocą zadzwoniła karabela. — Czekaj, nie znasz jeszcze tego, czego mnie ojcowie nauczyli...
Skupił się, przysiadł, skoczył z furją i potężnego młynka zakręciła karabela. W tejże chwili, rapier grafa złączył się z nią na sekundę w żelaznym uścisku, wyleciał z ręki Hermansthala i wysoko furknął w powietrze.
— Teufel! — zaklął, blady, stojąc teraz bezbronny przed podniesioną karabelą Górki...
— Młyniec! Słynny polski młyniec! — rozległy się zewsząd pełne podziwu dla wojewodzica okrzyki. — Ale ci pokazał pludrowi, jak się walczy! Walże teraz przez łeb szwaba...
Gabor wykonał jakiś nieokreślony ruch, niby go chciał od tego ciosu powstrzymać. Może obawiał się, że śmierć grafa, wprawdzie poległego w pojedynku, oznaczała jednak natychmiastową wojnę z cesarzem Rudolfem.
Ale, zamiarem Górki nie było pastwienie, lub też uśmiercenie austryjaka. Zbyt wiele miał na to szlachetności, mimo że w jego sytuacji nie krępowałby się tem żaden rycerz. Wystarczyło mu całkowite upokorzenie grafa.
— Mógłbym wam łeb ściąć — ozwał się do Hermansthala, który nie spuszczając wzroku z wojewodzica, pozornie spokojnie oczekiwał na swój wyrok — i nikt zato nie rzekłby mi złego słowa, bowiem postąpiłbym zgodnie z przyjętemi prawidłami rycerstwa. Ale, nie pragnę waszej śmierci, grafie, jakoście wczoraj mojej pragnęli. To, niechaj wam wystarczy... — Tu kilkakrotnie uderzył niemca płazem pałasza.
— Kto łączy się — dodał — ze zbrodniarzami, a nie chce wysłuchać głosu uciśnionych ofiar, nie godzien miana szlachcica i nie godzien innej kary!
Odwrócił się ze wzgardą od Hermansthala.
— Elien, Górka! — zawołał Gabor, z natężeniem śledzący tę całą scenę. — To ci prawdziwy rycerz! Prawdziwy madziar ember!
Madziar ember, właściwie oznacza węgra. Lecz jest najwyższą pochwałą, jaką z ust madziara, obcy może posłyszeć.
Okrzyk ten podchwycili obecni, a węgierscy panowie, którym postępek grafa z Górką w zamku był wiadomy, teraz pojmowali, czemu tak postąpił.
— Elien! Elien! — rozbrzmiewało w powietrzu, a Jaśko z radości aż podrzucił swą czapkę w powietrze.
Poczem począł uporczywie patrzeć na wojewodzica i zdala mu dawał jakieś znaki, niby mówiąc:
— Do Czeithe... Do Czeithe...
Taż samą myśl trapiła obecnie i Górkę i w duchu już czynił sobie wyrzuty, że dla nasycenia swej zemsty, a połechtania dumy, tyle czasu na walce z niemcem strawił. A nuż Elżbieta już zauważyła jego ucieczkę i zechce, zanim zdążą z pomocą, rozprawić się z Iloną i Maryjką...
— Boże! — pomyślał, a jego serce ścisnęło się złem przeczuciem.
Tymczasem Hermansthal dosiadał konia nie śmiąc oczu podnieść na nikogo. Spotkało go straszliwe upokorzenie, od którego wolałby może nawet śmierć. Wiedział, że ta przygoda szerokiem echem rozniesie się po Węgrzech i zaćmi jego sławę. To też wsunąwszy do pochwy rapier, usłużnie podniesiony i podany przez któregoś z rajtarów, natychmiast dał rozkaz spiesznego odjazdu.
Nikt go nie zatrzymywał. Jechał przez szpaler ironicznych spojrzeń z opuszczoną głową, a skoro tylko minął oddziałek muszkieterów księcia Gabora, rzucił swych rajtarów do galopu.
Wtedy dopiero odwrócił się i krzyknął:
— Spotkamy się jeszcze, mości polaku! I z wami się porachuję książę Gaborze! — i znikł w tumanie kurzawy.
Ta pogróżka na nikim nie uczyniła wrażenia. Książę się zaśmiał i wzruszył ramionami.
— Niechaj szczeka, ile chce... My próżno tracimy czas. Do zamku!
Ale Górka, który z powrotem znalazł się podle niego, a któremu pewna myśl przyszła do głowy, rzekł:
— Nie wiem, czy bezpiecznie jest, byśmy tak wszyscy pojawili się przed zamkiem! Szczególnie, jeśli mnie wraz z wami spostrzegą, domyślą się, co się święci, zechcą się bronić, a nas nie stać na długie zdobywanie. Czeithe wcale dobra twierdza, a hrabina ma z górą stu uzbrojonych i zdecydowanych na wszystko hajduków...
— Tedy, cóż czynić? — zafrasował się książę, któremu uwagi Górki, wydały się trafne i przedtem już przychodziły na myśl. — Z mojemi muszkieterami siłą zamku nie wezmę...
— Trzeba fortelu... Bo jeśli hrabina poweźmie jakie podejrzenia, każe natychmiast zgładzić pannę Ilonę i Maryjkę, aby pozbyć się niedogodnych świadków i wszystkiego się zaprzeć...
— Boże! — wykrzyknął, przysłuchujący się tej rozmowie Sandor Feroczy. — Boże! A jeśli już nie żyją...
Górka odsuwał od siebie jaknajdalej to straszliwe przypuszczenie, ale zastanawiał się chwilę. Znów zdala dawał mu Jaśko jakieś rozpaczliwe znaki i wykrzywiał się niemiłosiernie, niby pragnąc coś rzec, lecz nie śmiał bliżej doń podejść ze względu na obecność tylu dostojnych panów.
— Co czynić? — powtórzył książę.
— Mam pewien plan! — odparł, po chwili wojewodzic. — Wszak istnieje potajemne przejście... To, którem się wydostałem... Jeno nie udamy się niem wszyscy...
Tu nachylił się do ucha Gabora i począł coś szeptać, a książę słuchał uważnie.
Po chwili, z zadowoleniem skinął głową.
— Racja! — rzekł. — I niech nas Św. Stefan prowadzi!


Rozdział XI.
WIĘC JUŻ NIE BĘDĘ MŁODĄ!

Hrabina Elżbieta, gdy odjechał graf von Hermansthal poczuła się całkowicie uspokojona.
Rozproszyła wszelkie ciężące nad nią podejrzenia które dzięki Górce mogły się zmienić w katastrofę. Austryjak odjechał jaknajprzychylniej dla niej usposobiony, wdzięczny za zdobyte papiery, zapewniając ją o wielkiej życzliwości dla niej cesarza Rudolfa, a nawet dając do zrozumienia, że za przychylność okazaną rakuskiemu domowi, otrzyma siedmiogrodzki tron.
A jeśli cesarz był po jej stronie, cóż kto mógł jej zrobić, co udowodnić! Liczne zwłoki ofiar spoczęły w głębokiej studni, której nikt nie zbada i do dna której nikt nie dotrze. Pozostawali jeszcze Górka, Ilona i Maryjka... Ale ci znajdowali się całkowicie w jej władzy. Skoro zginą, najmniejszy nie pozostanie ślad, a gdyby nawet wypłynęło nowe jakieś w niepojęty sposób oskarżenie, Elżbieta wszystkiego się wyprze. Toć nawet z sekretnych podziemi nie czyni teraz tajemnicy i każdemu ujawni niezwykłą budowę zamku. A czyż znajdzie się jaki węgierski magnat, lub władza, która ośmieliłaby się pociągnąć ją do odpowiedzialności? Jest udzielną panią na Czeithe, wolno jej robić, co jej się spodoba a w razie czego wytrzyma i długie oblężenie.
— Oblężenie? — zaśmiała się prawie głośno. — Węgry rozdarte nieustannemi wewnętrznemi walkami, zbyt wiele mają własnych trosk, by niepokoić się o zaginione w lochach zamku dziewczyny i to przeważnie z ludu. Madziarscy panowie wzajemnie sobie łby ucinają, lub bronią się od napadów bisurmańskich i cóż którego obchodzi, co dzieje się u niej w zamku? Oto przyczyna, czemu nikt nie wejrzy w jej sprawki...
Górka? Górka jest dziedzicem potężnej w Polsce familji. Lecz jeśli przypadkiem dojdą, że w Czeithe zginął, całą winę zepchnie się na cesarza. Czyż nie był zdrajcą i sam graf von Hermansthal nie wydał nań wyroku śmierci? Jeśli rodzina pocznie dopominać się o niego, odpowie im, by wnieśli swe żale do cesarza Rudolfa i pamiętali o tem, że wojewodzic złączył się z buntowniczym Gaborem i wichrzył przeciw prawowitej władzy w Hungarji.
— Ilona i Maryjka? — tych nawet wspominać nie warto.
Byle tylko oni wszyscy jaknajprędzej znaleźli się w ukrytej studni. Pozostaje jeszcze pacholik Górki, lecz ten błąka się śród lasów, a jej ludzie prędzej, czy później go pochwycą.
Elżbieta klasnęła w dłonie.
Nie spała całą noc, strawioną na uczcie z Hermansthalem, którą przeciągała umyślnie, by graf nie pozostał sam na chwilę. Choć czuła się nieco znużona, podniecenie jej było takie, że jeno przelotnie spojrzała na nietknięte łoże, oświetlone blaskami wschodzącego słońca — i postanowiła z więźniami skończyć.
Na odgłos ten w drzwiach sypialnej komnaty hrabiny, ukazała się twarz garbusa. Umyślnie oczekiwał na rozkazy.
— Fitzke! — rzekła. — Zejdziesz do lochów i sprawdzisz, co się z Polakiem dzieje? Pewnie omdlał z głodu, ale my ocucimy go! Później, zawołasz zaufanych hajduków...
Pojmuję miłościwa pani!
Twarz potwora wykrzywił zły uśmiech. Z natury był okrutny i lubował się w mękach ofiar. A myśl powolnej śmierci, zadanej z całem wyrafinowaniem młodemu i przystojnemu wojewodzicowi, już z góry przejmowała go rozkosznym dreszczem.
— Tak, tedy...
Garbus znikł, a Elżbieta pozostała w komnacie. Z jej oblicza nie znikał zawzięty wyraz, a ręka ściskała mocno rzeźbioną poręcz dużego fotelu, w którym zajęła miejsce.
— Zemścić się! Zemścić — szeptały wykrzywione gniewem wargi. — Zemścić się nad tym łotrem, który śmiał mnie odtrącić...
Z dawnego uczucia dla wojewodzica nie pozostało nic. Czyż nie poniżyła się, niczem zwykła dziewka, błagając go o miłość? Czyż nie obiecywała świetnej przyszłości, dając do zrozumienia, że skarby jakie posiada, gotowa dlań poświęcić. Czyż nie rzuciła śmiałego marzenia o wspólnem władaniu siedmiogrodzkim tronem — a ten, zuchwalec to wszystko odtrącił. Bluzgnął jej w twarz pogardliwemi wyrazy, że brzydzi się nią, że jest dlań jego krwawą zbrodniarką, budzącą jeno ohydę wiedźmą...
Ona, wiedźmą? Czyż znajdujące się w pobliżu w srebrnej, okrągłej ramie zwierciadło, nie odbija oblicza pięknej kobiety, dla której niejeden rycerz wszelkie poświęcenia czynić gotów? Och, odpłaci się ona teraz Górce, za te wszystkie podłe, przepojone nienawiścią słowa.
Odpłaci, odpłaci...
Oczy hrabiny zabłysły groźnie. W tejże chwili w drzwi rozległo się stukanie, a wnet potem postać garbusa pojawiła się w komnacie.
— Cóż, Polak? — rzuciła zapytanie.
Mina Fitzka była dziwna. Niepokój, złączony ze zmieszaniem rysował się na niej.
— Znikł! — rzucił krótko.
— Co? — porwała się ze swego miejsca, wprost nie wierząc wieści, jaką przynosił.
— Nie ma go w podziemiach! — mówił prędko. — Kajdany otwarte i porzucone...
Pochwyciła się za głowę.
— Nie do wiary! Nie do wiary! Któż go zwolnił?
Garbus wyznał teraz drugą, jeszcze straszniejszą dla hrabiny wiadomość.
— Kto go zwolnił, nie wiem! Ale, koło kajdan leży trup mistrza Atrefiusa! Zimny i sztywny... Z rozbitą czaszką...
Zdawało się, że Elżbietę wnet ogarnie obłęd.
— Atrefius nie żyje! — wykrzyknęła z przestrachem i boleścią. — Cóż pocznę teraz bez niego!
— Musiał Górka — jął tłumaczyć Fitzke — mieć w zamku wspólników! Inaczejby się nie wydostał! Niepojęte, bo nasi ludzie wszyscy pewni i ślepo wam, wasza miłość, oddani...
— Tak... tak... — szeptała, ściskając czoło rękoma, jakgdyby wiadomość o ucieczce Górki wzruszyła ją mniej, niźli niespodziewana śmierć astrologa... — Niepojęte... On nie żyje...
— Czemu mistrz Atrefius przybył do podziemi, nie wiem — prawił dalej garbus — może sam chciał zabić uwięzionego, bo w pobliżu zwłok spostrzegłem nóż... Ale w tejże chwili wypadł wspólnik Polaka i zamordował mistrza... A później otworzył jego kajdany kluczami, które astrolog przyniósł ze sobą... I obaj, albo zbiegli z zamku, albo w nim ukrywają się jeszcze... Myślę, że siedzą gdzie w lochach i rychło tam ich się odnajdzie... Bo strażnik nikogo podejrzanego nie wypuszczał z zamku, a Górkę zna z oblicza. Innych wejść do zamku nie ma... Pochwycimy zbójów, miłościwa hrabino!
Elżbieta, niby nie pojmowała jego słów.
— Co pocznę? Co pocznę... — z jej ust wybiegały wciąż te same wyrazy. — Co pocznę?
— Zarządzić przetrząśnięcie lochów? — zapytał Fitzke.
Raptem powróciła jej przytomność.
— Tak! Tak! — zawołała, zduszonym głosem. — Przetrząsnąć! Zwołaj wszystkich ludzi, zwołaj wszystkich hajduków! Zbadaj każdy kąt! A jeśli pochwycimy łotrów, zedrzemy z nich pasy... Już idź! Uciec nie mogli! A skoro ich odnajdziesz, natychmiast zdaj mi o tem sprawę!
Fitzke znikł, a Elżbieta, niby czekając tylko na jego odejście, rzuciła się pędem w stronę komnaty, którą zajmował Atrefius.
Mieściła się ona, jak wiadomo w narożnej baszcie, stale zamkniętej i do której nikt nie miał przystępu. Lecz łączyło się z nią drugie przejście, wiodące bezpośrednio do komnat hrabiny i niem odwiedzała astrologa. Biegła długim korytarzem, otwierając trzymanemi w ręku klaczami drzwi po drodze i myśląc, ile razy chodziła ona i powracała tędy, niosąc w dłoni przeklęte a cudowne mikstury.
— A teraz?
Wreszcie Elżbieta znalazła się w baszcie. Jeszcze schodki i już była w pokoju Atrefiusa.
Wszystko wyglądało tam, jak zwykle, jakgdyby przed chwilą go opuścił. Wszędy foliały, małe i duże księgi, globusy, jakieś przyrządy chemiczne, retorty, tygle... Jeno zgasły kominek świadczył o tem, że astrolog nie nocował w swej komnacie.
Elżbieta zbliżyła się, przedewszystkiem, do małej szafy, ustawionej obok łóżka astrologa. Tam chował zazwyczaj, gotowe już eliksiry, lub składniki, z których miał je przyrządzać.
W zamku tkwił klucz i szafkę otworzyła bez trudu. Ale choć widniał tam długi rząd butelek i małych flaszek, wszystkie one były puste. Całkowicie puste. Nawet na dnie żadnej z nich nie spostrzegła resztki płynu.
— Domyślałam się! — wyszeptała.
Nie traciła jeszcze nadziei. Jeśli astrolog nie pozostawił gotowej mikstury, a nuż śród jego papierów odnajdzie przepis. Wtedy, sama sobie przyrządzi, bez obcej pomocy, bo przecież w te straszliwe sekrety nikogo wtajemniczać nie wolno.
Rzuciła się do olbrzymiego stołu, zawalonego papierzyskami. Leżały tam i jakieś manuskrypty i niedokończone horoskopy i notatki mistrza Atrefiusa.
Próżno przekładała pergamin po pergaminie, papier po papierze. Recepty brakło. Nic dziwnego. Szaleniec uważając miksturę za wiekopomny wynalazek swego życia, obawiał się jej szczegóły wyłożyć na piśmie, by mu ich nikt nie ukradł.
Pot rosił czoło Elżbiety, gdy zadecydowała zaprzestać swoich poszukiwań. A wtedy, bolesny okrzyk wydarł się z jej ust.
— Wszystko stracone! Już nie będę wiecznie młoda!
Wydało jej się, że doznała uderzenia w serce. W uszach zaszumiało, a przed oczami rozpostarła się ciemność. Pokój wirował, a tylko pobladłe wargi powtarzały.
— Biada mi! Biada...
Z trudem zebrawszy siły i zamknąwszy izbę na klucz, zpowrotem powlokła się korytarzem do swej komnaty. Idąc, przystawała chwilami, a wówczas może ogarniały ją wyrzuty, że za te kilkanaście lat zwodniczej młodości, tyle na swe sumienie przyjęła zbrodni. Teraz, nic nie poradzi. Twarz zwiędnie i pokryją ją zmarszczki, oczy stracą blask, cera świeżość i czerwień spełznie z malinowych warg.
— Wiedźma! — wykrzyknęła głośno i przypomniała sobie o Górce.
Tem większa porwała ją pasja. Ją odtrącił — a Atrefiusa zabił, a tem samem zniszczył jej krasę. Pasy drzeć będzie z łajdaka! Słusznie twierdził Fitzke, że daleko nie uciekł, kryje się w lochach i pewnie go odnaleziono, bo na poszukiwaniach w izbie astrologa sporo jej upłynęło czasu.
Prosto, ze swej sypialnej komnaty, pośpieszyła na dół, chcąc osobiście być obecną przy poszukiwaniach. Zdziwiło Elżbietę tylko nieco, że parę napotkanych po drodze dworek, spojrzało na nią z przerażeniem. Czyżby pod wpływem gniewu tak zmienił się wyraz jej twarzy?..
Dążyła w stronę wielkiej sieni, skąd schodki za kominkiem wiodły do lochów. W pół drogi, jednak, napotkała garbusa. I ten spojrzał na nią dziwnie.
— Miłościwa hrabino! — począł zdawać sprawę z dotychczasowych wyników. — Wprost niepojęte... Przejrzeliśmy każdy kąt, poruszyliśmy każdą cegłę... W kilku miejscach widać wyraźnie ślady, ale te kończą się i nie biegną dalej... Polak, niby pod ziemię się zapadł... Czary, istne czary...
— Źleście szukali! — zawołała groźnie.
— Nie... nie... — zaprzeczył. — Czyniłem wszystko, co mogłem... Ale — dodał nagle, jakby nie mogąc powstrzymać dręczącego go zapytania — cóż, wam się stało, miłościwa pani? Czy warto, tak się przejmować...
— O czem gadasz, Fitzke? — nie pojęła zapytania. — Cóż stać mi się miało?
— Spójrzcie w zwierciadło, wielmożna pani! — wymówił jakoś niepewnie.
— W zwierciadło? Oszalałeś? Wszyscy w tym zamku poszaleli!
Podeszła jednak do lustra i jęk wydarł się z jej piersi. Ujrzała w gładkiej tafli swą twarz, ale jakże zmienioną. Dokoła ust rysowały się dwie głębokie bruzdy, oczy wpadły, a sploty ongi kruczych włosów przecinały pasy siwizny.
— Nieszczęście!, — krzyknęła. — Jam, naprawdę już starucha!
I podczas, gdy Fitzke śledził ją osłupiałym wzrokiem, dalej badała swe oblicze. Cóż pozostało z dawnej urody? Resztki, ledwie nędzne resztki. A i te rychło znikną...
— Starucha! — wyszeptała. — Starucha...
Odskoczyła raptem od zwierciadła, zakrywając twarz rękami.
Przemiana, której uległa Elżbieta, dawała się wyjaśnić nader prosto. Swego czasu, gdy wmówił w nią obłąkany astrolog, że dzięki jego eliksirom zachowa wieczną młodość, nastąpił w niej jakiś psychiczny wstrząs, nie mający oczywiście z praktykami mistrza Atrefiusa nic wspólnego, a który pozwolił jej tę młodość, w rzeczy samej zachować. Historja zna liczne przykłady podobnych wypadków i każdy, kto chce długo być urodziwym i młodym, może nim pozostać, byle szczerze tego pragnął i święcie wierzył, że stać się to może. Działa tu siła woli i wyobraźni — i te czynniki, a nie potworne mikstury, tak długo podtrzymywały Elżbietę. Gdy wiara zaś ta ginie pod wpływem duchowej depresji, człowiek załamuje się i w przeciągu kilku godzin staje się stary. Oto była tajemnica urody hrabiny, która przetrwała próbę lat i tajemnica jej nagłego zestarzenia. Mistrz Atrefius przeniósł się do wieczności, czy też na łono Lucypera, nie pozostawiwszy gotowego eliksiru, nawet recepty. Nic już w przekonaniu Elżbiety nie mogło jej uratować przed niszczącym zębem czasu — przeraziła się, straciła dawną pewność siebie i przemieniła w staruchę!
Rzecz prosta, na chwilę nie przychodziło jej do głowy to rozwiązanie i stała teraz przed Fitzkiem złamana i przygnębiona. I nie wiadomo, jak długo pozostałaby tak, gdyby nagle niespodziewany wypadek nie wyrwał jej z tego odrętwienia.
Koło bramy zamkowej wszczął się jakiś rumor i ozwały się tam ożywione głosy.
Garbus zbliżył się do okna.
— Ktoś przybył do zamku! — wymówił z niepokojem. — Ale, kto? Wnet się dowiemy, bo hajduk biegnie od strażnicy w tę stronę...
Oderwała ręce od twarzy. Fitzke otworzył okno i wychylił się przez nie.
— Któż przybył? — zapytał hajduka, nie czekając nawet, póki ten przybędzie do komnaty.
— Książę Gabor! — zabrzmiała odpowiedź. — Pragnie widzieć, miłościwą panią!
— Gabor? — powtórzyła z lękiem. — Cóż go sprowadza?
Fitzke, tymczasem wypytywał dalej.
— Czy z licznym przybył orszakiem?
— Nie! Ledwie kilku towarzyszy mu ludzi!
— Ach, tak...
Hrabina niespokojnie patrzyła na garbusa, swego zaufanego doradcę. Wieść o przybyciu krewniaka, wobec którego czuła się z wielu względów winną, kazała jej zapomnieć na chwilę nawet o utraconej urodzie. Toć Gabor był przyjacielem Górki i a nuż młody szlachcic polski już się z nim złączył.
— Wpuścić go?
— Miłościwa pani! — rozważał garbus, pojąwszy jej wahanie. — Jeśli książę Gabor przybywa z kilku tylko ludźmi, nie jest groźny i napewno Polak nie złączył się z nim! Inaczej pojawiłby się na czele całego oddziału, chcąc wywrzeć zemstę. W razie czego, nasi hajducy łatwo mu poradzą. A nie wpuścić go, to znaczyłoby odrazu wzbudzić podejrzenia...
— Lecz, skąd tu się wziął? Wszak nigdy mnie nie odwiedzał!
— Pewnie przejeżdżał przypadkiem! Księcia się trzymają różne fantazje!
Elżbieta milczała chwilę. Poczem, powziąwszy postanowienie, rzekła:
— Przyjmę Gabora! Jeno...
— Jeno? — podchwycił.
— Trapią mnie złe przeczucia! Polak nie odnaleziony. Ilona i Maryjka żyją!
Fitzke wykonał dziwny ruch ręką. Niby komuś głowę ukręcał. Hrabina patrzyła mu teraz prosto w oczy.
— Masz słuszność! — wyszeptała. — Należy jaknajprędzej usunąć niedogodnych świadków! Podczas, gdy będę zabawiała Gabora rozmową, ty skończysz z niemi! Nawet, gdyby powziął podejrzenia, nic nie wykryje, nic nie dowiedzie. Zabaw się z niemi po swojemu i... do studni...
— Zabawię się... i do studni! — wykrzywił twarz w potwornym uśmiechu.
A kiedy odchodził, by spełnić swe ohydne, katowskie zadanie, które mu tak przypadało do smaku, księżna przechyliwszy się przez okno mówiła do oczekującego tam na jej rozkazy hajduka.
— Ale proś-że, miłościwego księcia Gabora! Wszak to mój krewniak i otworem dla niego stoją bramy Czeithy!



Rozdział XII.
ELŻBIETA I GABOR.

Nieco później, przyjmowała Elżbieta w swym wschodnim gabinecie Gabora. Oboje nawzajem badali się wzrokiem i oboje nie dawali poznać po sobie uczuć jakie niemi miotały. Specjalny przymus zadawać musiał sobie Gabor, porywczy z natury, lecz od jego zachowania się zależało ocalenie panny Feroczy i Maryjki a działał, zgodnie z planem, ułożonym przez Górkę.
Hrabina natomiast starała się wyczytać z jego twarzy, co wiedział, a o czem nie był powiadomiony. Niepokój pokrywała uprzejmym uśmiechem.
— Rzadkim gościem bywacie — rzekła — w moim zamku, Gaborze! Rzadkim, lecz mile widzianym! Wolno zapytać, jakiemu szczęśliwemu zdarzeniu zawdzięczam dzisiejsze odwiedziny?
Książę postanowił jej wsadzić pierwszą szpilkę w serce.
— Rakoczy — oświadczył — przekazał w moje ręce siedmiogrodzki tron. Udaję się do Hermansztadtu, by naszym Kumiswarskim zamku objąć władanie! Po drodze do was wstąpiłem, by o tem powiadomić! Wszak i wy z rodu Batorych!
— A cesarz? — wyrwał jej się okrzyk. — Nigdy was nie uzna!
Ledwie pohamował uśmiech.
— Obejdziemy się bez cesarza! Uzna nas nasza własna szabla!
Drżała wewnątrz ze złości. Pryskało ostatnie marzenie. Jeno tron mógł zastąpić utratę urody.
— Nie utrzyma się tam Gabor długo! — pomyślała, a głośno wyrzekła: — Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko złożyć wam najszczersze gratulacje, miłościwy książę... Winnam do was mówić z należytym respektem, boście panujący...
Gabor widział doskonale, ten ledwie ukrywany gniew, jaki ją toczył. Rozumiał teraz, czemu gadał Górka, że go nienawidziła.
— Jeszczem nie panujący — odparł, jeno zwykły podróżny... I tu, jako krewniak przybywam. Słyszałem wiele o was, ale nie miałem pojęcia, jak wyglądacie, bo dzieckiem będąc, kiedyś z ojcem Czeithe odwiedzałem. A wszyscy wokoło powiadają, że jesteście piękna i stale młoda...
Umyślnie, choć bez wielkiego przekonania rzucił ten komplement. Nie wiedząc o zmianach, jakie zaszły w urodzie Elżbiety, dziwił się opisowi Górki, który ją niemal przedstawiał, jako dziewicę, co było skutkiem, wedle słów wojewodzica owych czartowskich eliksirów. Widział przed sobą wprawdzie przystojną, ale już starszawą kobietę, której głowę przyprószyła siwizna, a twarz orały bruzdy. Mimo to, gdy wspomniał datę jej urodzenia i tak stwierdzał, że jest ponad wiek młoda.
Elżbieta na ten komplement, przypomniała sobie o swem nieszczęściu. Domyślała się, iż książę jeno przez grzeczność, tak mówi. Przeciągnęła ręką po twarzy, później po włosach, niby pragnąc ukryć zmarszczki i siwiznę, zaczerwieniła się i bąknęła:
— Et...
Gabor, aczkolwiek znakomicie maskował, miotające nim uczucia, postanowił zbliżyć się do celu z jakim przybył.
— Tedy was odwiedziłem... — oświadczył, kończąc poprzednią myśl. — Ale... Ale... Czy nie bawił tu przypadkiem jeden mój przyjaciel?
— Kto?
— Szlachcic polski... Górką go zowią...
Hrabina opanowała się z całej mocy. Czyżby, co wiedział?
— Nie! — odrzekła czelnie. — Czemu o to zapytujecie?
— Tak... Bo mówiłem mu kiedyś, że jak będzie na Węgrzech, żeby was odwiedził. A druh to mój serdeczny. W kawałki dałbym się porąbać za niego... W kawałki...
— Nic nie wie! — pomyślała. — Gdyby Górkę widział, inaczej rozmawiałby ze mną. Mogę być całkowicie spokojna!
— Tedy, nie był? — powtórzył książę. — A szkoda..
— Czemu?
— Poznałby niezwykłą, jak wy, białogłowę!
Nowy komplement. Uśmiech już prawie wykwitał na ustach Elżbiety.
— Jeno...
— Jeno? — powtórzyła.
— Żal, jeno — nagle wypalił — że różne gadki o was chodzą, Elżbieto. Złe gadki. Ale, ja tam im nie wierzę...
— Gadki? — drgnęła. — Jakie?
— Że paracie się magją i dziwny jakiś mąż przebywa w zamku! Czarnoksiężnik, czy gorzej jeszcze.
— Mistrz Atrefius! — wykrzyknęła, dziwiąc się skąd te szczegóły są znane Gaborowi a jednocześnie z żalem wspominając astrologa. — Mąż nauki... Czytał w gwiazdach... Niedawno zmarł... Nie żaden to był czarownik, ani czarnoksiężnik, jeno wielce szlachetny człowiek.
— Ano widzicie — przywtórzył książę — jakie głupstwa gadają! Powtarzam, nie wierzyłem.
— To tylko?
— Inne jeszcze rzeczy... Że — uczynił pauzę — dziewice w okolicach Czeithe giną!
Elżbieta poczuła, jak jakaś lodowata dłoń ją ściska za serce.
— Któż podobne kłamstwa gada?
— Ot, okoliczni mieszkańcy! — z najniewinniejszą miną rzekł Gabor. — Która się w tych stronach pokaże, niknie...
Słuchy te dochodziły do Elżbiety. Nieraz zamieszkali w pobliżu zamku wieśniacy, kręcili głowami na niezrozumiałe zniknięcia znajomych im dziewcząt. Ale nikt nie ośmielał się wskazać na Elżbietę, jako na sprawczynie tych porwań. Poczęła się śmiać, mniemając, iż z tego źródła Gabor zaczerpnął swe wiadomości.
— Ot, zwyczajnie chłopi bajki bają! Ucieknie, która dziewucha z żołnierzem, to i zaraz zginęła. Cóż o to winić Czeithe...
— Nie tylko, zwyczajne dziewki...
— Jakto?
— Również dziewice znakomitego rodu. Niedawno porwano jedną... Ilonę Feroczy... O Feroczych, tych, co władają znacznym zamkiem na granicy Siedmiogrodu, chyba słyszeliście?
Widział, iż Elżbieta wyraźnie zbladła. W rzeczy samej nazwisko Ilony, uderzyło ją mocno. Feroczy byli znanym rodem i z powodu zniknięcia Ilony mógł powstać krzyk niemały. Ale, czyż przypuszczała na chwilę, porywając Ilonę, że ta skromnie, ubogo odziana dziewczyna, nocująca w podejrzanym zajeździe w towarzystwie jakiegoś starego włóczęgi, jest dziewicą ze znacznego domu? Co prawda, napomykał o tem ten jej opiekun Iwan, a później w czasie awantury z Hermansthalem, to samo krzyczał Górka. Lecz, Elżbieta sądziła, iż były to tylko postrachy, mające na celu zwolnienie uwięzionej.
Obecnie przestraszyła się nieco, ale wnet się uspokoiła. Uczyni się gwałt, lecz nic jej nie udowodnią. Byle Fitzke już załatwił się ze swemi ofiarami, bo tajemnic, przepastnej studni nikt nie zbada.
— Ach, powiadacie Ilona Feroczy! — udała współczucie, myśląc jednocześnie o tem, że dziewczyna pewnie już nie żyje a garbus załatwił się po swojemu z nią. — Biedna dziewczyna... Zginęła?
— Tu, w okolicach waszego zamku!
— Mego zamku? Nie do wiary! Chociaż... W gęstych lasach, otaczających Czeithe, tylu krąży zbójców!
Gabor aż odwrócił głowę, by ukryć wyraz swej twarzy. Z podobną przewrotnością nie stykał się nigdy. Jeszcze chwil kilka musiał politykować.
— No... tak... — bąknął zduszonym głosem, ledwie się wstrzymując, żeby nie rzucić jej w oczy ohydnej prawdy. — No... tak...
Elżbieta, z powrotem śmiała się swobodnie.
— Chyba nie posądzacie, że ją porwałam? W jakim celu? Jestem tak bogata, że nie łaknę okupu!
Była to jej z góry przygotowana odpowiedź na wszelkie oskarżenia? O celu tym, z żyjących mógł wiedzieć jeno Górka, ale los jego jeszcze nie był wyjaśniony, a jeśli nawet zbiegł, to jego słowom, gdy ona, Elżbieta pocznie zaprzeczać, nie uwierzą, jak i graf Hermansthal mu nie uwierzył.
Wtem, księciu wydało się, że stosowny czas już nadszedł.
— A lochy? — padło nowe, niepokojące zapytanie.
— Lochy? — powtórzyła.
— Dalej gadają, że w lochach waszego zamku dzieją się rzeczy straszliwe... Że więzicie jakowychś tam ludzi, a garbus, zaufany wasz, istne monstrum, nad niemi się znęca...
Elżbieta porwała się z miejsca. Przeszło już tyle czasu, że Fitzke bez najmniejszej wątpliwości załatwił się z dziewczynami i ich zwłoki wrzucił do studni. W podziemiach nie pozostał najlżejszy ślad. Udała niesłychane oburzenie.
— A cóż za łotr — krzyknęła — podobne łgarstwa powtarzać się ośmiela? W lochach Czeithe nic się nie dzieje, jeno czasem na parę godzin osadzę tam nieposłusznę dworkę... Chcecie się przekonać? Zaraz pójdziemy! Sama was o to proszę!
Również Gabor podniósł się z fotela. Elżbieta, chcąc oczyścić się całkowicie, szła mu niesłychanie na rękę. Wciąż myślał o tem, co się obecnie dzieje w tych lochach i jak dostać się do nich, a nie znajdował odpowiedniego sposobu.
— Chętnie! — rzekł. — Chętnie z wami tam pójdę, do tych podziemi.
Elżbieta postanowiła odnieść całkowite zwycięstwo.
— Jeno — dodała, spoglądając na księcia wzrokiem niewinnie uciśnionej ofiary. — Gdy wszystko sprawdzicie, zażądam nazwisk oszczerców. Nazwisk tych, co mnie przed wami i wszędy oczerniają podle...
Gabor przysunął się blisko do niej i zajrzał jej prosto w oczy.
— Wymienię wam ich! — rzekł, zmienionym głosem. — Bo, klnę się na Św. Stefana, gdyby w tem, co gadają, była choć część prawdy, zadusiłbym was własną dłonią. Nie zapominajcie, że wy i ja z jednego rodu Batorych.
Ale Elżbieta w swem podnieceniu nie zwróciła uwagi ani na wzrok, ani na słowa księcia. Już biegła przodem, w stronę wejścia do podziemi, wskazując mu drogę.
Najmniejsze nie grozi niebezpieczeństwo. Po Ilonie i Maryjce ślad zaginął.
Biegła w stronę wielkiej zamkowej sieni, gdzie jak wiemy, znajdowały się schodki, prowadzące do lochów, a ukryte za kominkiem.
Tem przejściem, zamierzała wprowadzić księcia, nie zdradzając mu tajemnic narożnej baszty.
Rozwarła drzwi. Ukazała się olbrzymia sień, przybrana różną bronią i rogami jeleni. A tam w głębi wielki komin.
Już miała Elżbieta podejść do niego, gdy wtem poruszył się sam, w swych zawiasach.
— Ach! — wykrzyknęła przerażona, ujrzawszy straszliwy obraz.


Rozdział XIII.
WIĘZIENIE ILONY I MARYJKI.

Ilonę wraz z Maryjką osadzono w zgoła innej celi, niźli w tej, w której znajdowała się nocy poprzedniej. Cela ta mieściła się w ogólnie znanej części lochów, ale nie można rzec, by skorzystały na tem uwięzione. Miast krat, zamykały ją drzwi mocne z niewielkiem okienkiem pośrodku, przez które od czasu do czasu zaglądał uzbrojony hajduk, niby sprawdzając, czy nieszczęsne nie uciekły. Bodaj, bardziej jeszcze ponurą i zbójecką miał minę od poprzedniej dozorczyni — starej jędzy, tak spostponowanej przez Jaśka — a w jego oczach nie wyczytałbyś żadnej litości.
Mało tego. Chcąc ostatecznie odebrać dziewczętom wszelką nadzieję, przykuto je łańcuchami do ściany. Wprawdzie było to nieco wygodniejsze, niźli okowy, rozkrzyżowujące wprost na murze, w jakie niedawno wtłoczono Górkę, lecz i te łańcuchy, niezwykle krótkie, nie pozwalały na żadną swobodę ruchu. Z trudem można było siąść na nawpół zbutwiałej słomie, zaściełającej podłogę celki, a o wygodnem wyciągnięciu się nie było nawet marzenia.
W takiej to straszliwej celi Ilona wraz z Maryjką spędziły całą dobę.
Wiedziały znakomicie, jaki oczekuje je los i nie łudziły się wcale. Górka wraz z Jaśkiem z pomocą nie przybywał, musiano wtedy i jego przychwycić w czasie ucieczki. Pewnie, osadzono w którymś z sąsiednich lochów — i młody szlachcic polski, jak i one, zginie.
Czasem tylko, z piersi Ilony, wyrywał się cichy szloch.
— Nieszczęsnam ja! — łkała. — Nieszczęsna! Na innych sprowadzam nieszczęście! Przezemnie Iwan życie postradał, ty teraz, Maryjko siedzisz w ciemnicy, a Górka i jego pacholik nie żyją! Czemuż litowałaś się nademną? Byłabyś wolna... i nie poginęliby tamci...
— Nie ma o czem gadać, panienko! — oburzała się Maryjka. — Nie dziś, to jutro w tem przeklętem zamczysku znalazłabym się w turmie, bo patrzeć na to nie mogłam, co się tu działo! Nie wasza to wina... A rycerz i jego pacholik, Jaśko? — tu głos jej nabierał cieplejszego tonu. — Da Bóg, żyją! Żyją i wnet się zjawią, by nas zwolnić, a hrabinę ukarać...
Mimo, że starała się to ostatnie zdanie wypowiadać z wielkiem przekonaniem, sama niezbyt wierzyła w to, co mówi. Za wiele upłynęło czasu, a wybawienie, gdyby było możliwe, jużby nastąpiło.
Siedziały tak biedne dziewczęta, skute, w mroku i o głodzie. Prócz hajduka, który przez okienko zaglądał, lecz, ani posiłków nie przynosił, ani nie odpowiadał na zapytania, nie zjawiał się do nich nikt i nie rozumiały tylko, czemu je jeszcze oszczędzano, czemu nie zrobiono końca. Że koniec ten ma nastąpić rychło, nie wątpiły na chwilę, a gdy przypadkiem jaki szczur, w korytarzu, wiodącym do celi zachrobotał, mniemały, iż to już przybywają oprawcy.
Ale, nie! Szmer milkł, znów panowała niezmącona, straszliwa cisza — i jedno nasuwało się przypuszczenie, że je skazano na długą, powolną, głodową śmierć.
— Tak będzie... — myślała Maryjka, a serce jej ściskała rozpacz i łzy kręciły się w oczach. Och, nie miała ochoty umierać tak młodo.
Wtem, gdy wedle obliczeń dziewczyny, zaczynał się już drugi dzień ich pobytu w lochach, znów zabrzmiały zdala kroki.
Tym razem odmienne, od stąpania hajduka. Pospieszne, niecierpliwe.
— Kat, czy wybawca? — szepnęły niemal jednocześnie z niepokojem.
Ten, co nadchodził, niósł latarnię w ręku, bo do celi przez drzwi jęła się sączyć wąska, żółtawa smuga. Później te drzwi się rozwarły i padł na nie snop światła. W pierwszej chwili, dzięki długiemu pobytowi w ciemnościach, oślepione promieniami latarni, nie poznały tego, który się zjawił.
— Fitzke! Garbus przeklęty! — wtem zawołała Maryjka. — Nasz koniec się zbliża...
Fitzke, on to był w rzeczy samej, podniósł wysoko do góry latarnię i począł oglądać dziewczyny, jak się ogląda zwierzęta.
— Ładne, wcale obie ładne! — mruknął z lubieżnym uśmiechem. — Nie wiadomo od której rozpocząć!
Spojrzały, przerażone. Garbus postawił latarnię na podłodze i teraz powoli zbliżał się ku nim.
— Obie, ładne! — dalej mruczał. — Ale Fitzke, potwór, monstrum, jak go przezywają, nie miał jeszcze dziewicy ze szlachetnego rodu. A ta panienka — zerknął na skuloną w kącie ze strachu Ilonę — pono ze znakomitej familji... Od niej zabawę rozpoczniemy.
Podszedł i wyciągnął ku niej swą wstrętną, obrośniętą włosem, niczem u małpy, rękę.
— Czego chcecie? — krzyknęła.
— Czego chcę? — powtórzył, a jego twarz nabierała coraz więcej zwierzęcego wyrazu. — Ciebie! Twego ciała...
— Co?
— Pragnę nasycić się tobą i twoją urodą. Każda, która w tych lochach się znalazła, przeszła przez moje ręce. To moja dodatkowa nagroda, za trudy, które ponoszę dla hrabiny!. Czyż inaczej, która z was raczyłaby spojrzeć na mnie? Gdy czasem przez żarty, zalecam się do najszpetniejszej dworki, ta śmieje mi się w nos i ucieka... A tu...
Maryjka zrozumiała, a przerażone oczy Ilony powiedziały jej, że i ona wszystko pojmuje.
— Zbóju! — zawołała, nie mogąc pohamować gniewu. — Mało, że przychodzisz nas zabić, jeszcze pragniesz zbezcześcić?
Garbus zaśmiał się krótkim, urywanym śmiechem.
— Zbeszcześcić, powiadasz? — zaskrzeczał. — Zbeszcześcić? A cóż to za hańba mi ulec, na kilka chwil przed śmiercią? Nikt się nie dowie... I na ciebie przyjdzie kolej, Maryjko... Tak zdaje się, cię zowią... Dwie na raz... Dawno nie przytrafiła mi się taka gratka...
— Przeklęty garbusie! — ryknęła. — Przeklęty! Wolę się zadławić tym łańcuchem, niźli znieść, by twe cuchnące usta zbliżyły się do mojej twarzy!
— Nie jedna tak gadała, a później sama całowała i ściskała! Łudziła się gołąbka, że jeszcze ją ocalę. Nie ocaliłem, gdyż mi nie wolno, ale uczyniłem, co mogłem... Przecie od Fitzkego zależy, jak boleśnie zadać śmierć...
— Łotrze, łotrze...
— Zaczekaj, cudna Maryjko, zaczekaj... Przódy, niechaj nacieszę się Ilonką!
Chciał ją pochwycić za obnażone ramię, lecz cofnęła się gwałtownie.
— Precz!
— Daleko nie uciekniesz! Skutaś łańcuchem.
W rzeczy samej, niemożebna była próba jakiegokolwiek ratunku. Dziewczęta, wprawdzie ręce miary wolne, ale zato, były przykute łańcuchem do muru za nogi, Cofnąć się zaledwie można było o krok, nie dalej.
— Daleko nie uciekniesz! — powtórzył garbus a jego łapa pochwyciła rękę dziewczyny.
— Maryjko! Maryjko! — krzyknęła przeraźliwym głosem, próżno starając się uwolnić dłoń i jakby Maryjka mogła ją uratować. — Ratuj, Maryjko.
Maryjka aż zagryzła usta do krwi z bezsilnego gniewu. Gdyby również nie była przykuta, bez wahania, rzuciłaby się na garbusa. Co wynikłoby z tej walki, nie wiadomo, gdyż Fitzke, choć mały, był krępy i silny. Lecz, pokaleczyłaby go, podrapała mu twarz. Teraz...
— Zbóju! Oprawco! — zgrzytnął łańcuch, targnięty w bezsilnym gniewie.
Tymczasem Ilona szarpała się daremnie z garbusem i próżno odpychała go wolną ręką. Byłto za słaby opór, by miał trwać długo i nieszczęsna, skrępowana dziewczyna, rychło się znalazła w ohydnych objęciach.
— Maryjko... Maryjko... — znów o strop celi odbił się zdławiony okrzyk.
Zdławiony, gdyż następnego już wydać nie mogła. Oszalały garbus, miął ją dosłownie w swych potwornych łapach, — wżerał się pocałunkami w szyję i twarz...
— Słodkaś... słodkaś... — charczał.
Maryjka znów szarpnęła daremnie swym łańcuchem.
— Boże! — z jej piersi wydarł się jęk. — A ja na to patrzeć muszę!
Wtem, stała się rzecz nieoczekiwana.
Z głębi korytarza, przez otwarte drzwi celi wpadł jakiś człowiek. Potężnem uderzeniem zdzielił w łeb garbusa, aż ten zatoczył się na ścianę.
— Wojewodzic! Górka! — wykrzyknęły Ilona i Maryjka niemal jednocześnie. — Jesteśmy ocalone!
— Jeszcze nie ocalone! — warknął garbus, który zdołał odzyskać równowagę. — Imć Górka wypadł z któregoś lochu, w którym się ukrywał, aby ratować uciśnione dziewice, lecz wnet z powrotem dostanie się do lochu!
Sięgnął po tkwiący za pasem sztylet, pragnąc rzucić się na wojewodzica, gdy raptem okrzyk przerażenia wydarł mu się z gardła.
— Cóż to?
Korytarz pełen był ludzi, którzy tak cicho nadeszli, że nie posłyszał ich kroków. Widział szlachciców, w bogatych madziarskich ubiorach, za niemi żołnierzy trzymających wycelowane w niego muszkiety. A cały korytarz był oświetlony blaskiem płonących pochodni.
— Skąd? Jak się tu dostali!
— Podziemnem przejściem, o któremś ty nawet nie wiedział, przeklęty garbusie! — rzekł Górka i nagłem kopnięciem obalił Fitzka na ziemię.
— Nie! Niechaj ja skończę z tym potworem! — krzyknął nagle jakiś młody szlachcic, wyskakując z poza grupy węgierskich panów.
Był to Sandor Feroczy. Przypadł do garbusa i ciął go przez łeb z taką mocą, że prawie przepołowił mu głowę.
— Niechaj czart bierze jego duszę...
Poczem podbiegł do Ilony, którą Górka wyswabadzał z kajdan i pochwycił ją w objęcia.
— Więc, widzę cię nareszcie, najdroższa siostro! — zawołał radośnie. — A mniemałem, że nie ujrzę cię żywą! Zdążyliśmy w porę cię ocalić! Im to zawdzięczasz — wskazał na panów w bogatych węgierskich strojach — i księciu Gaborowi! A, przedewszystkiem Górce, memu bratu...



Rozdział XIV.
PIERŚCIEŃ ELŻBIETY BATORÓWNY

Plan Górki udał się całkowicie, choć najmniejsze opóźnienie sprowadzić mogło katastrofę. Ponieważ szturm zamku był niemożliwy, a ukazanie się liczniejszego oddziału wzbudzało podejrzenia, należało obrać inną drogę. Tedy książę Gabor, z paru ledwie ludźmi miał przedostać się do zamku i rozmową zaprzątnąć uwagę hrabiny dopóty, dopóki muszkieterzy wraz ze szlachtą, nie przedostaną się do lochów Czeithy podziemnem przejściem, odkrytem przez Jaśka.
Nie przypuszczał tylko wojewodzic, że hrabina, mimo obecności księcia w zamku, zechce zgładzić uwięzione. A że zdołano temu w porę przeszkodzić, żadna chmura obecnie nie przesłaniała jego czoła.
— Na górę! — zawołał. — Na górę!
Rychło Ilona i Maryjka znalazły się wolne i cały oddział ruszył na górę. Wiódł Jasiek, wysoko świecąc pochodnią, a węgierscy magnaci kiwali jeno głowami, spozierając, na iście zbójeckie podziemia zamku.
Wreszcie, znaleziono się na krętych schodkach, a Jaśko nacisnął otwierającą kominek sprężynę.
W tejże chwili właśnie, do przedsionka weszła hrabina w towarzystwie księcia Gabora.
— Ach! — wydarł się z jej piersi okrzyk przerażenia.
Wprost nie wierzyła własnym oczom. Z podziemi kolejno wychodzili Jasiek, Górka, uwięzione tam dziewczyny. Później węgierscy magnaci, których znała doskonale, wreszcie oddział uzbrojonych w muszkiety żołnierzy.
— Jestem zgubiona!
Książe Gabor spojrzał na nią surowym wzrokiem.
— Tak, mościa pani! — rzekł. — Przyszedł czas kary i wykryto wszystkie wasze zbrodnie!
Elżbieta wiodła dokoła błędnym wzrokiem. W jej oczach rysowało się to samo zapytanie, które niedawno wyrwało się Fitzkowi.
— Skąd? W jaki sposób?
Górka postanowił jej wyjaśnić tę tajemnicę.
— Podziemnem przejściem, miłościwa pani hrabino! — zawołał. — Podziemnem przejściem, które prowadzi z lochów aż hen, do lasu, a jakie wam było nieznane! Niem uciekłem, uwolniwszy się z oków gdyście łaskawie mnie przykuli do ściany i niem, obecnie, powróciłem, aby z wami wyrównać stare porachunki...
Krwawa hrabina zagryzła wargi.
Wszystko było stracone. Żadnego nie znajdowała wykrętu. Mierzyły ją zewsząd nienawistne spojrzenia magnatów, tak dobrze przecież jej znanych. I Thelegdy i Sz. Iwani i Mauryszy... Śród nich stał wysoki młody człowiek, obejmując teraz wpół, słaniającą się lekko na nogach Ilonę i wołał:
— Jam Feroczy! Sandor Feroczy! Słyszałaś o mnie chyba, gadzino! Gadaj zaraz, wiedźmo przeklęta, coś chciała uczynić z moją siostrą? Jak mi Bóg miły i jakem prawdziwy madziar ember ten podły łeb ci zetnę, jak niedawno głowę ściąłem temu przeklętemu garbusowi!
— Ach! — znów wyrwał się z jej piersi cichy okrzyk. Więc i Fitzke nie żył.
Książe Gabor podniósł swą dłoń do góry.
— Wstrzymaj się, Feroczy! — wyrzekł. — Pojmuję twój gniew i pragnienie zemsty. Lecz ona z rodu Batorych i do mnie należy...
W oczach księcia znać było teraz, że obmyśla dla nędznej kobiety straszliwą karę.
Nagle Elżbieta przytknęła swą prawą rękę do ust. Połyskiwał na niej krwawo, pierścień z wielkim rubinem. Przytknęła, trzymała chwilę przywarty do warg, poczem zachwiała się i padła.
— Uroda stracona... Wszystko wykryte... Nic nie pozostaje...
Wiła się jakiś czas po podłodze, później zamarła w bezruchu i bielmem jęły zachodzić jej wielkie, piękne ongi oczy.
Umarła! Choć tyle jej pozostało z dobrej krwi, iż wolała taką śmierć, niźli z dłoni kata...
— Pierścień Batorych! — mruknął Gabor. — Pierścień, z ukrytym poza kamieniem straszliwym jadem!
Obecni patrzyli ze zgrozą na ten potworny obraz.

Cóż więcej dodać należy? Hajducy w Czeithe, dowiedziawszy się o śmierci swej pani nie stawiali najmniejszego oporu i zamek przeszedł całkowicie we władanie księcia Gabora.
Górka towarzyszył księciu w wyprawie do Siedmiogrodu i dopomógł Sandorowi Feroczemu w odzyskaniu swych posiadłości od turków. Lecz nie pozostał tam długo. Wiózł do Polski — narzeczoną Ilonę — którą pragnął przedstawić rodzicom. Towarzyszył mu, rzecz prosta, Jaśko wraz z Maryjką, coraz więcej rozmiłowani i przytuleni do siebie.
A książę Gabor, który tak znaczną rolę odegrał w naszem opowiadaniu? Nie władał długo Siedmiogrodem. Porywczy i nieumiejący udawać, nie chciał paktować ani z niemcem, ani z bisurmanem. Został obalony, przy pomocy tureckiej i wołoskiej, przez przeciwnych mu magnatów i zamordowany w Wielkim Waradynie w 1613 r.
Tak zginął, ten zapowiadający świetną przyszłość książę.
Co się tyczy Czeithe, to przed kilkudziesięciu jeszcze laty, ciekawym podróżnym pokazywano straszliwe podziemia. Pokazywano lochy a nawet naczynia, w jakie spływała krew z żył nieszczęśliwych ofiar. Wedle obliczeń historyków zginęło tam pomordowanych, około trzystu dziewic!
Gdyby wszystko to nie było prawdziwe, posądzonoby mnie, że zmyśliłem tę historję...

KONIEC.






  1. Autentyczna węgierska legenda.
  2. W rzeczy samej, w kilka miesięcy później, arcyksiążę Maciej, wyrwał słabemu Rudolfowi cesarską koronę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.