Jeden trudny rok/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Dąbrowski,
Tadeusz Kwiatkowski
Tytuł Jeden trudny rok
Podtytuł Opowieść o pracy harcerskiej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Linolit”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
W HARCERSKIEM KOLE
JAK W ORŁOWYM LOCIE

Choć szumiało w tym karnawale zabawą, jednocześnie dudniło pracą. W suterynach gimnazjalnego budynku nie przestawały drzeć się przeraźliwie piły, skrzeczeć meble, stukać młotki, dochodził swąd stolarskiego kleju i ostry zapach terpentyny zmieszany z wonią sosnowych desek. Robiono drewniane urządzenia potrzebne do owego skweru dziecięcego, pod który jesienią przygotowali teren. Klasa VIIb przesiąkła tym zapachem, bo Tarzan z najzaufańszymi doszedł do takiego zapamiętania w robocie, że przychodzili do warsztatu przed 7-ą rano i przy lampce klecili gimnastyczne drabinki, gładzili koryta do zjazdów, majstrowali huśtawki. Na lekcjach bez przerwy omawiali nowoczesne systemy karuzel…
Ich wypady w pole od czasu ferji zimowych zmieniły się pod wpływem Mietka Rąbiela i Zygmunta Pakoszcza w swego rodzaju „wyprawy po złote runo” dla celów Pomocy Zimowej Bezrobotnym. Najwięcej się w tem wyspecjalizował Zygmunt ze swoją dwójką. Jeździli po dworach na nartach. Przy bramie folwarku zapalali łuczywo, a jeden dął w trąbkę. Gdy dziedzic wyjrzał oknem, Zygmunt trzymał orację, że jako dawniej w zbrojnej potrzebie gońcy z wiciami, tak dziś się wzywa pospolite ruszenie!… Ślachcic się wzruszał i rozwierał spichrze.
Mniej sprężyście poszło z „pogotowiem korepetytorskiem”. Rąbiel z Pakoszczem trwali na posterunku przez długi czas niezmordowanie, lecz niemniejszą wytrwałość wykazali kandydaci na pacjentów pogotowia, którzy wagarowali im, jak umieli, a umieli to nieźle. W rezultacie „pogotowie” do tego tylko się sprowadziło, że Pakoszcz jedną parę sztubaków, a Hubert owego rozamorowanego Władka wyciągali za uszy ze szkolnych nieszczęść. Ale jednak było, ratowało honor…
Mietek Rąbiel nie wytrwał w tej pracy dlatego, że wpadł w inną manję. Razem ze swym przyjacielem, Niedźwiedzkim, nieharcerzem, oraz z Romanem Sobczakiem z „ósemki“ biegali do świetlicy Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dziecka, aż na „Maderę“, gdzie porozumiawszy się z wszechobecną Druhnę Romą uprawiali trudny proceder oswajania zdziczałych chłopiąt, dzieci „rajzerów”, bezdomnych włóczęgów bezrobotnych, osiadłych tu na zimę. Coraz „zapotrzebowywali” do swych praktyk po trzech, czterech cwaniaków z „czwórki” lub „ósemki” i myszkowali wśród glinianek, baraków i ponurych nor ziemnych obok starych fortów.
A znów i Edek Rozwadowski nie zapomniał swych reporterskich emocji „biegu z przeszkodami społecznemi”. Do spółki z Ruru — Molem Książkowym i trzema jeszcze ciurami z „Wilków” uruchomili słynną i… osławioną „HAR-kę”. Harcerska Ajencja Reporterska wścibiała nosa, gdzie jej nie posiali, zdobywała rewelacje prasowe, odkrywała Ameryki, strzelała byki, hodowała kaczki (dziennikarskie), a żałosne trofea wszystkich tych harców umieszczała na wielkiej tablicy Gazetki Ściennej pod nazwą „Kij w Mrowisku”. Albowiem poczytny perjodyk p. t. „Węglem w kominie”, rysowany dotychczas na kaflach pieca w izbie, rozrósł się oto w pismo ścienne na korytarzu gimnazjalnym, a wtajemniczeni szeptali, że dorabia się nadal i porósłszy w pierze przekształci się w prawdziwy dwutygodnik… „o ile Ruru z Edkiem nie pokłócą się znowu o kierunek pisma” — dodawali informatorzy tajemniczo a domyślnie.
Tak to szło. Skupieni w grupkach wokół wysuwających się na czoło przywódców robili swoje, rzucali się tam, gdzie im przekorny duch wskazywał przeszkodę. Ile w tem było żywiołości, a ile wywołała dyskretna ręka Adama, trudno było dociec. Conajwyżej wiedzieć coś o tem mogli obaj zastępowi, Tarzan i Konrad, których Adam ściągał co tydzień do swego pokoju na długie rozhowory i odsłaniał tajemnice „wodza niewidzialnego“. Lecz ci, choć sami tkwili w tym kołowrocie dziejących się rzeczy, zżymali się na nowe porządki, bo trapiło ich, że ster pracy zastępów wymyka im się z rąk.
Rzeczywiście, pluton pracował w rozbiciu, grupkami. Część „niestowarzyszonych“ chodziła luzem. Zbiórki zastępów dziwnie zszarzały. Ograniczyli je do dwóch w miesiącu, lecz mimo to nieobecności zdarzały się nadal. Postarano się nadać tym zebraniom nowy ton: formę nieomal towarzyską, część dyskusyjną, „żywą wiedzę“ o Polsce, specjalizację w łączności i „o-p-l-gaz“ na wysokim poziomie fachowym.
A mimo to zbiórki spychane były wciąż na dalszy plan przez owe coraz wyłaniające się „prace realne“, konkretne, które rozsadzały normalny tok pracy.
To też w kołach „opozycji”, wiernej „skautingowi starej daty“ (której podobno z cicha patronował sam Hubert), przebąkiwano coraz głośniej o potrzebie odbycia specjalnej rady plutonu, by ukrócić rzekome rozprzężenie. Przeczekiwali tylko jeszcze jedną „pracę realną“: potańcówkę tę, od której rozpoczęła się „sprawa Władka”, imprezę, co się zowie, dochodową, bo przyniosła zysku 200 złotych ze wstępu oraz 100 złotych z szerokiego gestu dostojnika miejskiego, na koszta urządzenia „miejskiego ogródka jordanowskiego imienia Polskiego Harcerstwa”, jak rozczulał się dygnitarz, nieledwie łzy roniąc, nie wiadomo, nad piękną ideą ogródka, czy nad utratą stuzłotówki…
Zabawa ta podratowała ich finansowo, ale wzmocniła tylko „fundusz ogródka dziecięcego“, a na bieżące potrzeby i na przygotowanie do lata potrzebowali wciąż pieniędzy. W dziedzinie tej działał dzielnie Krzych. Uruchomił zbieranie żelaziwa i butelek, wprzągł małych w handel makulaturą. Trzej „chałupnicy” z „ósemki“ wykonywali na jego rachunek skórzane pierścienie do chust, pasy skautowe oraz cieszące się wielkim powodzeniem pochwy do fińskich noży. Dało to w sumie dotychczas około setki złotych, były — naturalnie — i dalsze plany.
Wszystko to jednak razem nie odwlekło owej zapowiedzianej Rady Plutonu. Dokonywała się wojowniczo: sprawiał to spór „zapaleńców“ z „solidnymi”, którzy upominali się o stały bieg zbiórek, o próby na stopnie harcerskie, o zaniechanie owych licznych ubocznych prac, które absorbowały czas chłopców. Na to znów z oburzeniem powstawali zapaleńcy, że nie wolno lekceważyć takich prac jak budowa ogródka, jak świetlica na Maderze, jak „Kij w mrowisku”, bo właśnie w ten sposób realizuje się program harcerski, a zbiórki, stopnie i sprawności… pal licho!
Gdy tak na ostrzu noża rzecz postawiono, spór rozgorzał ostry, ale nie miał przecież sensu, bo jedno z drugiem dawało się godzić, a rozbieżność pochodziła z różnic temperamentów. Jeden działa sam z siebie, i rwie ramy, w których każda praca musi być ujęta, drugi zaś potrzebuje tych ram, aby czuć solidność roboty. Tak też Hubert sprawę rozstrzygnął. Podniósł bardzo wysoko prace społeczne plutonu, ale zarazem przesądził, że próby na stopnie muszą być.
— Każdy z nas zosobna i jako całe zastępy musimy podnosić naszą „wartość bojową“ i poddawać naszą gotowość próbom. Dlatego przed upływem roku wszyscy muszą wykazać się zdobytym wyższym stopniem, lub sprawnościami!
— Ależ, Hubert, wielu chłopców nie ma zainteresowania dla obecnych egzaminów na stopnie!
— To też wprowadzimy nowe. Według projektów, planów pracy, opracowanych podobnie, jak kiedyś Oskar Żawrocki. Tylko praktyczniej.
Na to szmer powstał. Bo jednych uderzyło, że taka świętość, jak tekst egzaminu na stopień, może zostać naruszona, drudzy zaś, którzy czytali owe projekty, zgłaszali swe uwagi i uzupełnienia. Hubert z tego skorzystał. Odrazu w czasie odprawy skierował zainteresowanie uczestników na to, by ustalić punkty prób harcerskich, zapomocą których harcerze „czwórki“ mieli wypróbowywać siebie samych, czy są zdolni do czynów, jakich od nich życie może zażądać. Mając przed sobą projekt stopnia przodownika „przefasonowywali” go po swojemu. Każdy coś dorzucał. Zaproponowane tam wymagania, nie zmieniając ich, aby nie mnożyć zbytnio projektów, rozbili na trzy odrębne grupy w sposób następujący:
Harcerzem — przodownikiem może zostać po roku solidnej służby w harcerskiej grupie przodowniczej harcerz lub cywil, który:
charakteryzuje się tem, że:

zgłębia istotę prawa i przyrzeczenia, podporządkuje się zwartym w nich zasadom ideowym.
zewnętrznie prezentuje się dobrze, żyje hygienicznie, gimnastykuje się i rozwija fizycznie,

szuka wśród ludzi przyjaciela,
poznaje zalety otoczenia, aby rozwijać je w sobie,

propaguje zwartość społeczeństwa, w którem żyje, opartą o sprawiedliwość i dobrze zorganizowaną współpracę wszystkich;

spełnił następujące warunki dopuszczenia do próby:

był na obozie (14 dni) i na wędrówce (5 dni),

zdobył sprawności: samarytanina, specjalizacyjną, gospodarczą i kulturalną oraz POS,
ma mundur,
ma książeczkę oszczędnościową,
czyta „Skauta“,

jest członkiem Tow. Popierania Budowy Szkół Powszechnych, i LOPP;

a wreszcie podczas próby:

okaże na przykładach pełną praktyczną umiejętność ratowania w wypadkach przy pracy i przy o-p-l-gaz (oraz zapobiegania im),
przedstawi raport z krajoznawczego
wywiadu społecznego w mieście (samorząd, ubezpieczalnia społeczna i in.) oraz w okolicy,

przepracuje 3 do 6 dni w gospodarstwie wiejskiem, w warsztacie rzemieślniczym albo w sklepie,
odbędzie marsze: dzienny 30 km., nocny 20 km., z ćwiczeniami z zakresu i na poziomie swej sprawności specjalizacyj,
przepłynie 100 m., przejedzie na rowerze, odstrzela z broni małokalibrowej 75 pkt. na 100 możliwych z odległości 50 m. w pozycji stojącej,
opowie o bogactwach Polski i dorobku pracy człowieka w Polsce w dziedzinie rolnictwa lub tej gałęzi przemysłu, w której odbywał swe dni pracy,
opowie o przebiegu i wynikach życia wybranego działacza w Polsce, któremu zawdzięcza ona postęp na pewnym odcinku w ostatnich kilkudziesięciu latach,
wypowie i objaśni praktycznie Prawo harcerskie,
opowie historję, stan obecny i organizację Związku Harcerstwa Polskiego oraz własnej drużyny.

Z początku odnosili się nieufnie do tej pracy, a potem hurmem wołali, że to ciekawsze od dotychczasowych stopni. Już nawet „przymierzali” nowy stopień „Harcerza Orlego”.
Niektórzy uśmiechali się drwiąco na temat pierwszej części wymagań, owych cech charakteryzujących postawę ideową Harcerza-Przodownika.
— Jak się to będzie sprawdzać? — wołali. — Proszę mi dać trójkę z plusem za przyjaciela!
Ale tu wtrącił się Adam: — A „pranie sumień” w każdym zastępie? — rzucił — a udział w budowie ogródka jordanowskiego? ot, macie pierwsze lepsze dwa przykłady egzaminów z postawy ideowej!
I zgodzili się z nim. Takich egzaminów rzeczywiście nastręcza się wiele w życiu drużyny. Powinny z nich być konsekwencje.
Gdy już tak daleko zabrnęli, nie mogli pominąć kwestji sprawności. Ogłoszonych urzędowo sprawności dla starszej młodzieży nie było, ani z dziedziny specjalizacyjnej ani owych zapowiadanych: „harcerskiej odznaki kulturalnej” i „harcerskiej odznaki gospodarczej”. Korzystając z tego, że władze harcerskie chętnem okiem patrzały na wszelkie próby pomysłowości w drużynach, postanowili opracować na własny użytek regulamin odznaki kulturalnej i gospodarczej.
Edek Rozwadowski już zacierał ręce na myśl o odznace reportera, Mietek Rąbiel zapowiadał siebie jako „teatromana”, a Pakoszcz na okładce swej książeczki oszczędnościowej już szkicował projekt wymagań „odznaki gospodarczej“.
„Wzięło” ich tak dalece, że już nazajutrz po odprawie grupa Edka („Kij w mrowisku“) opracowała plan swych zamierzeń dziennikarskich, w którym określiła, co będzie uważać za „wygraną” jako wynik pracy całego zespołu (przynajmniej 6 numerów powielanego pisma) oraz jakie stawia wymagania poszczególnym członkom wydawnictwa, aby mogli być fachowcami w tej dziedzinie. Tak opracowany plan przedstawili Hubertowi jako regulamin zdobywania harcerskiej odznaki kulturalnej w grupie reporterskiej (czy dziennikarskiej).
Hubert zatwierdził — i w zespole reporterskim zawrzało, jakby dopiero teraz wpakowano tam… kij w mrowisko.
I Mietek Rąbiel dopiął swego. Wspólnie z Adamem ustalili plan zdobywania sprawności „teatromana“ (odznaki kulturalnej w grupie teatru i kina), a w sam czas to zrobili, bo właśnie gościł w mieście teatr objazdowy.
Mietek chodził tam codzień, zaprzyjaźnił się, wślizgiwał się za kulisy. Doszedł do tego, że reżyser zaprosił go na „pół czarnej“ i pogawędkę o sztuce teatralnej. Wprawdzie Miecio stawiał się, że wolałby takie zaproszenie dostać od primadonny teatru, ale tem nie mniej chodził dumny, jak paw. A przytem knuł jakieś plany. Na „Powrocie Przełęckiego“ spotkał się z drużynowym „ósemki”. Stach był w towarzystwie jednego z harcerzy, który pod wrażeniem sztuki zachowywał się, jakby dostał pałką w łeb. Po pierwszym akcie był ogłuszony, po drugim nieomal krzyczał i walił oklaskami jakby tysiąc armat grzmiało, a po ostatnim zniknął chyłkiem, bez pożegnania, gnany widocznie jakimś wewnętrznym poruszeniem.
— Wzięło go! — mówił Stach do Mietka, gdy wracali razem — i to całe szczęście, bo właściwie dzisiejszy wieczór jest moją klęską; zapowiedziałem wycieczkę do teatru zastępu, a przyszedł tylko jeden. Ale ten zarazi całą resztę.
— Napewno! — rzucił z przekonaniem Mietek i coś postanowił.
Nie omylił się. Gdy uparty Stach ponowił wycieczkę na pożegnalny występ teatru, zastęp stawił się prawie w komplecie, nawet sprowadzając znajome panny. Robili na galerce „klakę“, jak się patrzy. Wtedy i Mietek spróbował wprowadzić w czyn swe postanowienie.
Zaczął bywać w izbie „ósemki”. Coś knuli, uprawiali jakieś potajemne konszachty, spotykali się, o zgrozo, z owemi panienkami, towarzyszkami wieczoru teatralnego, aż wreszcie Stach stanął w obliczu faktu dokonanego: tworzą zespół teatralny.
Ani sobie cokolwiek pozwolili wytłumaczyć. Będą grali i koniec! i to nie żadne fidrygały, bzdurne komedyjki, tylko rzecz specjalnie pisaną dla przedstawień amatorskich młodzieży pracującej: Bakala „Śmierć Okrzei”. Już i premierę wyznaczyli: na otwarcie wystawy szykowanej mozolnie przez „ósemkę”.
W jaki sposób próby mieściły się w skąpych okruchach czasu zapalonych aktorów, trudno pojąć. Bo przygotowania do wystawy o „położeniu młodocianych w Polsce” były w pełnym toku i ledwie dawały zipać!
Stały się one okazją do zebrań, na które Stach, w związku z wykonywanemi przez chłopaków afiszami, sentencjami i statystykami, przygotował cykl gawęd o sprawach przedstawianych przez te eksponaty. Wywoływało to dyskusje, spory i dalsze referaty wyjaśniające.
Wogóle „ruch umysłowy” rozwinął się w Ósemce. Już oddawna wprowadzili obyczaj, iż na początku zbiórek, co dwa tygodnie, omawiali zdarzenia ostatniego tygodnia z całego świata.
— Walasiewiczówna pobiła w Drohobyczu takie a takie rekordy… podawał specjalista od sportu i jeśli była ochota, przypominali dawniejsze wyniki, a któregoś dnia wpadli w spor o to, czy słuszna jest niechęć harcerstwa do „rekordomanji”. Trzeba przyznać, że na miejsce sportu „rekordowego”, harcerstwo nie umiało dać im wiele.
Zdzich jako zwolennik sensacji przedstawiał szczegóły porwania z Paryża generała rosyjskiego. Na to wpadały wiadomości o usiłowaniu uprowadzenia łodzi podwodnej przez ludzi gen. Franco, a nawet potem — sprawa hiszpańska w całej okazałości. Starali się przedstawić ją możliwie bezstronnie, bo nie chodziło tu o urabianie nikogo, lecz o znajomość zdarzeń świata.
Miłośnik teatru nieśmiało wtrącał do gawędy sprawę wyborów nowych członków Akademji Literatury i okazało się, że potrzebnie, bo rzecz była obca dla zastępu.
Od takich przeglądów zdarzeń się zaczęło, a skończyło się na owym cyklu referatów, związanych z tematami wystawy. Chłopcy byli chłonni i raz rozbudzone zainteresowania aktualne oraz ambicje samokształcenia rozwijały się szybko.
Audycje radjowe z cyklu „Dyskutujmy” były im wprawdzie nieco za trudne do dyskutowania, ale słuchali ich chętnie, gdy był czas. Zato wielką dyskusję wywołał Roman, gdy — jako pierwszy śmiałek — zdecydował się wypowiedzieć referat według streszczenia tematu w jednem z pism młodzieżowych. Na odznaki jednak — kulturalne i gospodarcze — niezbyt się kwapili, bo wydawała się im potrzebniejszą sama rzecz, niż jej odznaka.
Trzeba przyznać, że w tej „gadalni“ nie brali udziału wszyscy członkowie „Ósemki“. Niektórzy nie mieli „drygu” do tego i ci uczestniczyli w lekcjach tańca, prowadzonych ofiarnie przez eleganckiego Stasiuniu z „Czwórki“, albo rżnęli zawzięcie w hockeya z zespołem tejże drużyny (boć i tam nie wszyscy się przejęli stopniami i odznakami kulturalnemi).
Ostatni dzień lutego stał się pod tym względem jakby symboliczny. Nietyle może ranek, chociaż przyniósł z sobą zdarzenie, tak bardzo upragnione przez Stacha: naradę grona przyjaciół drużyny nad sposobem przyjścia poszczególnym chłopakom z pomocą w ich trudnem położeniu materjalnem i nad sprawą przyuczenia ich do jakiegoś zawodu (z czego zresztą niewiele realnego wyniku tymczasem było)…
Raczej owym symbolem całej tej zimowej pracy stało się popołudnie tego dnia.
„Czwórka“ i „Ósemka” przemięszane ze sobą, rozbiły się oto znów na dwie grupy: jedną widzimy na zamarzłym stawie przy cegielni miejskiej, druga — w cichym pokoiku Stacha.
Zespół reporterski „Kij w mrowisku” podjął się zorganizować wielkie rozgrywki hockeyowe między kombinowaną drużyną „Czwórki“ i „Ósemki a reprezentancją szkół pawłowskich.
Na brzegach stawu gromady widzów. Reporterzy uwijają się, informując, dokonują doraźnych interwiewów, a przedewszystkiem kolportują swą dumę i pierwszy krok do sławy dziennikarskiej: I-y numer „Otwartych Oczu“.
Cała uwaga widzów skupiona na graczach. A ci jak w tańcu, długiemi sunięciami prą naprzód, krążek śmiga od kija do kija, tańczy wraz z ludźmi po placu; patrząc na ten pląs nie uwierzysz, że to zażarta walka! i dopiero gdy zetkną się z sobą dwaj przeciwnicy, gdy morderczym wyściem wystrzelają spod bramki ku bramce, gdy z boiska oto straż znosi bramkarza ze zranioną nogą, — duch walki udziela się patrzącym, zapiera ich oddech nie mniej, niż graczom: dyszą żądzą zwycięstwa, instynktem walki.
Jednocześnie zaś niemniej zażarta walka — ale walka na moc argumentów, na ścigłość myśli, na nieustępliwość szukania prawdy — toczy się w pokoju u rodziców Stacha, gdzie szumi gwarem rozmowa o trudnych, pasjonujących sprawach.
Czy Prawo Harcerskie wyraża wszystkie idee naczelne dzisiejszego harcerstwa? czy żadnej nie pomija?
Temat, który jeszcze przed pół rokiem nikogo nie obchodziłby, a dziś porusza do głębi. Jeszcze wczoraj wystarczało im, że intuicyjnie tylko odczuwali ducha harcerskiego. Dziś — rozbudziło się myślenie: chcą już ducha harcerskiego rozumieć! Chcą sformułować to, co w ich sercu tkwi, co woła o prosty, jasny wyraz, prosty, jasny i widoczny, jak sztandar, któryby przed swym pochodem nieśli i pod jego znak zwoływali swoich i innych.
Jakże nowym dźwiękiem brzmią punkty Prawa Harcerskiego! Co dawniej było łatwiutkiem, dziś staje się trudnym nakazem. „Harcerz postępuje po rycersku — w dzisiejszych „czasach pogardy”, gdy za „odwagę” jest podawane napaść gromadą na jednego albo cichcem w ciemnej ulicy zadać cios, prawo harcerskie aktualne się staje jakgdyby hasło polityczne! „Czysty w uczynkach”, „w każdym widzi bliźniego”, „karny i posłuszny przełożonym“ — jakież to zdawało się łatwe dawniej, a jak nową treścią brzmi obecnie! Doprawdy z dumą można słuchać Prawa Harcerskiego. Gdybyż tylko za niem stało powszechne wykonywanie jego nakazów przez wszystkich; czy nie powinniśmy pomyśleć o opracowaniu komentarza do Prawa, przeznaczonego dla młodzieży starszej, któryby stanowił jakby przedłużenie jego nakazów do spraw społecznych, w które starsi wchodzą.
A wtem drzwi się otwierają i — wprost z lodu — wraz z dwoma Ósmakami wpada do izby Hubert, wódz Czwórki a mistrz gier hockeyowych. Tryskają mrozem i śmiechem, z przytupem zabijają rękoma i w parze oddechu, w iskrach wzroku wydobywa się z nich wyzwolony duch pędu i śmigłości, duch zdobywania; boć przecież nie o same zawody chodziło, nie sam wynik 2:3 dla harcerzy tak cieszy i raduje!
Ściszają jednak drgające temperamenty i siadają grzać się przy piecu. A rozmowa wraca do tematu i to do samego sedna.
— Bo Prawo musi być pełne! — woła któryś — nic nie przemilczać.
Hubert szarpnął się i zerwał z siedzenia:
— Czyż coś przemilcza? — mierzył gromadę wzrokiem.
Przypomnieli mu noc, kiedy to wydobywali samochód z zawalonego mostu. Przedtem odbyli gawędę pod murami huty „Brzask”; o tem, co tam widzieli, co się myślom nasuwało — czy pamięta?
— Czy mogłeś się w tej gawędzie powołać na prawo harcerskie? Na który punkt prawa?
— O pracy? — wołali — czy przytoczyłeś taki punkt? o szacunku dla pracy?
Z tych wołań, ze sporu, ze starego, wydobytego skądciś rocznika pisma harcerskiego wynikło, że się gromada upomina o jeden jeszcze punkt Prawa Harcerskiego. Któryby był streszczeniem tego, co dokonali, co przemyśleli w tegorocznej pracy. Na któryby w swych dążeniach mogli się powołać i wypisać na sztandarze:
— „Harcerz jest pracowity i szanuje pracę innych!“
Wyraz po wyrazie odczytywali z czasopisma proponowany komentarz: — „Harcerz jest w każdej chwili czynny i szanuje wyniki pracy innych. Swoją pracę zawodową wykonuje chętnie i sumiennie, a poczuciem twórczej jej wartości czuje się związany z wszystkimi ludźmi pracy umysłowej i fizycznej“.
— A wam się zdaje, że coś tem zwojujecie? — rzucił się Hubert. — Że przejęci waszemi słowami, wszyscy poczną czynić? Śmieszni jesteście! Ileż już takich sformułowań było — i co, jaki rezultat? Prawo nosi się w sobie, nakaz własnego sumienia. A wy chcecie…
Lecz mu przerwali i spór gromady z jednostką rozgorzał na dobre. Oni — że wzorków dla grzecznych dzieci nie potrzeba —
On — że robią sobie z prawa jakiś program organizacyjny —
Oni — że tak! że program walki całych mas młodzieży! To, co gromada ma osiągnąć —
On — że znamy te programy! Formułki zależne od pojęć politycznych grup albo i klik, przemijające…
— Ale zawsze żywe! Nie zawieszone w powietrzu. Program ludzi, którzy tkwią wśród ludzi, a nie odgrodzili się od nich swą świętością. Którzy widzą świat taki, jaki jest. Widzą między innemi — nieszanowany, krzywdzony świat pracy i żądają dla niego szacunku i praw. Z nim się sprzymierzają…
— Was obchodzi ta jedna grupa ludzi, o nich tylko zdolni jesteście myśleć. Stwarzacie ludzi uprzywilejowanych…
— Hubert! — głos Stacha zabrzmiał wyrzutem. Mocnym ruchem pchnął ramy okienne, aż się rozwarły szeroko i stał, czarna sylwetka podana wprzód, ku zorzy światła płynącej z dalekiego horyzontu.
— Otom ja uprzywilejowany — szepnął — oto moje i moich nadmierne żądania: otworzyć szeroko okno robotniczej izby, wziąć w płuca świeży powiew, odetchnąć oddechem całego społeczeństwa. Niedozwolony przywilej trzech czwartych ludności… Ej, Hubert, co ty wiesz…
Hubert się żachnął. — Nie! zrozum mnie, moje stanowisko. Zwyczajne, proste. Uznaję ludzi. A czy to będzie robociarz, czy urzędniczyna, czy człowiek na wysokiem stanowisku — to obojętne. Jego trzos nie stanowi wartości, przynajmniej dla mnie. Może dla innych…
— Dla innych? Dla świata — tak! Świat tak jest dziś urządzony, że dla Człowieka przez wielkie „C“ nie ma tu miejsca. Nie ma tu równych dla wszystkich szans rozwoju kulturalnego i materjalnego jednostki: Te równe szanse, równy start — muszą być osiągnięte…
Hubert nie słyszał. Głosił: — …zamiast otwierać tu tęsknie okna izby, czyż nie lepiej ruszyć z pięśnią w świat? Cenię najwięcej tych, którzy nie tkwią bezmyślnie w marazmie, w zobojętnieniu, którzy za wszelką ceną chcą się doskonalić. Wierzę w ludzi, w pojedyńczych, nie w masy, partje, klasy czy jakieś społeczeństwa, których właściwie nie ma… Człowiek wartościowy i dzielny, oto symbol ludzkości, a nie suma niewiadomych wartości.
Ba, ale i oni już nie słuchali. Głosili swoje: obowiązek jednostki wpływania na gromadę, aby takie ustanowiła sobie prawa, które wszystkim niosą możność dążenia do postępu. Które nie pozwolą na wiązanie z faktem pracy fizycznej — upokorzenia, z „niskiem” urodzeniem — trudów nad miarę w dążeniu do świata kultury, z trzosem — poszanowania i wpływów, względów i urzędów.
Ani spostrzegli, że o jednem i tem samem mówili. Tylko jedni z jednego patrzyli końca, a drudzy z innego. Dopiero po chwili zdali sobie z tego sprawę, już po dyskusji.
Stach, podniecony dyskusją, wyszedł z Hubertem, aby go odprowadzić i dokończyć niedopowiedziane myśli.
— Wiesz, — rzekł, gdy zaczerpnęli świeżego powietrza, — że te pewne spory ideologiczne w harcerstwie, które się toczą między dwoma prądami, — oczywiście mam na myśli tylko te uczciwe strony ścierające się…
Wykluczając ową podziemną robotę konspiracyjną? — roześmiał się Hubert.
— No, właśnie mówię, że jeśli nie brać pod uwagę takich typków, co to w gruncie rzeczy te spory ideowe w harcerstwie nie toczą się między lewicą i prawicą…
— Pewnie, że nie, Stach! czyż między nami był spór polityczny?
— A jednak nie jeden z pozoru tak by go określił. A ja powiedziałbym, że to są spory między instruktorami, którzy biorą chłopca wraz z jego stosunkami społecznemi, wśród których żyje i żyć będzie w dorosłości, a tymi, którzy go ujmują w oderwaniu od społeczeństwa.
— Raczej uzupełniłbym, że to spór między takimi którzy są wsłuchani w to, jakich ludzi społeczeństwo potrzebuje, a tymi, którzy są wpatrzeni w samego chłopca, w jego potrzeby i im chcą służyć.
— Można i tak. Spór „społeczników” z „psychologami”, tak możnaby określić — Stach zamyślił się, a potem powtórzył z mocą: — Tak, to nie są różnice czysto polityczne. Naprzykład słyszałem, że w owym znanym klubie instruktorów warszawskich, który tak walczył o czynnik społeczny i postępowy w wychowaniu, członkowie wcale nie byli jednego pokroju politycznego. Byli również ludzie i prawicowych poglądów. Tylko wszyscy zetknęli się w swej pracy z chłopcem ze szkoły powszechnej i z pozaszkolnym, pracującym lub bezrobotnym i przekonali się, że nie można go wychowywać aspołecznie, wyobrażać sobie, że on jakimś cudem nie widzi, wśród jakich warunków żyje, a potem na tem złudzeniu budować programy harcerskie.
— No, nasz program pracy powstał ze współpracy nas obu. Dwóch autorów go tworzyło. Z których jeden ma bzika społecznego, a drugi — bzika indywidualizmu, czy psychologizowania, czy jak tam chcesz to nazwać.
I dlatego ten program działania tak chłopaków bierze! — roześmiał się pogodnie Stach.
Wciągnęli głęboko do płuc powietrze. Już zlekka, sekretnie pachniało wiosną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Juliusz Dąbrowski, Tadeusz Kwiatkowski.