Przejdź do zawartości

Izabella królowa Hiszpanii/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Izabella królowa Hiszpanii
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Wydaw. "Powieść Zeszytowa"
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia "Feniks"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Isabella, Spaniens verjagte Königin oder Die Geheimnisse des Hofes von Madrid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XII.
DZIKIE POLOWANIE PO HISZPANJI.

Żaden zapewne kraj na ziemi, w swoich pojedynczych prowincjach, nie ma takiej rozmaitości klimatu, jak ów wielki, dwoma morzami oblany półwysep, który stanowi widownię naszego opowiadania. Jeszcze w przeszłem stuleciu zaledwie do Europy liczony i mało zwiedzany, bo go od Afryki oddzielała tylko gibraltarska cieśnina, a mieszkańcy, którzy obcych w ogóle Ingleses nazywali, zupełnie dla tychże nie byli gościnni, tworzy on teraz część naszego lądu stałego, na którą zwrócone są spojrzenia wszystkich narodów.
Od sąsiedniej Francji oddzielony łańcuchem niebotycznych gór, który z małemi przerwami przerzyna całą Hiszpanię, na oblanych morzem brzegach na naturalne warownie, utworzone ze stromych, pustych skał czarniawej barwy, do których tylko odosobnione rozpadliny dają przystęp i tworzą bezpieczne porty. Rzecz więc bardzo naturalna, że to wielkie państwo, samo w sobie zamknięte, szło własnym swoim torem, a obcą kulturę z trudnością tylko przyjmowało, i zatem na wszelkiego rodzaju nowości z niedowierzaniem poglądało.
W latach, w których się rozpoczyna nasze opowiadanie, w Hiszpanji nie było jeszcze dróg żelaznych, i gdy nakoniec, z rozkazu królowej Izabelli, położono pierwsze szyny w pobliżu stolicy, fanatyczni wieśniacy niezliczoną liczbę razy niszczyli „szatańską drogę“, wyrywając szyny albo też kładąc drzewa lub kamienie jako zawadę syczącemu potworowi, a wszystko to, jak głoszą, z podburzenia księży i spowiedników, którzy się obawiali, aby w miarę wciskającej się cywilizacji i oświecenia, nie zmniejszyła się ich potęga, która jak niżej zobaczymy, ciągle zgrozę wywołującą krwawą mocą rozległy, piękny kraj osłaniała.
Podczas gdy w północnej części Hiszpanji, na jej śniegiem okrytych górach i niezmiernych płaskowzgórzach panuje po większej części temperatura, podobna jak w południowych Niemczech, gdzie nierzadkie są chłodne noce i zimowe burze, na południu świeci wieczne słońce, wiecznie niebieskie niebo i stosownie ciepłe powietrze, pod którem kwitną i rosną cytryny, pomarańcze i palmy. Figi i daktyle dojrzewają w zieleni drzew, gęste krzaki aloesu zamykają bujne ogrody, w których kwitną granaty, i przez które przebiega wschodnią zasłoną okryta pałająca Hiszpanka, z podanej sobie czary, w cieniu pachnących drzew migdałowych popijająca ulubioną czekoladę, albo podczas ciężkiego zwrotnikowego żaru dziennego mieszająca sobie do wody dodające jej świeżości i smaku apucarillas.
Kordowa, Sewilla, Granada — z temi południowemi miastami łączy się obraz wschodniej bujności i przepychu. Sewillanie mówią:

Quien no ha visto la Sewilla,
No ha visto Marawilla!

(kto nie widział Sewilli, żadnego cudu nie widział!)
Granadyjczycy opowiadają:

Quien no ha visto la Granada
No ha visto nada!

(kto nie widział Granady, ten nic nie widział!).
Obie one są przecudne! Zbudowane przez Arabów, których meczety jeszcze dzisiaj napotkać można, zupełnie mają postać miast wschodnich; długie ulice, w nich każdy dom zamknięty bogato wyrabianą bronzową kratą, przez którą dostrzega się różnokolorowym marmurem wyłożony przysionek; z niego wychodzi się na podwórze otoczone marmurowemi kolumnami, którego ściany i podłoga wyłożone są świetnemi marmurowemi taflami i marmurową mozaiką. Kwiaty i rośliny zdobią namiotowem płótnem przykryte podwórze, które orzeźwiają szemrzące fontanny.
Okna domów południowej Hiszpanji są prawie wszystkie jeszcze od owych niegdyś czasów arabskiego władztwa, opatrzone kratami, a wewnętrzne urządzenie mieszkań odznacza się najświetniejszemi barwami. Przydajmy do tego otaczające miasta ogrody z potomkami owych palm, które niegdyś miał zasadzić przybyły do Kordowy ostatni Kalif Omajadów, wygnany przez Beduinów z afrykańskiej pustyni i w Hiszpanji z całem pokoleniem osiadły; teraz kołyszą się one majestatycznie w niezliczonem mnóstwie ponad wszystkiemi miastami południa.
Atoli dzisiejsi Hiszpanie zawdzięczają Arabom jeszcze coś więcej niżeli ozdobne budowle. Liczne, zręcznie wyrachowane i porozdzielane wodociągi znajdujemy nietylko w owych miastach, ale także na polach i rolach, wydających wszędzie najobfitszą roślinność w miejscach, które inaczej spalone odłogiem by leżały. A tak podróżujemy w pośród bujnych zielonych przestrzeni, na których spotykamy wieśniaków z licznemi stadami owiec po większej części czarnych, a rzadziej stada krów i kóz. Natomiast w polu czynnych jest mnóstwo mułów i osłów, których także używa się do przewożenia przez góry wszelkiego rodzaju ciężarów i zaprzęga do dwukołowych wozów.
Liczne szczyty gór południowych często przewiewa chłodne powietrze; dla tego też nie cieszą się one bujną roił ślinnością, która zdobi doliny i równiny pod ich stopami leżące, i które powyżej Sierry Moreny i Madrytu są coraz rzadsze.
Nad brzegami Manzanaresu aż do stepu Sierra Guadarama, ciągnie się wielki las bukowy, nie zaś palmowy gaik; trzej oficerowie z gwardji królowej, przejeżdżają teraz ostatnią jego część, goniąc za uciekającym Józefem.
Dostali się na dolinę, na której niedawno na chwilę widzieli okrutnika, jak skręcił na rogu lasu do rozległego, strasznie pustego i otwartego stepu, który się ciągnie aż do stóp gór piętrzących się czarnemi masami i rozlega bujnemi obszarami trawy. Nakoniec i oni dostali się do tego rogu, i dawszy koniom ostrogi, popędzili ku wyżej położonej, pustej równinie. Wkrótce Prim jedzie o kilka łokci naprzód, tu znowu ma pierwszeństwo, a Olozaga więcej oszczędza swego ślicznego andaluza i o kilka koni w tyle pozostaje.
Franciszek nadaremnie wodzi okiem po pustej płaszczyźnie, tylko wysoką, spaloną trawą zarosłej: Józef dostał się już do wąwozu w górach pierwej nim ścigający go na step wjechali; ale w tej części gór Guadarama jest tylko jedno przejście, a do niego śpieszą z całej siły trzej jezdni, mocno na szyjach koni pochyleni, jakby szło o wyścig na śmierć lub życie! Wkrótce ukazują się przed nimi, nagie góry z niezliczonemi wodospadami głęboko pooranych stoków, i ód słońca wypalone świecą siwo i żółto naprzeciw jadących. W dali na ich szczytach sterczy tu i owdzie stare zamczysko, a z wąskich nieprzystępnych rozpadlin samotnie wygląda zielona palma lub drobny krzaczek karłowatej sosny.
Nakoniec przybyli do wąwozu de las Pas, jedynego miejsca dzielącego na dwoje rozległą górę; obok nich strome szczyty wznoszą się po obu stronach aż pod niebo, a także i sterczące przed nimi masy, które okrążać muszą, tamują widok. Pod ich nogami otwiera się przepaść, nie patrzą w nią; śpieszą, aby czem prędzej dostać się na równinę Segowii. W miejscu, w którem góry wtył się cofają, a zaczynają się znowu zielone pola i łąki, Serrano nagle wstrzymuje swojego konia. Dotąd jechał on za śladem kopyt konia Józefa, a widzi teraz wiele takich wycisków na ziemi, które w niejakiem oddaleniu rozchodzą się w rozmaitych kierunkach.
— Stać, panowie! tu się spotkali szpiegowie odbyli naradę, i jak sądzę, podzielili się potem na rozmaite oddziały! zawołał do przyjaciół, podczas gdy Prim zsiadł z konia, dla dokładniejszego rozpoznania świeżych śladów. Wkrótce wprawnym wzrokiem poznał zamęt wycisków.
— Oprócz Józefa było tu trzech jeźdźców, mówił stanowczo: po krótkiej naradzie jeden pozostał na głównej drodze, która prowadzi przed nami do Segowii, dwóch innych udało się potem na prawo, a ostatni pojechał ścieżką tam do lasu wiodącą! My także podobnie podzielić się musimy, każdy niech swojej drogi pilnuje; potem ponieważ przypuszczać można, że szpiegi rozdzielili się jedynie dla wprowadzenia nas w błąd, a następnie znowu się połączą, niech każdy poluje, na co może! Oto patrol! Ty Franciszku, udaj się główną drogą, Olozaga niech jedzie ścieżką, a ja ruszę za śladem w pole wiodącym — kto z was może potrzebować mojego służącego? Milczycie, więc go biorę ze sobą, ją kto wie, na co on się przyda!
— Bądźcie zdrowi, moi panowie! — zawołał Serrano i pośpieszył drogą do Segowii; — mam nadzieję, że sprowadzę Józefa!
— Pomyślnych łowów! odpowiedział Olozaga, grzecznie ręką żegnając przyjaciela, a potem puszczając konia, na którym wkrótce zniknął jak wiatr.
— Chodź, Pepi, zawołał Prim na służącego, musimy na tych szelmów napaść, i dlatego naszych biegunów silnie użyć należy, bo oni nas dobrze wyprzedzili! Huzia! Pepi, to mi rzecz! przecież nie pierwszy raz ścigamy takich uciekających karlistów i nie pierwszy raz ich schwytamy.
Pepi uśmiechnął się zadowolony, na znak, że rozumie pana, bo na odpowiedź nie miał wiele czasu, a także i ochoty. Konie ich ruszyły w pole, że aż miło było ścigać okiem tę gonitwę biegunów. Za nimi ziemia wysoko w górę wyskakiwała!
— Dobrze się podzieliliśmy, nagle zawołał Prim: dwóch łotrów pognało tu przed nami przez pola, i jeżeli mnie oko nie myli, to widzę ich tam daleko na horyzoncie na pagórku odpoczywających; żywo, Pepi, niech ogiery wiedzą, że dzisiaj polowanie z poszczuciem!
Prim i jego służący wkrótce ujrzeli po lewej stronie stare miasto Segowię z jej średniowiecznemi, gotyckiemi świątyniami, pałacami i obwarowaniami, co przedstawiało niby rozwijającą się przed nimi panoramę; rzadko postrzegali większe wioski z niskiemi, glinianemi chatkami, jeszcze rzadziej wieśniaka w ciemnej kurcie i w spodniach przy kolanach różnokolorowemi wstążkami związanych, a idąc za śladem widocznym na miękkiej ziemi, bezprzestannie naprzód pędzili.
Noc nadchodziła, a koń Pepiego zaczynał utykać! Jeźdźcy nie zważali na to, ale pędzili naprzód, naprzód!
Nakoniec Prim krzyknął uradowany: ujrzał tuż przed sobą obie postaci szpiegów, którzy zapewne dla wypoczynku pozsiadali z koni!
— Daj twojemu koniowi ostrogi, półgłosem zawołał na służącego, zaraz ich dopędzimy!
Już musiało być około północy, księżyc płynął jasno po wypogodzonem niebie, i jak widno przyświecał obu pędzącym po równinie jeźdźcom, tak obu przyświecał nie w wielkiej od nich odległości to pochylającym się, to znowu powstającym karlistom, których, konie pasły się w pobliżu.
Zdawało się, że nie widzą, albo nie uważają na ścigających ich, bo dali znak życia dopiero, kiedy zniecierpliwiony Prim pierwszy raz do nich strzelił, postrzegłszy, że śpiesznie biegną do koni, na co odpowiedzieli głośnym, daleko rozlegającym się szyderczym śmiechem. Prim zadrżał wściekłością, i nie zważając na Pepiego, pognał za uciekającymi.
Ale nagle koń jego stanął! Prim ujrzał przed sobą czarne nurty rzeki Duero.
— Te szelmy most zburzyli, przez wszystkich ich świętych, wściekłość naszą połknąć musimy zawołał, a przytem i koń Pepiego upadł! Otóż to się nazywa pomoc w razie potrzeby! Oho! otóż nam także pada jeden łotr, leży, zdaje się, że mu koń zgniótł nogę, towarzysz zostawia go własnemu losowi, a sam ucieka dalej!
Rzeka Duero, przed którą stał Prim, kiedy się z nim sługa połączył, nie jest w tem miejscu szeroka, ale zawsze za szeroka, aby ją można było przebyć na koniach utrudzonych przebiegiem czternasto-milowej przestrzeni, bo szpiegi pozrywali deski mostowe, tak, że już tylko pojedyńcze belki z wody sterczały. Rozpaczliwe położenie! Trzeba koniecznie myśleć o przeprawieniu się, bo objeżdżając w koło przez miasto Aranda, straci się pięć godzin czasu. Dręczony niecierpliwością Prim namyślał się, potem spojrzał wzdłuż brzegu i krzyknął uradowany; wcale nie opodal, dostrzegł ciemne zarysy, oświetlonego księżycem budynku, w którym wieśniacy odlegle położone pola mający, podczas uprawy roli umieszczają konie i rolnicze sprzęty; tam spodziewał się znaleźć pomoc.
— Zabierz twą szkapę, Pepi, rozkazał, i choć za mną do tej chatki.
Biegun Prima jeszcze także zaledwie milę mógłby przebiedz, bo zaledwie stanął, zdawało się, że mu wszystkie członki posztywniały.
— Przepadł mój wyborny ogier, pomyślał zasmucony Prim; ale jeżeli wieśniak dobrze się z nim obchodzić będzie, może z niego być jeszcze doskonały koń roboczy!
Obaj nocni jeźdźcy, Prim i Pepi, z trudem wlokący za sobą okulawiałego konia, zbliżyli się do budynku i zapukali, nikt się ani ruszył.
— Przekleństwo! nie mamy czasu do stracenia, klął Prim i za jednem uderzeniem wywalił drzwi. Wewnątrz nie było żywej duszy, ale za to, co lepsza i ważniejsza, znalazły się konie i woły, deski i żerdzie.
— Żywo do roboty, Pepi! najpierw na miejsce naszych ochwaconych ogierów, których tu na słomę wprowadzimy, wyszukajmy sobie najlepszych z tych koni, potem zabierzmy deski i przygotujemy sobie przeprawę przez Duero! Żywo, bo Don Serrano od dawna nas drogą wyprzedził, a hultaj karlista, który nam znowu jakiegoś figla wypłatać może, jest o małą milę drogi przed nami!
Prim i Pepi zamienili swoje zmordowane konie na dwa smukłe, mocno zbudowane i żylaste bieguny, zabrali kilka szerokich mocnych desek i pośpieszyli na miejsce, w którem widać było pale z wody wystające.
— Że też na takiem polowaniu wszystkiem być potrzeba! mruczał Prim dopasowując deski i tworząc most: nawet cieślą i budowniczym! Ostrożnie, Pepi, jak będziesz prowadził twojego nowego konia idąc za mną, aby się co złego nie stało!
Przejście przygotowano prędzej aniżeli się Prim spodziewał, a chociaż ani było mocne ani wolne od niebezpieczeństwa, wszedł jednak na nie pewną i silną nogą wiodąc za sobą za cugle swojego konia. Zuchwały, młody zwierz z razu nie chciał wstąpić na deski, ale gdy Prim pociągną? go za sobą, bacząc pilnie na jego stąpania, po trudach i obawie dostał się przecież na przeciwny brzeg.
— Ostrożnie, Pepi, nie myśl, że jesteś w domu w stajni; nie tak prędko, Pepi, upomina! Prim, chociaż mu z pewnością najwięcej na tem zależało, aby czemprędzej dalej ruszyć. Czekaj, ja ci konia przeprowadzę!
— Już idzie, panie poruczniku! odpowiedział Pepi i silnie pociągnął uparte zwierzę na wąską kładkę z desek, której się bało. Ale zaledwie oddalił się na kilka stóp od brzegu i usłyszano odgłos jego kopyt na wysoko położonych deskach, koń silnie rzucił się naprzód, aby dostać się na drugi brzeg, na którym stał Prim, chwilowo żadnej pomocy udzielić nie mogący.
— Puszczaj konia! zawołał na służącego — ale już było za późno, koń chybił brzegu i porwał za sobą Pepiego, który go silnie trzymał za cugle; rozległ się przeraźliwy krzyk, potem przerażony Prim ujrzał, jak koń nadaremnie walczy z nurtami rzeki, rozpacznie bił kopytami nieszczęśliwego Pepiego, wreszcie po ciężkiej walce, zatonęli obaj, i biedny sługa i koń.
— To noc nieszczęścia! pomyślał Prim, i na brzegu odmówił krótką modlitwę. Biada wam, wy szelmy, poznacie wy pięść Prima i jego strzelbę! Ranionego psa już dościgł los zasłużony, a jego towarzysza ja pochwycę!
Wysmukły, silny oficer wsiadł na nowego konia i ruszył po równinie oświetlonej poranną pomroką; teraz miał tylko na myśli ściganie owego szpiega karlistowskiego, który obecnie jeszcze winien był śmierci jego sługi. Może będzie tyle szczęśliwym, że w tym przez niego ściganym szpiegu znajdzie owego Józefa, który miał mieć na koniu Henrykę, za którą Serrano byłby oddał życie.
— W każdym razie, mówił sobie Prim, i on też pewno w drodze zmienił swojego bieguna, bo niepodobieństwo aby jeden i ten sam koń dalej do tej pory mógł dźwigać podwójny ciężar. Znajdowali się teraz przeszło o dwadzieścia mil od Madrytu; w dali zabłysły wkrótce kościoły i złote wieże miasta Burgos, a za niem Sierra de Osa ze śniegiem okrytemi wierzchołkami.
Teraz Prim uczuł nieco głodu i pragnienia, gdy bowiem słońce już znowu jasno świeciło, dwadzieścia cztery godzin już on i jego towarzysze byli w drodze.
Ślad, za którym bez przerwy ciągle postępował, trzymał się lewej strony ogrodów miasta Burgos, a potem ciągnął się stepem Osa. Przy jednym z ostatnich domów przedmieścia, Prim nieco się zatrzymał, kazał sobie podać butelkę wina, mięsa i owoców, dobrze zapłacił i popędził dalej, a zdziwieni gospodarze patrzali na niego kiwając głowami. Posiłek tak go orzeźwił, że teraz mógł odbywać dalej swoje łowy, jakby je dopiero zaczynał; dostrzegł wszakże powoli, że ustaje koń jego, który nie miał już takiej siły i ognia, jak pierwszy z utrudzenia zajeżdżony.
Poczem zdało mu się, że pomiędzy zaroślami z boku stepu leży jakaś wioska, a ów jeździec na świeżym, dzielnym koniu, który porzuciwszy upadłego towarzysza, teraz z niej, wyjeżdżał, był właśnie ten sam, za którym gonił. Nie miał on Henryki na koniu, a zatem nie był to Józef, lecz jeden z jego szpiegów. Prim więc tak silnie spiął ostrogami swojego bieguna, że mu aż krew z boku trysnęła, a ugodzone zwierzę wściekle ze swoim jeźdźcem po równinie pędziło. Chodziło koniecznie o dognanie szpiega, który niezbyt daleko był na przodzie, a nie zdawał się być tak śmiałym i wprawnym jeźdźcem jak Prim.
Były to straszliwe, dzikie łowy!
Karlista postrzegł, że Prim ścigający go z rozpaczliwem wytężeniem wszelkich sił swojego konia, już jest blisko; nie ukrywał on przed sobą, że naraża swoje życie jeżeli go dogoni zemstą pałający oficer Marji Krystyny.
Koń Prima dyszał, lecz on sam widział z radością, że się coraz bardziej przybliża do szpiega; obaj byli teraz na rozległym, bezludnym stepie, ciągnącym się aż do płaskowzgórza. Śmiertelna cisza panowała w koło po nad spaloną od słońca trawą; tylko w dali nad wąwozami gór krakał sęp, a kopyta kroczącego konia huczały po zeschłych badylach.
Ucieszony Prim przekonał się, że już tylko na strzał oddalony jest od zbiega, ale wstrząsany jazdą nie był pewny trafnego strzału, i chociaż, jak później okażemy, rękę miał nadzwyczaj wprawną, łatwo jednak mógł trafić konia zamiast jeźdźca, a szło mu koniecznie o szczędzenie zwierzęcia.
Szpieg wytężył wszystkie siły, aby uciec przed prześladowcą, a Prim czuł, że jego koń coraz bardziej ustaje.
— Nic nie pomoże, poszepnął, musisz rachować na twoją rękę i na twoje szczęście!
Wyrwał z olstrów złotem wykładany pistolet i obejmując szyję swojego konia, dla tem pewniejszej pozycji, obie lufy powoli i ostrożnie wykierował na uciekającego.
Wypadł pierwszy strzał i tysiączne straszne echa powtórzyły go obijając się o ściany gór.
Karlista, dalej umykając, z szyderstwem wywinął kapeluszem w powietrzu.
— Do wszystkich djabłów! zawołał Prim, ten łotr gotów zniesławić moją rękę! i z całą potęgą wzroku i spokojem, zmierzył jeszcze raz posyłając za nim drugą kulę.
Znowu huknął strzał, straszliwie rozlegający się, a gdy rozwiały się kłęby dymu, Prim ujrzał, że trafiony szpieg chwieje się, i powstając na strzemionach, do obrony przygotowuje.
— Raz może chybić i najlepszy strzelec, byle się to tylko nie powtarzało! mruknął zbliżając się aż do nieprzyjaciela z najspokojniejszą miną. Wtem świszcząc przeleciała koło niego kula, którą karlista pierwej nim poczuł, że go siły opuszczają, zgrzytając zębami posłał za swym prześladowcą, jako ostatni środek ratunku. Ale teraz już koń jego zaczął iść wolniej, a on sam nie miał siły popędzić go, a wyczerpany utratą krwi płynącej z rany w karku, spadł bezprzytomny z siodła, koń zaś tylko kilka kroków go za sobą pociągnął, wreszcie stanął.
Prim zbliżył się do umarłego, którego parą buchający koń z miejsca się nie ruszał. Sam zsiadł z siodła. Wyjął ze strzemienia nogę umierającego, i po raz drugi zaczął przemieniać konia. W kilka minut później zdjął siodło i munsztuk z drżącego i prawie na śmierć zamordowanego swojego bieguna, i oboje włożył na nowego, śmiało rżącego rumaka karlisty.
Prim nie spojrzał nawet na umierającego, bo chociaż w swojem wojennem życiu przywykł był widzieć umarłych i konających, ale ten widok zawsze czynił na nim nieprzyjemne wrażenie. Już chciał wsiadać, gdy przyszło mu na myśl, że może jeszcze dowie się od karlisty, dokąd udał się Józef, i wtedy podąży w jego kierunku; ale gdy się pochylił ku umierającemu, dla wydobycia z niego tej wiadomości, ten już tylko chrypiał; ale w otwartym jego kaftanie dostrzegł wnet jakieś pismo, które natychmiast pochwycił, w nadziei, że się czegoś dowie. Długo przerzucał karty tylko gdzie niegdzie zapisanej książeczki, aż nakoniec znalazł miejsce, w którem niewyraźnie było napisano:
„Przednia straż stoi pod Cervera, miejsce zebrania w wąwozie Sierra de Sejas, przystęp od strony wsi Sejas.“
Tej to zapewne wiadomości pragnął on z gorączkowym pośpiechem. Przednia straż pod Cerverą! To zgadzało się z wieściami, krążącemi w Madrycie w głównej kwaterze o wojsku karlistów. Miejsce zebrania w wąwozie Sierra de Sejas, tam więc zjadą się szpiegi i Józef ze swoim łupem! Przystęp od strony wioski Sejas. To miejsce było dwa razy podkreślone, oznaczało szczególniej ważną okoliczność! O ile sobie Prim przypomniał, wieś ta leżała głęboko w górach, a nie słyszał nigdy, aby stamtąd można było dostać się do wąwozu, do którego podobnie jak i do wąwozu de las Picas, musiał być przystęp od strony stepu; cóż więc te słowa znaczą? Prim wpadł nagle na jakąś niepewną myśl i powiedział sobie, że ta zwyczajna droga do wąwozu grozi zapewne jakiemś niebezpieczeństwem, którego się jego przyjaciele wcale nie domyślają; oni są na drodze do zguby, on zaś sam, chociaż także dobrze nie wie co to za rodzaj niebezpieczeństwa, może za późno przybędzie z przestrogą.
— Przystęp od strony wsi Sejas, mruczał sobie ciągle; nie ociągaj się, ruszaj dalej, abyś jak można najprędzej dostał się do wąwozu i mógł ich ostrzedz!
Prim wskoczył na nowego, niecierpliwie ziemię kopiącego konia, i pośpieszył, aby jeszcze przed nocą dostać się do odległej Sierry de Sejas, już tylko o pięć mil od morza leżącej; wtedy przebędzie przestrzeń czterdziesto-milową.
Widzieliśmy, że gdy się trzej oficerowie królewskiej gwardji rozłączali, Olozaga po obowiązującem pożegnaniu, na swoim wysmukłym andaluzie zawsze elegancko poskoczył na ścieżkę, prowadzącą w lewo od drogi głównej do lesistej części prowincji. Troskliwy o swoje zdrowie, kazał służącemu dobrze napełnioną i chociaż ozdobnie szlifowaną, jednak dobrego rozmiaru flaszkę połową ze wzmacniającem winem, tudzież dobrze opakowaną pieczeń z dzika włożyć w niebardzo widoczną kieszeń wygodnego siodła, podczas gdy na przodzie jego znajdowały się dwa dobrze nabite wyborne pistolety, które także mieli i jego przyjaciele. Tak uzbrojony wjechał na samotną ścieżkę, która wkrótce przemieniła się na przyćmioną drogę, czyniąc to z takiem bezpieczeństwem i spokojem, jakby jechał po ulicach Madrytu, z tą tylko różnicą, że dzisiaj w całym biegu pędził za śladem, w tych nisko położonych, a często błotnistych okolicach, wyraźnie wyciśniętym, podczas kiedy gdzieindziej lubił tylko lekki galop swojego pięknie zbudowanego konia.
Tu i owdzie zostawiał na boku wielką wieś i dążył wilgotną drogą, zaczynającą się z brzegiem lasu. Gdy noc nadeszła a księżyc rzucił niepewne światło pośród czarnych drzew, chwytał często do ręki odwiedziony pistolet, ale przekonywał się, że to niepotrzebna ostrożność, bo nie napotykał na drodze żadnej przeszkody. Nie była to jednak mała podróż, bo chociaż Olozaga umiał się mierzyć z każdym nieprzyjacielem i był odważny, jednak zdawało mu się, że z poza każdego drzewa czarnego lasu patrzą na niegoo czerwone ślepia ostrowidza, a w krzakach coś szeleści, porusza się. Od zasadzki nie ustrzeże się najodważniejszy i najnielękliwszy człowiek, a czatujący w ciemności nieprzyjaciel ma zawsze przewagę.
Olozaga korzystał z otwartych księżycem oświeconych miejsc błotnistej drogi, aby się przekonać, czy jedzie za właściwym śladem, po którym gdy mu zegar trzecią godzinę ranną wskazał, już był ze dwadzieścia mil przebył. Jednakże mimo całej szybkości do jakiej był zdolny jego doświadczony koń, dotąd na tej drodze nie mógł nigdzie dojrzeć ani uciekającego Józefa, ani ściganego szpiega.
Gdy dalej jechał, owiało go chłodne i wilgotne ranne powietrze, i z obawą poczuł nakoniec, że ogier jego morduje się, ustaje; ukłuł go ostrogą, ale także użycie siły nie mogło wywierać długiego wpływu na zwierzęciu, które jak wiedział, aż do ostatka sił trzymało się bez takiego środka, aż nakoniec nagle padło. Cóż miał począć na tej samotnej, pełnej szkodliwych wyziewów drodze, skoro teraz nadeszła chwila, której się właśnie lękał? Koń jeszcze się porwał szeroko rozwarłszy nozdrza i ze straszną niechęcią wciągając w siebie mgliste powietrze, bo nowy nacisk ostróg wywarł na nim jeszcze krótkie działanie. W tem nagle Olozaga wpił wzrok w przedstawiający mu się obraz, który go napełnił zarazem nadzieją i zgrozą; wstrzymał więc ciężko oddychającego konia, by dokładniej rozpoznać, co zaledwie o sto kroków przed nim tak wyraźnie stoi, że aż miał zamiar zawołać.
Na wolniejszem miejscu parą i mgłą napełnionej drogi, która wiodła w pole głęboko położonej okolicy, ujrzał przed sobą jeziorko, w którego wodzie połyskującej niebieskawą barwą, wspinały się dwa wspaniale zbudowane wielkie konie, podczas gdy na brzegu skurczony i zgięty we dwoje człowiek całych sił dobywał aby je powstrzymać.
Serce Olozagi głośno zabiło; jeden z tych koni mógłby go ze wszelkiego kłopotu wybawić!
— Hej! zawołał głośno: cóż to? nie możecie dać rady tym ogierom? ja wam pomogę, ale musicie mi jednego z nich odstąpić za dobre złoto! — Hej, słuchajcie, wy co tam skurczeni siedzicie!
Nie było żadnej odpowiedzi, wesoło poglądające konie stały cicho. Olozaga czuł, że zimny dreszcz przebiega mu po ciele, że myśli się mieszają, nagle przejęła go śmiertelna trwoga, nie wiedział gdzie się znajduje!
— Głupcze! zawołał głośno: cóż to? boisz się jednego nędznego poskramiacza dzikich koni? — i przemocą skierował swojego opierającego się bieguna ku miejscu, w którem siedział tenże poskramiacz. Teraz stanął tak blisko błota, że przednie nogi jego konia w niem utkwiły; musiał mieć pewność! Ale zdawało się, że wspinające się pięknie zbudowane konie z rozpuszczonemi grzywami w tej chwili oddalają się od niego. Przechylił się o ile tylko mógł przez szyję swego drżącego ogiera i spostrzegł, że ów skurczony człowiek, tudzież jego konie powleczone były ołowianą barwą, wyglądały jak mumie straszliwe, jak duchy w swej fantastycznej postaci.
Olozaga nie wiedział dokąd kierował swego bieguna, czuł tylko, że po jego czole spływa lodowaty pot i że mimowolnie ramionami coraz mocniej ściska szyję zwierzęcia, które z trudnością krok za krokiem cofało się na drogę i wreszcie na nią się wydostało. Pierwsze poranne promienie przebiły przez drzewa i z lasu powiał wiatr, który orzeźwiał prawie już omdlewającego. Zdjął on kapelusz z głowy i nasycał się powietrzem, potem pochwycił manierkę ze wzmacniającem winem, aby się pokrzepić. Co mu myśli pomieszało i prawie przytomności pozbawiło? Co się stało jego koniowi, który drżał na wszystkich członkach i nagle przykląkł?
Bez zwłoki Olozaga zeskoczył z siodła, chwycił mimowoli albo może z jakiego popędu za pistolet i pośpieszył o ile go bezsilne nogi unieść zdołały, dalej w drogę: koń zaś za nim padł wydając ostatnie tchnienie. Jakby przez furję ścigany i ciężkiemi marzeniami gnany biegł Olozaga dalej po ścieżce dążąc w pole, ale wtem nie wiedząc o tem upadł...
Gdy się ocknął, ujrzał się w ręku jakiegoś wieśniaka, który mu czoło chłodził, i gorące usta orzeźwiającym napojem nasycał.
— Przez wszystkich świętych! zawołał powstając, co to się zemną stało?
— Pan za nadto zbliżyłeś się do zatrutych bagnisk Aranda. Szlachcicu z wojska królowej, jeszcze kilka chwil dłużej tam na dole w lesie, a byłbyś bez ratunku zgubiony! Podziękuj Najświętszej Pannie, że ci udzieliła siły przyjść aż tu, teraz jesteś ocalony!
— A konie? a ten straszny poskramiacz?
— To i pana także omamił ten straszny zwodniczy obraz, którego ofiarą padło już tak wielu ludzi? mówił wieśniak i przeżegnał się. Te zatrute pary i mgły błota przyjmują takie kształty, ażeby nie domyślających się niczego przywabić i zgubić.
Olozaga powiódł ręką po czole; przypomniał sobie teraz, że poluje na nieprzyjaciela i że tak wiele czasu stracił.
— Powiedz-no mi jeszcze jedną rzecz dobry człowieku, a podziękuję wam za waszą pomoc z całego serca, a nawet was wynagrodzę! czy nie widzieliście dzisiaj rano przebiegającego tu jakiegoś jeźdźca?
— Owszem panie, o piątej rano już byłem w polu i widziałem gwałtownie pędzącego człowieka.
— Czy miał on kobietę na koniu?
— Nie, zdawało mi się tylko mimo ciemnego płaszcza, który mu wisiał na ramionach, że do karlistów należy.
— Przekleństwo, to był on; że też w tem zatrutemi bagnie uległem i dałem się omamić temu zwodniczemu obrazowi, a byłem już tak blisko owego szpiega, teraz zaś. za daleko on mnie wyprzedził.
— On tam u właściciela sąsiedniego pola nabył świeżego konia i ruszył stamtąd dalej!
— To dostawcięż i dla mnie nowego konia, najlepszego bieguna jakiego będziecie mogli znaleźć, złotem wam za niego zapłacę, to macie tu mój worek, tylko mi konia dostarczcie.
— Uczyniłbym to i bez pieniędzy, bo jesteście oficerem królowej, mówił wieśniak; ale kiedy chcecie mieć wybornego bieguna i dognać owego karlistę, który was w zatrute błoto wpakował, to wam sprowadzę konia ze wsi, na którym wkrótce powinniście dopędzić tego łotra! ja także jestem stronnikiem Marji Krystyny i uważam sobie to za szczęście, że jednego z jej oficerów ocalić mogłem!
Podczas gdy Olozaga pociągał z manierki leżącej obok niego w trawie, która mu już w drodze wyborne wyświadczyła usługi, uczciwy człowiek pośpieszył przez rolę, aby sprowadzić przyrzeczonego bieguna. Wkrótce zjawił się z muskularnym, wysmukło zbudowanym arabczykiem który się niezmiernie podobał oficerowi królowej.
— Dziękuję wam za wszystko, coście dla mnie uczynili, dobry przyjacielu, mówił Olozaga ściskając dłoń wieśniaka i dając mu zarazem kilka złotych dublonów.
— Zapłatę za konie już otrzymałem, ale więcej ani reala nie wezmę. Niech was strzeże Najświętsza Panna! Możecie teraz śmiało iść dalej, niebezpieczeństwo już przeminęło!
Oficer królowej skoczył na siodło i przyjaźnie kłaniając się popędził o ile tylko mógł wytrzymać nowy biegun po wąskiej ścieżce, która w licznych łukach i zakrętach wiła się pomiędzy polem a lasem. Musiał zyskać kilka godzin, aby z całą energią mógł ścigać niegodziwca, który go w błoto wpakował i tem pewniej go zabić. Ale zakręty i pagórki na drodze zasłaniały mu widok, tak, że chociaż Olozaga przez cały dzień bez przestanku odbywał dzikie wyczerpujące łowy, nigdzie jednak szpiega dostrzedz nie mógł. Wyrachował, że musiał nadłożyć przeszło 30 mil i myślał o Primiei o Serranie, którzy oddaleni od niego z równą gorliwością i złością polują na nieprzyjaciół.
Ku wieczorowi ujrzał przed sobą jedną z wielkich zaludnionych wsi w dużych odległościach po żyznej okolicy rozrzuconych. Otoczone ogrodami, niskie z gliny ulepione i łubkiem kryte chaty wieśniacze, miły przedstawiały widok.
Olozaga czuł, że musi się tu wzmocnić jakimś napojem, ażeby dalsze mógł odbywać łowy. Zajechał więc do biednej karczmy we wsi, kazał sobie dać butelkę wina, ale innego jadła nie mógł dostać prócz ulubionego hiszpańskiego puchero, owej mieszaniny mięsa wołowego, słoniny, kalafiorów, pieprzu i cebuli, której to potrawy właśnie nie lubił, ale w tym wypadku po 36 godzinnym prawie poście z ogromną zajadłością pożerał. Wino było lepsze aniżeli się spodziewał, tak, że wzmocniony na nowo, po krótkiej przerwie dalsze łowy mógł odbywać.
Gdy z wiejskiej ulicy wypadł na drogę drzewami wysadzaną o tysiąc kroków przed sobą ujrzał karlistę, który spokojnie wieczerzał we wsi, spodziewając się, że jego prześladowca w zatrutych mgłach zginął.
Radośnie wzruszony Olozaga natarł silnie, bo teraz miał nadzieję skutecznego połowu! Popuścił wodze swojemu koniowi, i tak gwałtownie uderzył na nieprzyjaciela, że się do niego coraz bardziej zbliżał i prawie rękami go chwytał.
Wtem karlista, jakby tknięty domysłem, odwrócił się, i mimo półcienia zalegającego las i pole, poznał w blizkim jeźdźcu swojego prześladowcę. Dał więc swojemu koniowi ostrogę i zgięty, jakby do bieguna swojego przylepiony, popędził drogą, która coraz bardziej oddalając się od lasu, wiła się po niskich, bujnem zbożem zasianych polach. Nagle rzucił się karlista w poprzek przez pole, ku widniejącym w oddaleniu wzgórzom, które Olozaga poznał jako Sierra de Sejas. Koń jego kopytami gniótł łodygi, ale trudno było zwracać uwagę na to przy takich łowach na śmierć lub życie! Olozaga śpieszył za nim. I tak pędzili obaj jeźdźcy w pośród księżycem oświetlonej nocy ze straszliwą szybkością, jak dwa duchów zjawiska, którym z dala przypatrujący się wieśniak, robił znak krzyża świętego.
Od mocno sinego nieba coraz czarniej odstawały pasma wzgórz i spadzistości — a szpieg i jego prześladowca, dosięgając pustego stepu, coraz się bardziej ku nim zbliżali.
Już musiało być po północy, gdy Olozaga postrzegł, że koń karlisty z miejsca ruszyć się nie chce, a ten gwałtem zmusza go, aby znowu biegł dalej. Zbliżyli się do miejsca, w którem ciemna góra mocno naprzód wystaje wraz z wielu przepaściami i spadzistościami, a za nią wznosi się wioska Sejas.
I Olozaga także, klnąc w duchu, zauważył, że i jego koń traci siły; mimo to jednak przyznać musiał, iż jest bardzo wytrzymały, bo przebył z nim tak prawie jak niegdyś na swoim wypróbowanym andaluzie, przestrzeń ośmnasto-milową! Gdy spojrzał znowu, karlista znikł mu z oczu. Olozaga rozmyślał nad tem gdzie się mógł podziać jeździec tak nagle? Ciemne cienie skał sięgających aż pod obłoki, tak zasłaniały pustą równinę, że musiał wytężyć wszystkie siły swojego wzroku, aby cośkolwiek dojrzeć. Nakoniec na stroskanej już twarzy jego zabłysła radość, dostrzegł że szpieg, którego koń padł, szybko i zręcznie biegnie ku wystającym skałom, aby zapewne ukryć się za niemi. Stamtąd chciał on w każdym razie dostać się do wąwozu Sierra de Sejas, który widać było z dala na przedziale łańcucha wzgórz przez księżyc oświetlonym.
— Teraz już wpadłeś w pułapkę, łotrze! szepnął zadowolony Olozaga, bo albo ukażesz mi waszą kryjówkę, a tymczasem przybędzie także Józef, a za nim Serrano i Prim, albo też otrzymasz nagrodę za twój szatański zamiar zatrucia mnie w błotach, który ci się prawie udał.
W tej chwili przebiegał około leżącego bez życia konia zbiega, i ujrzał tuż przed sobą wąską po za skałami ukrytą ścieżkę, którą mu udać się wypadło. Był wielki czas po temu! Koń jego do reszty postradał siły! Olozaga wygodnie zarzucił strzelbę na ramiona, wziął pistolety do ręki i zeskoczył ze zmordowanego bieguna, zostawiając go własnemu losowi. Bacznie śledząc wzrokiem, postępował za szpiegiem, ostrożnie stąpał po wąskiej, kiedy niekiedy tylko promieniem księżyca rozwidnionej ścieżce, która wkrótce ciągnęła się tuż pod siwą ścianą skały, a po drugiej stronie gdzieś w głębię spadała. Olozaga nie taił przed sobą, że zginie w tem niebezpiecznem miejscu, jeżeli karlista pomoc znajdzie! Z zimną krwią trzymając pistolet w pogotowiu, szedł dalej. Wtem ujrzał przed sobą uciekającego, który zręczny jak kot, szukał drogi do kryjówki.
— Jeden z nas zgubiony, szepnął Olozaga, on, albo ja! A wołałbym aby wybór padł na niego! Stój, szelmo! zawołał głośno, że aż się jego wołanie po górach rozległo; stój, albo poszlę za tobą tyle kul, że pomimo twojej zwinności jedna cię koniecznie trafi!
Szpieg, który jak się zdawało wcisnął się był w rozpadlinę skały, odpowiedział wyraźnie, bo strzelił ze swojej broni do grożącego mu prześladowcy, kula dźwięcząc odbiła się od przeciwległej spadzistości, a tymczasem Olozaga niezwłocznie zbliżył się do niebezpiecznego wroga; ten widział śmierć przed oczami, ale nie pierwszy raz patrzał na nią z ową żelazną spokojnością, jakiej udziela najwyższe niebezpieczeństwo! Karliście wypadało nabić broń i trzeba było korzystać z chwili. Olozaga postrzegł, że broń nieprzyjaciela wyjrzała z zasłaniającej go rozpadliny skalnej, że zginie sam, jeżeli nie zabije albo nie uniezdolni do dalszej walki zrozpaczonego; jeszcze więc bliżej przystąpił, wycelował i dał ognia — tysiączne echa strzał ten powtórzyły. Usłyszał okropną klątwę, trafił szpiega w ramię i stał już tylko o kilka kroków od niego.
— Poddaj się, albo zginiesz! zawołał; muszę wiedzieć, gdzie jest Don Józef z porwaną dziewczyną i gdzie wasza schadzka nastąpić miała!
Karlista, na którego bladej twarzy malowała się cała wściekłość i chęć zemsty, stał ciągle w wązkiem rozdwojeniu skały, oczy jego groźnie błyskały, a zapomniawszy w uniesieniu, że już tylko jedną ręką władać może, rzucił się na Olozagę, posługiwał się tylko prawą ręką, lewa zwisła z wielkiego bólu, ale Olozaga ujrzał, że w prawej zabłysł biały nóż.
— Oho, szelmo! zawołał oficer królowej unikając pchnięcia, ruszaj do piekła; bo już dla niego dojrzałeś!
I to mówiąc napadł na niego Olozaga, zręcznie pochwycił za rękę z błyszczącym nożem i zgrzytającego zębami.
Taczający się, obalony szpieg, zdołał jeszcze uchwycić za płaszcz Olozagi, i chciał zwycięzcę za sobą w przepaść pociągnąć; włosa tylko szerokości brakowało, a przyjaciel Serrany byłby wraz z nieprzyjacielem wpadł w otchłań. Zerwał zatem płaszcz z siebie, a szpieg po lekkim krzyku znikł mu z oczu. Olozaga czuł, że drżał cały; dopiero teraz przekonał się, jak wielkiego niebezpieczeństwa szczęśliwie uniknął.
— Jutro może na mnie przyjdzie kolej, poważnie rzekł do siebie; trzeba więc zawsze być w pogotowiu.
Potem mimowolnie ugiął kolana i na tem miejscu podziękował Niebu za ocalenie.
Gdy wstał, przyszło mu na myśl, że obaj jego przyjaciele może mniej pomyślne mieli łowy! Gdzie ich znaleźć? Miejscem schadzki ściganych szpiegów niewątpliwie była bami bezwładnego nieprzyjaciela zepchnął w przepaść. Oto masz za truciznę i za strzał; taki los wszystkich was spotkać musi wy niegodziwcy!
Sierra de Sejas, ale okolica ta była tak rozległa, iż Olozaga niewielką miał nadzieję spotkania tam swoich przyjaciół. W pobliżu wąwozu najbezpieczniej było czekać na nich; dla tego nasz samotnik szybko poszedł udeptaną ścieżką, aby się dostać na wzgórze i mieć swobodniejszy widok.
Wkrótce stanął na szczycie i spojrzał w kierunkach, któremi udali się Prim i Serrano. Tu na górze wiał tak silny nocny wiatr, że Olozaga dobrze okrył się płaszczeni i niecierpliwym rzucał wzrokiem po równinie. Po drugiej stronie leżał wąwóz, a tuż za masą skał wieś Sejas, do której można się było dostać jedynie okrążając naprzeciw leżące stoki, podczas gdy z wysokości, na której stał Olozaga, zdawało mu się, że do wąwozu łatwo dostać się można.
Blade światło księżyca błądziło po śmiertelnie spokojnych, sino-żółtych skałach, i po rozległej, suchej równinie.
Wtem nagle zdało się samotnikowi, że jakiś daleki czarny punkt coraz się bardziej ku niemu przybliża. Serce mu biło pełne oczekiwania, trawiła go niepewność, kto może być ten przybywający. Wkrótce po lekkim cieniu przesuwającym się po stepie, poznać zdołał, że to był jeździec. Spojrzał więc w dół z wytężoną uwagą, i z piersi jego wyrwał się okrzyk radosny, poznał nadjeżdżającego.
— Serrano! poszepnęły jego usta. Szuka śladu, namyśla się; dzięki Ci Najświętsza Panno! zdaje się, że zna drogę do wąwozu, zbliża się tutaj po ścieżce! I jakiegoż to szłapaka na śmierć zajeździł! Zeskakuje z siodła — Serrano! Franciszku! zawołał uradowany Olozaga, i śpiesznie zbiegł ze wzgórza, idąc po niebezpiecznej ścieżce naprzeciw ukochanemu przyjacielowi, w tym samym punkcie spotkanemu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.