Jeden trudny rok/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Dąbrowski,
Tadeusz Kwiatkowski
Tytuł Jeden trudny rok
Podtytuł Opowieść o pracy harcerskiej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Linolit”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W BÓJ NAS POWIODĄ ZWYCIĘSTWO I MŁODOŚĆ.

W wiosennem słońcu, w zapachu rozgrzanej, parującej wilgocią ziemi, w zieleni tryskającej z pąkowia — było coś bujnego, co rwało tamy w człowieku, oczom kazało biec w dal a myślom szumieć jak górski potok, spieniony i aż niepokojący zestawieniem tego niepohamowanego pędu z niedawną martwotą zimy.
O tym właśnie mówili z sobą Hubert i Adam.
Wracali niedzielnem popołudniem z otwarcia „pokazu wystawowego” urządzonego przez „Harcerski Ośrodek Pionierski” im. Stefana Żeromskiego. Na temat: „położenie młodocianych w Polsce”. Śmiały zamysł garstki „ósmaków” stał się faktem. Wystawa udała się. Poprzez prymitywność środków, przez nieudolność wykonania, przez naiwność nawet niektórych fragmentów przebijała tężyzna tej roboty.
To nie była zabawka. To był krzyk młodzieży, która obudziła się z martwoty, rozdarła zasłonkę narzuconą na smętną tajemnicę jej losów przez porządek społeczny i ukazała się brutalnie naga, taka, jaka jest w rzeczywistości.
Mieli jeszcze przed oczyma owe eksponaty, które niespodzianie wyrosły wagą swego znaczenia ponad wszelkie statystyki, zestawienia, sentencje: ów skromny arkusik: „co dzieje się z wychowankami pewnej klasy szkoły powszechnej w rok-dwa-trzy po skończeniu nauki”; ankietę przeprowadzoną (zresztą przy współudziale „czwórki”) wśród młodzieży w pewnej odosobnionej grupie budynków Pawłowa. Albo owe cyfry, że taki to a taki procent dzieci w szkole powszechnej pojony jest stale alkoholem. Bezpośrednia i złowroga prawdziwość tych danych sprawiała, że wyrwane z całości fragmenty górowały nad ogólnym ujęciem spraw zasadniczych: rzekomej niepotrzebności młodych sił roboczych, niedostępności szkolenia się do zawodu, zamknięcia w zabitej deskami, a nad miarę przepełnionej chałupie wiejskiej; przesłaniały (a może właśnie ilustrowały) odcięcie młodzieży od światła kultury, od niesfałszowanego życia organizacyjnego.
W dziwacznym zestawieniu stały obok siebie eksponaty błahe i zasadniczej wagi. Widocznie w oczach młodości inaczej się szeregowały, niż się zdawało dorosłym. Więc wielka piłka footbalowa gwizdek sędziowski urosły do rozmiarów jakiegoś symbolu niezależności młodych i ich prawa do rozwoju po linii własnej, nienarzuconych dążeń i zainteresowań. A obok niespodziewanie wyłaniał się papierowy kawaler tonący w powodzi „Tajnych Detektywów”, „Światów Przygód”, „Wolnych żartów” lub mdłych piśmideł „dla młodzieży”, daremnie wołając o własne pismo.
Footbal i czytelnictwo — gdzie Rzym, gdzie Krym? a przecież…
Musiało jednak być coś z prawdy w tym „pomięszaniu pojęć”, bo Adam, prawdziwy termometr nastrojów młodzieży, entuzjazmował się niesłychanie tem, iż jako główne działo przeciw klęsce bezrobocia młodzieży organizatorzy wystawy wysunęli śmiejące się z fotomontażu twarze młodocianych członków spółdzielni instalacyjno-monterskiej, wytropionej w Pawłowie przez „ósmaków” w czasie jednego z wywiadów. Śmiały się twarze, śmiech widniał na fotografjach warsztatów harcerskich: narciarskiego i skórzanego, zdawał się wydobywać z ich wyrobów, radością dudniło stoisko „Sami Sobie” poświęcone zimowisku „ósemki”. Śmiały się oczy widzów do planów i modeli ogródka jordanowskiego montowanego przez harcerzy.
Adam entuzjazmował się takim postawieniem sprawy. I jeśli „ósmacy”, urządzając już teraz, zamiast dopiero za rok swój obecny „pokaz wystawowy”, chcieli przez to pociągnąć innych do współdziałania w zorganizowaniu w przyszłym roku wielkiej wspólnej wystawy o „człowieku pracy w Polsce”, któraby przemówiła głośno do wszystkiej młodzieży w mieście — to osiągnęli swój cel. Adam był zaagitowany do tej roboty: jego pluton przystąpi do niej na mur. Adam był pewny i innych drużyn, już snuł plany współpracy.
— To pójdzie jak lawina! — wykrzykiwał — to trop, wiodący na właściwy, prawdziwie harcerski szlak.
— Och, tak — przytwierdził mu Hubert — ale to nie będzie łatwa droga. Tego, Adam, musimy być świadomi. W prowadzamy chłopców na trudny szlak. Stosowanie zasad harcerskich jest nietrudne, póki się jest małym i obraca się w światku najbliższego otoczenia! Ale później!
— Tembardziej trzeba je stosować!
— Tembardziej! ale to już jest walka. Do walki trzeba sił…
— Czy ich nie mamy?
— Nie wiem; jeszcześmy nie spróbowali.
— Ale „ósemka” zrobiła pierwszą próbę.
— I zobaczysz, jakie będzie zgorszenie w mieście. Już były pierwsze oznaki.
Przypomnieli sobie w tej chwili zagadkowe uwagi niektórych członków Kół Przyjaciół, zaproszonych na otwarcie wystawy, wyraz ich twarzy, gdy pewien gruby jegomość, ubrany w czarny, niepodobny do innych strój, z oburzoną miną wyniósł się demonstracyjnie, tknięty do żywego którymi eksponatem. Zapowiadało to burzę w szklance wody.
— Ech, na to nie można uważać! Zawsze każda nowość z początku budzi zgorszenie.
— Pewnie, że nie będziemy się cofać. I wogóle nie do tego zmierzam. Chcę powiedzieć, że jeżeli postawiło się pierwszy krok, to nie będzie można nie postawić następnych, a te wymagają już dużo śmiałości i umiejętności.
— ?
— Czyś zauważył? były tam na wystawie takie dwa rysunki. Uczeń w gimnazjum i uczeń w szkole dokształcającej. Pierwszy siedzi przy nauce, a ma za sobą w tym dniu tylko przespaną noc, śniadanie i przemarsz do szkoły. A drugi drzemie w ławie, bo od szóstej rano jest na nogach, idzie do roboty, o czwartej wraca biegiem do domu na obiad, uczy się i na kwadrans po szóstej lub po siódmej wali do szkoły, z której wychodzi o pół do dziesiątej. Tak przez cztery dni w tygodniu, a piąty przeznaczony na PW.
— Pamiętam to. Więc co?
— Więc Stach myśli o tym, aby zrobić wielki krzyk. Żeby czas nauki był młodocianym wliczony do czasu pracy! Żeby Harcerstwo nie tylko u nas, ale w całej Polsce ujęło się o to. Jest nawet jakieś prawo w tej sprawie, ale jak to zwykle: jedne przepisy już nieważne, inne jeszcze nieważne, a młodzi ludzie w dalszym ciągu drzemią sobie w szkole.
— I pewnie. Po ośmiu godzinach pracy…
— I otóż, Adasiu drogi, to jest przykład, że kto powiedział A, ten musi powiedzieć B. Jak zaczęli o „położeniu młodocianych”, to muszą i o wliczeniu godzin nauki do czasu pracy! Któż inny, niż organizacja młodzieży, może się o taką rzecz upomnieć?! Tymczasem jak widzisz, już „A“ budzi niezadowolenie, a co dopiero będzie z „B”?
— Co będzie z „B”? — podchwycił Adam — ano, to nadstaw ucha!
Byli pod murami szkoły na przedmieściu, gdzie ów uparty, stworzony przez Rąbiela, zespół teatralny „ósemki” uświetniał dzień otwarcia wystawy przedstawieniem „Śmierć Okrzei”. Publiczność przedmiejska zalegała salę do ostatniego miejsca. Właśnie opadała kurtyna. Runął huragan oklasków. Ale ponad jego gwar wzbił się śpiew. To śpiewała sala, nie tylko chór harcerski, śpiewała młodzież niezrzeszona:

…w bój nas powiodą
zwycięstwo i młodość…

Hubert usłyszał odpowiedź na swe pytanie. Niedługo m iał ją wypowiedzieć sam. Tymczasem zaś wraz z Adamem wtopił się w melodię pieśni, którą znał z filmu, kiedyś oglądanego: „Świat się śmieje”.

…śpiewają pieśni i wioski i sioła,
i kocha pieśń wielkich miast szary tłum…
…śpiewamy więc pieśń wesoło, jak dzieci,
pośród trudnego dziś boju o byt,
niechaj pieśń nasza na krańce dziś leci,
nam z nią jaśniejszy i lepszy idzie świt…


∗             ∗

Za drzewami drogi szumiało wschodzące zboże a powietrze rozprażonego popołudnia dusiło obydwóch: Adama i Konrada. Skończyli przed chwilą rozmowę i szli bez celu odpoczywając od tego natłoku myśli, który w gorącej dyskusji wyrzucili z siebie.
Niewiadomo kiedy doszli do płotu, ciągnącego się długą linią. Za płotem słychać było turkot wózków, szmer sypanego żwiru, okrzyki robotników. Adam podciągnął się na rękach, spojrzał za płot i po chwili siedział już na wierzchu. Konrad ironicznie spojrzał na towarzysza, potem odezwał się:
— Możebyś już zeszedł, co? Przypomniał ci się okres szczenięcy?
— Właź Konrad, zobaczysz robotę drogi.
— Zgłupiał chłop, tu robią drogę!? Idiota!
— Tylko nie idiota! właź to zrozumiesz!
Zaciekawiony Konrad wspiął się na płot i patrzał. Robotnicy w długie drewniane formy wlewali rozrobiony beton, wkładając na boki i szczyty dwudziesto-centymetrowe pręty żelazne.
— Co to ma być? — szepnął Konrad.
— To są płyty, które będą wyłożone na szosie prowadzącej do naszego lasu.
— No, a poco te kawałki żelaza?
Odpowiedzią było tylko wzruszenie ramion.
— Może to ma wzmocnić płyty? — rzucił w przestrzeń Konrad.
— Co? takie kawałki pomogą?
Gadaliby pewnie w ten sposób dłużej, gdyby nie jakiś dozorca, który kazał im zejść z płotu.
Wracali z powrotem do miasta.
O całej tej sprawie zapomniał już dawno Konrad, Ale przeznaczenie widocznie inaczej chciało.
W kilka dni potem, gdy kilku chłopców siedziało w izbie, przekonując Huberta co do programu wspólnej wycieczki z harcerkami — wpadł do izby Adam.
Dyszał ciężko, a twarz miała wyraz ponury.
— Żebym ja go złapał, żebym… — charczał, łapiąc ogromnemi łykami powietrze.
— Uspokój się! Co się stało? — zapytał Hubert.
— On, on, — ten drań…
— Konrad, daj mu wody. Niech ochłonie!
Woda okazała się pomocną.
— Znacie Zaworowicza? No, ten, który tak pomógł przy urządzaniu Ogródka Jordanowskiego, a za to chciał, byśmy ogłosili wszew wobec, że to on zrobił.
— No, to co?
— Takiego lisa i padalca jeszcze, jak żyję, nie widziałem.
— No?!
— Pamiętacie drogę w stronę lasu i Jedynej Sosny? Otóż on za grubą gotówkę ma zrobić drogę z płyt betonowych do Woli. Robi, a jakże. Kilka dni temu oglądaliśmy z Konradem płyty. Byliśmy zdziwieni, poco do płyt na końcach powstawiane są kawałeczki żelaza. Ale zapomniałem o tem. Aż przed godziną było u nas w domu kilka osób. Był między nimi inżynier drogowy. Omawiano tę nową drogę, że to teraz przyjemnie będzie przejechać się powozem lub samochodem. Wówczas spytałem się inżyniera, poco są te kawałki żelaza. Powiedział mi, że przywidziało mi się, ponieważ tam napewno wkładają duże dwumetrowe pręty żelazne, że takich prętów wchodzi dwadzieścia na każdą płytę. Na to mu odpowiedziałem, iż nie mylę się. A on: „Adam jesteś młodym, a opowiadasz głupstwa. Wynika z tego, że oskarżasz pana Zaworowicza, iż robi zwykły szwindel”. Nic na to nie powiedziałem, tylko przyleciałem tutaj.
— Odrazu nie podobał mi się ten Zaworowicz — dorzucił Konrad.
— Podobał się, czy nie podobał — to głupstwo. Trzeba zbadać tę sprawę. Tarzan, przyjechałeś na rowerze? Ganiaj na teren tej betoniarni, a my się naradzimy — zawołał Hubert.
Za chwilę za Tarzanem trzasnęły drzwi. Chłopcy siedzieli niepewni.
— Ale jeżeli to jest nieprawda, co widział Konrad i Adam? — zapytał Krzysiek.
Hubert nic na to nie odpowiedział. Zamyślonym wzrokiem wbił się w niebo poza oknem. Zastanawiał się.
Chwilę milczenia przerwał Adam:
— Musimy w tę sprawę wejść. Musimy wykryć szwindel!
Krzysiek był temu przeciwny:
— Po co, od czego jest policja, władze? Nie ma potrzeby mieszać się w to. Tyle mamy spraw własnych. A skąd pewność, że Adam powiedział prawdę?
— No, to dlaczego czekamy na Tarzana? — odrzucił Hubert. — Mylisz się, Krzychu. Choć rozumiem cię. My musimy się zająć tą sprawą. Może nie całą sprawą, ale musimy wskazać władzom bezpieczeństwa, iż dzieje się niedobrze, że ktoś poprostu okrada powiat.
Czekali znów długo w milczeniu. Wreszcie przybył Tarzan. Był na miejscu, wypytywał nawet robotników, ale ci nie umieli mu nic powiedzieć, albo raczej nie mogli, bo natychmiast wdał się majster i wyrzucił Tarzana z betoniarni.
Teraz poczęli planować, budować chytrą zastawę. Więcej nikogo nie wtajemniczyli. Sami mieli się zająć tą sprawą. Następnego popołudnia Hubert myszkował wokół betoniarni.
Na drodze spotkał swojego kolegę z gimnazjum. W pobrudzonym ubraniu nie poznałby go, gdyby nie to, że tam ten krzyknął: Hub!
Przywitali się serdecznie, rozpoczęła się pogawędka, prowadzona w stylu telegraficznym. Kolega pracował w betoniarni jako magazynier. W tym dniu wyjeżdżał dokądś po nowe zapasy cementu. Hubert z zaciekawieniem wypytywał się o robotę, o przygotowanie płyt. Wyraził swe wątpliwości co do trwałości tychże płyt. Tamten roześmiał się:
— Mój drogi! Dla komisji płyty są robione specjalnie, posiadają wewnątrz przepisaną ilość prętów żelaznych. Ale te, które się robi na drugiej zmianie, to są płyty, w które wkłada się jedynie kawałki żelaza.
— No i co, długo będą trzymać? — zapytał Hubert.
— E, nie, po niedługim czasie popękają. Ale to zawsze można wywrócić kota ogonem, że to nasze fury, wozy na żelaznych obręczach przyczyniły się do tego, no i inne czynniki. To jest głupstwo! I tak co roku szosy się reperuje, więc do takich reperacji przyzwyczają się ludzie.
— No, to przecież zwykła granda! — odezwał się oburzony Hubert.
— Wielkie coś! Wiadomo, że granda, ale co na to poradzisz?
— Trzeba dać znać do prokuratora, trzeba…
— Mój drogi, — tamten poklepał Huberta po ramieniu. — Jakiż ty jesteś dziecinny. Kto ci uwierzy? Prokurator? Skąd? Przecież komisja żadnych braków nie stwierdziła. A zresztą Zaworowicz — tóż to człowiek, który jako społecznik i wogóle ma nieskazitelną opinię. No, ale muszę cię żegnać. Mam być u Zaworowicza przed ósmą po instrukcje, bo potem on ma konferencję w domu z drugim „rekinem”.
— Co za rekin? — zapytał Hubert.
— No, z Zaleskim. Obydwaj przecież mają ten interes. Tylko bardzo cię proszę, Hub, nie mów o tych płytach. Jeszcze wyleją mnie z posady! No, do widzenia!
— Do widzenia! — odrzucił machinalnie Hubert.
Stał chwilę, nie zdając sobie sprawy, że jest już w śródmieściu, że ludzie przechodzą koło niego, zdumieni zamarłym w bezruchu młodzieńcem.
W Hubercie wszystko wrzało. Jakto? Ludzie widzą zło i nie chcą go zwalczać? Boją się nawet tego? więc zawsze, zawsze ten zły bożek jest zwycięzcą i to jest możliwe? Wszędzie, we wszystkiem? Niedoczekanie! wyrwało mu się z ust.
Pobiegł do chłopców. Ściągnął do siebie Tarzana, Adama, Konrada i Krzycha. Opowiedział im wszystko. Jak jeden mąż postanowili iść do prokuratora.
Była już chyba szósta wieczór. Pokojówka z trudem wpuściła chłopców do mieszkania prokuratora. Musieli długą chwilę czekać.
— Czem mogę służyć? — zapytał ich w swoim gabinecie prokurator.
Posypały się słowa bezładne, chaotyczne, oskarżające. Początkowe zainteresowanie prokuratora przemieniło się w gniew, w oburzenie.
— Panowie, jesteście smarkaczami. Komisja starostwa stwierdziła, że wszystko w porządku, oglądali ludzie fachowi, a wy będziecie sądzić?! Lepiej do nauki się weźcie, a nie sądźcie ludzi takich jak pan Zaworowicz. Dla tego człowieka mam pełen szacunek, ugruntowany na faktach. Wstyd panowie! A pan, panie Szott, jest starszym i zachciewa się panu jakichś bzdur awanturniczych. Oto skutki czytania kryminalistycznych powieści.
Chłopcy byli bladzi z oburzenia. Hubert z ledwością zdławionym głosem wyraził żal, iż „zajął tyle czasu panu prokuratorowi”.
Wyszli. Przez chwilę nie mogli dojść do siebie.
Co robić, kogo przekonać?
Szli w milczeniu. Każdy z trudem rozgryzał ten ciężki problem.
— Czekaj, Hub, coś ty powiedział o jakiejś konferencji Zaworowicza z Zaleskim?
— Dziś o ósmej, u niego w domu. No, bo co?
— Jakto? Możemy podsłuchać i to będą argumenty nie do zaprzeczenia! — zawołał Krzysiek.
Hubert z radością klepnął Krzycha po ramieniu. — Masz rację! Jazda do domu, przebierzcie się na cywila. O ósmej na rogu Jesionowej!
Rozbiegli się, uradowani, że sprawa nie przedstawia się tak tragicznie.
Jedynie Huberta naszły refleksje. Czy on ma prawo wciągnąć chłopców w taką sprawę? Czy nie powinien chłopców odsunąć i samemu robić? Nie. Trzeba, by i oni nauczyli się walczyć ze złem — coś szepnęło w Hubercie.
Uśmiechnął się wreszcie do swoich myśli i poszedł do domu.

Było dopiero ciemnawo. Pachniało wszędzie kwiatami, bzem. Przejechało auto i pozostawiło za sobą smugę dymu i zapach benzyny. Z za rogu ulicy ukazała się postać jakiegoś oberwańca. Za nim wyszło i kilku innych. Przeszli obok jakiejś pary, zajrzeli przez kraty do ogrodu miejskiego, któryś z nich splunął na drugą stronę ulicy. Pokręcili się, pohałasowali i w pewnym momencie zniknęli za rogiem. Ale nie zupełnie. Przyczaili się skrycie i obserwowali ulicę.
Znowu przeszło kilka osób, od Jesionowej szybkim krokiem szedł młody mężczyzna, postał chwilę przed furtką Nr. 32 i wreszcie wszedł.
— To on, ten mój kolega! Chodźmy!
Posunęli się bliżej. Było już ciemno, a czapki nasunięte na oczy nie zdradzały twarzy. Krzysiek wspiął się na parkan, obserwował oświetlone okna willi.
— Pss! — syknął Krzych.
Przyczaili się przy kratach oplecionych bogato dzikiem winem. Ten sam mężczyzna wyszedł z furtki i pogwizdując oddalił się. Chłopcy rozejrzeli się naokoło i poczęli się szeptem naradzać.
— Ty Krzysiek, właź od tam tej willi do ogrodu i rozejrzyj się w rozkładzie mieszkania! Konrad z Adamem na tam tą stronę ulicy, Tarzan kręć się tutaj, a ja wejdę do ogrodu — szeptał Hubert.
Po chwili cisza zaległa uliczkę, tylko jakiś ciemny typ włóczył się pod bramą.
Cisza stała się denerwująca, pełna przedsmaku tego, co się miało dziać.
W oknach willi widać było światło, cienie osób znajdujących się w pokoju wydłużały się, nikły.
Od Jesionowej znowu słychać kroki. Chłopcy wytężają słuch i patrzą z natężeniem w tym kierunku. Ulicą idzie wysoki, barczysty mężczyzna z wydętym do przodu brzuchem. Sunie butnie, pewnie.
— To Zaleski — szepcze w ucho Adama Konrad.
Dochodzi do furtki willi, przy której krąży Tarzan, i naciska dzwonek. Z ogrodu słychać trzask drzwi, potem kroki na chodniku.
— O, to pan! Dobry wieczór panu! Już Marjan myślał, że pan nie przyjdzie. Będziecie się mogli swobodnie nagadać, bo ja wychodzę zaraz.
— Pewno na zebranie — pani dobrodziejko — grzmi już z głębi ogrodu tubalny głos Zaleskiego. Potem tylko powtórny trzask drzwi i hałas w domu. Chłopcy nadal czekają. Po chwili w furtce ukazuje się biały kostjum żony Zaworowicza. Jeszcze czekają chwilę. Kiedy niknie za rogiem ulicy, z ogrodu słychać ciche miauknięcie Huberta. Podchodzą do płotu. Hubert z tam tej strony otwiera furtkę, wsuwają się cicho jak koty. Idą za Hubertem — raczej jest to skradanie się. Przyczaili się w krzewach, Tarzan tymczasem sprowadza Krzycha.
Z tamtej strony jest ciemno — opowiada Krzych ale jak siedziałem na płocie to widziałem gabinet Zaworowicza. Jest na pierwszem piętrze przy tym balkoniku.
Chłopcy patrzą w tej chwili na oświetlone okno. Widzą tam cienie poruszających się dwóch mężczyzn, chcieliby za wszelką cenę dostać się tam i słyszeć rozmowę obydwóch rekinów. Hubert coś kombinuje przez chwilę i wreszcie szepcze:
— Jeden stanie drugiemu na ramionach, na balkonik wejdzie Krzych jako najmniejszy, a z nim Tarzan, musicie słuchać i w miarę możności notować słowa obydwóch.
Stają pod murem domu. Najpierw Hubert, nań wchodzi Adam, a po tych dwóch, przy pomocy Konrada wspina się Krzych i Tarzan.
Huberta bolą ramiona i ręce, zaparł się w ziemię i zacisnął zęby.
Wreszcie obydwaj stoją na balkoniku. Sprawują się cicho, bez szmeru.
Tam ci dwaj widocznie palą cygara, bo zapach przenika aż na balkon. Dobrze, że najbliższe okno jest otwarte. Słychać dobrze rozmowę. Tarzan ściska notes w ręku i czeka na ważkie słowa.
— …ostatnia wreszcie dostawa cementu da nam mały zysk, bo Karnecki niezbyt dużo mógł dać tego drugiego gatunku, ale i to zawsze trochę nam kapnie.
— No, panie Józefie, a pierwszy transport obliczył pan?
— Nie jeszcze, ale będzie ładnych parę tysiączków. Dobrze, że Wojdakowski był w tej starościńskiej komisji. Ślepy bałwan jest zupełnie. Jeszcze jak chwalił, że tyle prętów w płytach. To dobre!
Obydaj śmieli się głośno, po chamsku.
— To i dobrze. Najważniejsza rzecz — resztę pustych płyt usunąć.
Przez chwilę słychać szelest papieru, potem rozwijanie jakiegoś rulonu. — O, tędy puścimy fury, zamówiłem już je na drugą w nocy jutro. A tę resztę…
Dalszego ciągu chłopcy nie mogą dosłyszeć, mimo że natężają słuch, ile tylko można.
Więc to jutro? — no, to dobrze!
Zaworowicz podchodzi do okna, wypuszcza kłąb dymu z ust.
Chłopcy przytulili się do muru. Ale nic! dobrze, że nie wyjrzał. Serca walą mocno, zda się, że wlazły pod gardło i tu rozsadzają tętnice.
— Panie Marianie, można zamknąć okno, bo jakoś mi się zimno robi.
Słychać trzask zamykanego okna, potem cisza. Nic nie słychać. Okno szczelnie zamknięte nie przepuszczają głosu. Z żalem chłopcy złażą po zaimprowizowanej drabince. Są już na dole.
— No i co?
Zamknęli okno, więc mało zanotowaliśmy, ale i to ważne.
— Jazda! Wracamy! Ale nie tędy, jeszcze kto nas od ulicy zobaczy!
Przechodzą alejką, potem przełażą przez płot i są już w czyimś ogródku. Uszli kilka kroków, gdy nagle znienacka, ukryta za krzewami, wysuwa się jakaś postać.
— Stać, a to co? Złodzieje? Ręce do góry! Chłopcy stają. Ręce posłusznie podnoszą się do góry. Po głosie poznali Witkowego ojca.
— Byle nie poznał, byle nie poznał! — szepczą do siebie.
Nagle latarka oświetla ich twarze.
— A! A to co! Konrad! a cóż wy tu robicie, co, kwiaty kraść przyszliście, czy co? Co to jest? Co wyście robili tam w ogrodzie pana Zaworowicza? Konrad?
Chłopak stoi już z opuszczonymi rękoma: to posądzenie go o kradzież, pali jak ogień. Nie, nie wytrzyma dłużej!
— Słuchaliśmy, jak te dranie planują oszustwo! — wyrzuca z siebie.
— Jakie dranie, co, pan Zaworowicz, może powiesz? — głos Witkowego ojca drży oburzeniem i gniewem.
— To wy porządnych ludzi szpiegujecie, w szpicli się bawicie? i to mają być uczniowie! Porozmawiać muszę z twoim ojcem. Do czego to podobne!
Jak dziwnie głos tego człowieka podnieca Konrada.
— A co pan myśli? może nie jest draniem ten tam — i macha palcem w stronę płotu — co, może nie okrada nas wszystkich?!
— Ach, wy, smarkacze, marsz mi stąd! Żeby mi tu wasza noga więcej nie pozostała, wy, szpicle.
Chłopcy odchodzą, dygocąc ze wzburzenia.
— Tak — po chwili na ulicy mówi Hubert — jutro całe miasto będzie mówić, że Konrad z jakimiś szczeniakami szpiegował i posądzał „porządnego pana Zaworowicza.”
— Jeszcze te dranie dowiedzą się i usuną ślady swego świństwa.
— Co robić, co robić? — szepcze trwożliwie Konrad.
— Pokażcie no te notatki z rozmowny tamtych.
Przeglądają je w kącie ulicy pod latarnią, wyłapują z tej bazgraniny myśli, Tarzan tłumaczy im niektóre wyrazy. No trudno — trzeba od tej chwili pilnować na zmianę betoniarni. Nic możemy pozwolić na to, by nam uciekli. Po chwili chłopcy postanawiają, że nie wrócą do domów i przez jednego z kolegów zawiadamiają swych rodziców o swej nieobecności. Spożywają kolację w pośpiechu u Huberta i wynoszą się kolejno w stronę betoniarni. Jest już dobrze późno i spać się chce na potęgę.
W mieście następnego dnia burzę rozpętał ojciec Witka. Sprawa przedstawiała się niejasno, bo żadnego z chłopców nie było w domu. Cały Pawłów trząsł się z oburzenia na chłopców, którzy śmieli posądzać i to jeszcze kogo.
A tymczasem chłopcy, ukryci w chałupie pobliskiej betoniarni, obserwowali przez okno dymnika ruch przed szopami. W padł Zaworowicz, narobił hałasu, rozmawiał z inżynierami, w formy wkładano znów długie pręty. Przed wieczorem zajechało kilkanaście furmanek, koniom wsadzono na łby worki z obrokiem. Zanosiło się na długie czekanie. W tym czasie Tarzan sprowadził rower na wszelki wypadek i czekali. Przegryźli coś niecoś, teraz dopiero odczuwali zmęczenie, a zniecierpliwienie i zdenerwowanie przeradzało się w apatię. Chwilami senność ogarniała całą bandę „utrapieńców”.
Była już późna godzina wieczorowa. Właściciele chałupy dawno pokładali się spać. Z dołu dochodziło przeciągłe chranie. Hubert wychylił się przez dymnik i wpił się oczyma w ciemność. Do uszu jego doszedł hałas przesuwanych wozów i ciche pokrzyki woźniców.
— Oho, coś się zaczyna! Krzych. skoczno zbadać sytuację.
Znowu wracał niepokój czekania. Bali się wszyscy o Krzycha. Czy go nie złapią, a może już go złapali! Co taka cisza? Serca łomotały im niespokojnie. Ale po chwili na szczeblach drabiny wiodącej na strych ukazał się Krzysiek.
— Ładują pierwsze wozy, otworzyli już bramę od Woszczowej, — wyrzucił zdyszany.
— Chłopcy, złazimy na dół! — krzyknął Hubert. — Za chwilę zniknęli w ciemności. Szli trzymając się za ręce. Przeszli dziedziniec, pocharatali nogi o krzaki i byli niedaleko bramy. W tym czasie bardzo cicho zajechało ogromne ciężarowe auto i wtoczyło się na plac betoniarni. Hubert dłużej się nie zastanawiał. Spojrzał na fosforyzującą tarczę zegarka i zadecydował: Krzysiek z Adamem przy bramie. Uważajcie dobrze i słuchajcie, w którą stronę ruszą wozy! Tarzan zostaniesz i będziesz obserwował całą budę. Konrad, wal za jakimś czwartym, piątym wozem i spróbuj gdzieś po drodze zatrzymać fury. Ja jadę do prokuratora!
Chłopcy rozpełzli się w ciemności, a Hubert wrócił biegiem do chałupy, wymacał pociemku rower stojący przy ścianie i za chwilę pędził co sił do miasta. Naturalnie, jak się ma szczęście, to się ma! Prokuratora nie było w domu, poszedł do klubu. Hubert nie zastanawiał się długo. Ostatnim ruchem oparł się o ścianę przedpokoju klubowego i czekał zdyszany, aż odciągną prokuratora od stolika. Prokurator uśmiechnięty, cieszący się z dobrej zabawy, ze zdziwieniem spojrzał na ubrudzoną twarz Huberta. Wyjaśnienie sprawy było krótkie. Jeszcze tylko prokurator, nakładając palto, powiedział: — panie Szott, w razie fałszywego podania wiadomości grozi panu ciężka kara!
— Proszę się nie martwić, wiem!
Za piętnaście minut pędzili autem policyjnem przez zamarłe ulice Pawłowa. Wyjechali na szosę. Wiatr zimny, przejmujący świstał w uszach. Blisko byli już betoniarni. Przyciemnili światła, motor cicho pracował. Wjechali w otwartą bramę od strony Woszczowej. Stróż widocznie wziął ich za auto Zaworowicza, bo ich nie zatrzymał. Dojechali przed słabo oświetloną szopę. Akurat ciężarówkę wytaczano z szopy. Widoczne były płyty betonowe przetkane słomą wewnątrz wozu.
Prokurator wyskoczył z auta i z policjantami szybkim krokiem posuwał się do rozdygotanego motoru ciężarówki. Hubert gwizdnął przeciągle na palcach. Natychmiast od strony bramy dało się słyszeć tupot biegnących. Do siedzącego w aucie szofera człowiek w podartym ubraniu krzyczał polecenia. Auto ruszyło. Nieznajomy obejrzał się i zobaczywszy w świetle reflektorów umundurowanych policjantów skoczył na stopnie auta. Prokurator podbiegł bliżej. Nieznajomy pchnął go pięścią z całej siły, ten zachwiał się i byłby upadł, gdyby nie ręka Huberta.
W aucie widocznie zapomniano zapiąć klapę, bo ta z hałasem dudniła o koła. Wskoczyli do policyjnego samochodu. Ciężarówka wyjeżdżała już przez ramę, kolebiąc się mocno. W pewnym momencie jedna z płyt zesunęła się, z hukiem padając na ziemię. W świetle reflektorów widać ją było, leżącą na ziemi. Pęknięta na pół szczerzyła pokruszone kawały betonu — bez żelaznych prętów.
No, proszę! krzyknął Hubert! — dojechali do płyty, która zatarasowała przejście. Do auta dobiegli chłopcy.
— No, to już chyba nie jesteśmy potrzebni. Tam przy piątej furze będzie nasz kolega, przywieźcie go panowie do domu! — Odsunęli kawały płyty. Auto ruszyło szybko, wznosząc za sobą ogromny tuman kurzu. Policjant, który został w betoniarni, odbierał klucze od dozorcy. Chłopcy obejrzeli szopy, pokręcili się trochę po całym terenie.
— No, to pójdziemy! — Wolno wracali do domu. Oczy im się lepiły od snu.
Gdy Hubert wyciągał obolałe nogi pod kołdrą i wreszcie czuł odpływające zmęczenie, uśmiechnął się i powiedział: — Aha! A kto miał rację! — Ostatni wyraz ledwo wyszedł mu przez usta.
Senność ogromna go zmorzyła i zasnął w tym czasie, gdy i reszta jego towarzyszy z przyjemnością zapadła w błogi sen.
Już zaczynało widnieć. Pierwsze koguty piały rozgłośnie w sąsiednich podwórzach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Juliusz Dąbrowski, Tadeusz Kwiatkowski.