Idealiści/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Idealiści
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.

Dwie godziny jazdy koleją żelazną dzieliły Rymiszów od miasta, które było celem wyprawy pana Alfreda Zgorzelskiego; wyjechawszy wszelako po zachodzie słońca, nie mógł tam przybyć wcześniej, jak o godzinie pierwszej w nocy. Każdy człowiek nieuprzedzony przyzna, że nie była to pora do załatwienia jakichkolwiek interesów, i że pan Alfred nie mógł uczynić nic innego po przyjeździe swoim, jak tylko położyć się spać, co też uczynił. Niemniej też, jak się spodziewam, przyzna każdy człowiek nieuprzedzony, że wstawszy nazajutrz rano, p. Alfred nie mógł w odpowiedniejszy sposób przystąpić do załatwienia swoich czynności, jak tylko powołując faktora hotelowego, i polecając mu, ażeby na godzinę dwunastą sprowadził owego Bergera, a na godzinę pierwszą owego p. Gomułowicza, o których wiemy, iż powinni byli w szczególniejszym stopniu zwracać na siebie uwagę najprzystojniejszego z bohaterów niniejszej powieści. Jeżeli wszakże ów człowiek nieuprzedzony, do którego sądu odwołałem się już dwa razy, jest człowiekiem w istocie nieuprzedzonym, nie zaś czemś nakształt recenzenta teatralnego w piśmie politycznem, to przyzna on mi także, że młody i przystojny kawaler, wpadający raz na kwartał z ustronia wiejskiego do większego miasta, mógł mieć niejeden interes równie pilny jak ten, w którym pan Alfred miał widzieć się z p. Bergerem i Gomułowiczem. I tak, w pierwszej linii było rzeczą nieodzowną, ażeby pan Alfred wyszedłszy z hotelu, wstąpił do fryzyera i pozwolił mu spróbować, o ile też sztuka, choćby najbardziej rafinowana, zdoła odświeżyć i upiększyć tak świeżą i piękną naturę, jak ta, której okazem był p. Zgorzelski. Jego zdaniem, sztuka zrobiła fiasko w tym wypadku; zdaniem fryzyera atoli, dokazała cudów, zważywszy, iż pod dotknięciem jej palców, grzebieni, żelazek, nożyczek i kosmetyków, znikły wszelkie przedwczesne ślady siwizny i łysiny, i piękność naszego bohatera zamiast męzkiego, dojrzalszego swojego zakroju, przybrała napowrót ową cechę młodzieńczą, jaką miewała przed laty. To też mimo zupełnego niezadowolenia, jakie pan Alfred wyraził mistrzowi, przypatrzywszy się sobie w zwierciedle, nie mógł on zaprzeczyć, że tak niebiańskie prawie kształty zasługiwały na otulenie jak najstaranniejsze i jak najbardziej zastosowane do estetycznych pojęć, przeważających w Europie o tej porze roku. Ztąd, jak już dla samej konsekwencyi przyznać musi człowiek nieuprzedzony, do którego odwołuję się bez przerwy, pan Alfred musiał koniecznie wstąpić do kapelusznika, do rękawicznika, a nakoniec, i co najgłówniejsza, do krawca. Niejedno znalazło się gotowe i zostało nabytem po długiem próbowaniu i przymierzaniu, inne znowu przybory i ingredyencye wymagały zamówienia, po dokładnej konferencyi z biegłymi w sztuce i po nader szczegółowem wskazaniu im rozmaitych drobiazgów, których nie dostrzeże oko zwykłego śmiertelnika, a które, razem wzięte, stanowią prawdziwy szyk, polegający na połączeniu pozornej zwykłości i powszedniości z nienarzucającą, niedostrzeżoną przez profanów, a tem samem w oczach znawcy większą wytwornością. Któż z gminu pospolitego zdoła sobie zdać sprawę z tego, na ile guzików ma być zapięty tużurek służący do rannej wizyty, i o ile milimetrów mniej albo więcej ma być wyciętą kamizelka, której nie widać z pod niego? Wszak są ludzie do tego stopnia nieumiejący pojąć tajemnic garderoby, że wkładają np. przed obiadem czarną krawatę z małym fontaziem, albo pojawiają się popołudniu z krawatą szalikową, zasłaniającą półkoszulek! Co więcej, widziałem raz na własne oczy człowieka we fraku, kraciastej krawatce, w kamizelce zapiętej na pięć, powtarzam, na pięć guzików, w cielęcych szwarcowanych bucikach, i w ciemnych, na honor! chachacha! w ciemno-brunatnych rękawiczkach, na tańcującym wieczorku! I to, zaręczam państwu, nie sam wieczorek tańcował, ale właśnie ów jegomość w kamizelce odsłaniającej o trzy centymetry kwadratowe mniej koszuli, niż tego wymagało uczucie najprostszej przyzwoitości! Ha, dzieją się rzeczy rano i w wieczór, o których się z pewnością Szczutkowi nie śniło, nie omieszkałby bowiem zapewne wychłostać ich należycie. Otóż łatwo pojąć, że dla uniknięcia podobnie potwornych, delikatnie mówiąc, niewłaściwości, pan Alfred stracić musiał niemało czasu u kapelusznika, u rękawicznika, jakoteż u artystów sztuki szewieckiej i krawieckiej. Dość, że gdy wychodził od krawca, było już pół do pierwszej, i jeszcze zapomniał udzielić mu niejednej informacyi, którą później wypadło dodać ustnie lub listownie. Tymczasem żołądek upominał się o swoje prawa, a rozglądając się wokoło, pan Alfred spostrzegł dwie rzeczy. Po pierwsze, cukiernia najbardziej w całem mieście renomowana była tuż pod bokiem, a po wtóre, ruch na ulicach odmiennym był od zwykłego. Krążyła, a raczej pędziła niemi lotem strzały nieskończona liczba kawalerskich ekwipażów, na czterech kołach i na dwóch, zaprzężonych parą lub czwórką koni, powożonych przez pachołków w liberyi, lub przez dżentelmenów, więcej stojących niż siedzących na koźle, wysoko podnoszących łokcie u rąk dzierżących lejce i bicze, bystro patrzących przez monokle i wogóle całą postawą swoją dających do zrozumienia, iż zajęci są czynnością wielkiej wagi i niezmiernej doniosłości. Na oko, czynność ta polegała jedynie na tem, iż pomienieni dżentelmenowie przewozili swoich fornalów z jednej ulicy na drugą, lub też wywracali ich i siebie na zbyt nagłych skrętach, w gruncie atoli musiało to być coś więcej, bo wszyscy mieli winy niezmiernie seryo i wszyscy uganiali wielkim pędem, podczas gdy fornale siedzący za nimi z założonemi na piersiach rękami, pełnymi byli uroczystego namaszczenia, jak gdyby lud tak pojął i odczuł słowa poety:

„W poświęcenia świętej dumie
Poprowadzi lud do bitwy,
Kto powozić lud ten umie...“

Oprócz tego, widać było konie w kapach, prowadzone luzem, i konie bez kap, na których przejeżdżali się stajenni lub jegomościowie, mający pozór makinionów. Zoczywszy to wszystko p. Alfred pojął odrazu, iż trafił do miasta na sam dzień wyścigów konnych, dzień pospolitego ruszenia w całym eleganckim świecie i w całym świecie ciekawym widoku elegancyi, sportu, tłoku i kurzu. P. Zgorzelski wstąpił tedy do cukierni, wypił kieliszek likieru, zjadł dwa paszteciki i irytował się w duchu, iż hrabia Józio, jakoteż pan Pepi, dwaj ludzie największego tonu i szyku, zaledwie mu oddali szarmancki ukłon, którym ich przywitał, i nie troszcząc się o niego, rozmawiali dalej z oficerem od jazdy o szansach wygranej w głównym biegu. Obydwaj ci panowie w salonach dżokiej-klubu, mianowicie później w nocy, nietylko nie gardzili towarzystwem p. Alfreda, ale poszukiwali go owszem, w tej chwili zaś zachowywali się wcale ozięble i tylko, o ile może być mowa o deklinacyi w języku francuzkim, deklinowali bardzo pilnie wyrazy: Votre Altesse, bo snać oficer od jazdy pochodził z bardzo wysokiego rodu. Zniechęcony pan Alfred chciał zapłacić i pójść, ale w tej chwili okazało się, że nie posiada drobnej monety. To było powodem, że wyjął z pugilaresu jeden z owych rysunków, które znalazł był w książce pożyczonej mu przez panią Helenę, i rzucił go od niechcenia na stół, prosząc, aby mu zmieniono tę sumę. Jakoś tak się zdarzyło, że w tej chwili kolej deklinowania Votre Altesse przyszła była na pana Pepiego, a hrabia Józio, włożywszy monokl w oko, miał czas przypatrzyć się p. Alfredowi.
Mais, vraiment, c’est vous, mon cher! Na honor, nie poznałem cię — zawołał hrabia, zbliżając się do p. Zgorzelskiego i ściskając go serdecznie za rękę. — Kompletnie utyłeś na wsi! Nie do poznania! No, ale przecie, przecie, pojawiłeś się na kursa.
— A, tak, chciałem zobaczyć, czyli też doprowadzimy do czego w tym kierunku. Nie mamy koni w kraju.
— Ale mamy osłów — przerwał pan Pepi, który miał dyplom na człowieka dowcipnego, i to, jak widzimy, dyplom niezbyt mozolnie zasłużony. Wszyscy naturalnie roześmieli się z tego niezrównanego konceptu, podczas gdy pan Pepi witał się z Alfredem i wyzyskiwał dalej swój dowcip. — Ot, gdybyś ty wziął się do chowu koni, kiedy siedzisz na wsi, mielibyśmy przynajmniej nadzieję, że kiedyś doczekamy się mułów.
— Ej, Zgorzelski, jak sądzę, woli chować co innego, niż konie! — wtrącił hrabia.
— Przeciwnie, mam niezłą stadninę. Bez przechwałek, sądzę, że mój Thunderbolt mógłby pokusić się o wielką nagrodę, ale śniegi leżały w mojej okolicy do końca kwietnia i niepodobieństwem było tresować konie.
— Było tresować en traineau! — zauważył pan Pepi, wywołując ogólne konwulsye śmiechu tym pseudo-kalamburem, który w kwadrans obleciał całe miasto, a w dwadzieścia cztery godziny dotarł do najodleglejszych zakątków kraju i stanowi dotychczas deliciae generis humani w jednej stronie świata.
— Spodziewam się, że idziesz z nami na obiad do resursy? — zagadnął hrabia Józio. — Po objedzie Pepi zawiezie nas swoim wózkiem na kursa. Il faut le garder à vue — dodał, zwracając się do Pepiego, i mówiąc o Alfredzie — bo inaczej Melpomena złowi go natychmiast w swoje sieci..
Oh, oui, elle pêche volontiers! — trysnął znowu pan Pepi ze swojego rewolweru kalamburowego.
Et cette fois, ce ne serait point un poisson d’Avril qu’elle aurait, patrzaj co mu tu niosą pieniędzy.
W istocie, w zamian za jeden większy obrazek, cukiernik przyniósł teraz dwie garście mniejszych, ale zawsze bardzo powabnych. Trudno było wymówić się, są pewne względy towarzyskie, których pominąć nie można, jest to jeszcze jedna z tych rzeczy, którym nie zaprzeczy człowiek nieuprzedzony. P. Alfred poszedł tedy z hrabią Józiem i z panem Pepim na obiad do resursy, a ztamtąd pojechali wszyscy na plac wyścigów, uzbroiwszy się w medale dające wolny wstęp aż pod same kopyta biegających rumaków. P. Alfred założył się z księciem Dunkelburgiem, że Sheridan pobije Fatymę i przegrał setkę, z powodu, iż Sheridan uciekł wraz z dżokejem do stajni, a Fatyma sama obiegła arenę. Potem założył się z hr. Kropiowskim, że Sir Napir jest thoroughbred, i przegrał drugą setkę, zważywszy, iż urzędowe pedigree wykazało pochodzenie tego rumaka po Zbruczu od Łysej. We wszystkiem tem był fatalizm, którego istnieniu żaden człowiek nieuprzedzony zaprzeczyć nie zechce i nie zdoła.
Zakłady, które poprzegrywał p. Alfred, były grubsze niż zwykle bywały w kółku, w którem się poruszał w mieście, ale musimy zważyć, że objad w klubie przeciągnął się był do późna i Roederer carte blanche odgrywał przy nim bardzo znaczną rolę, ze względu na dzień tak uroczysty. P. Alfred przypomniał sobie wprawdzie, że zamówił Bergera do hotelu, ale pod wpływem boskiego płynu, który szczególnie zaostrzać ma władze umysłowe, przypomniał sobie także, co mu przedtem nie wpadło było na myśl, a mianowicie, że była to sobota i że wszelkie negocyacye z owym szanownym izraelitą w skutek tego odłożone być musiały aż do pojawienia się pierwszych gwiazd na niebie, lub do dnia następnego. Prawo Mojżesza zabraniało p. Bergerowi obdzierać goimów częściej jak przez sześć dni w tygodniu, ponieważ atoli był to człowiek umiejący korzystać z czasu, więc goimowie nic na tem nie tracili, i owszem, gdyby sabbath przypadał był co drugi dzień, byliby równie dokładnie obdartymi, jak to się działo w warunkach obecnych. Wszelako, myśl o tem koniecznem odroczeniu interesów do jutra wprawiła p. Alfreda w humor tak różowy, jakiegoby nie był zdołał wywołać sam Roederer. Są ludzie, dla których kłopot odroczony jest kłopotem na razie usuniętym, a p. Zgorzelski należał do ich rzędu. Ztąd zakładał się i przegrywał z wszelką swobodą umysłu i był przytem tak wesół, że hr. Józio i p. Papi powzięli niemałe wyobrażenie o dobrym stanie jego kasy.
Wyścigi odbywały się zwykłym trybem i skończyły się biegiem z płotami, w którym zamiast cywilnych dżentelmenów, brali udział sami oficerowie od jazdy. W ogóle, ilu widziałeś na błoniu potomków rycerskich rodzin Nałęczów i Sasów, Korczaków i Grzymalczyków, Szreniawitów i Korwinów, wszyscy oddawali się namiętnościom sportu pieszo. Konno, oprócz oficerów, wystąpili tylko: jeden dyrektor banku, jeden księgarz i dwaj kupcy, handlujący zbożem. Hrabia Kropiowski, jakkolwiek sam przyjechał doróżką na plac spotkania, nie mógł przecież utaić swojego zgorszenia z tego powodu, i narzekał mocno na teraźniejszą młodzież szlachecką, w istocie stanowiącą objaw niepospolicie sprzeczny z arystokratyczną teoryą darwinistów o dziedziczności przymiotów fizycznych i moralnych. Narzekanie to kosztowało p. Alfreda jeszcze jedną setkę, bo dało powód do nowego zakładu. Dowcipny p. Pepi odparł bowiem hr. Kropiowskiemu, że odkąd piechota rozstrzyga wszystkie bitwy, mąż stanu rycerskiego nie potrzebuje jeździć konno, ale powinien za to posiadać „charakter w nogach“.
— Ja trzymam się tej zasady i podejmuję się np. piechotą dobiedz do mety pierwej, niż Margules na swoim koniu!
P. Abraham Margules był właśnie jednym z owych nielicznych konnych miłośników sportu, których wymieniłem. Miał piękne rudawe bokobrody, pantalony Pepita, i buty z żółtemi sztylpami; w ogóle prezentował się jak masztalerz z domu, w którym więcej dbają o cele praktyczne niż o szyk i modę. P. Alfred rozśmiał się i powiedział, że tym razem Pepi przesadził nieco, bo gniadosz p. Margulesa na czterech nogach zawsze pobiegnie prędzej, niż on na dwóch. Słówko po słówku przyszło do zakładu, w którym pp. Margules i Zgorzelski stawili każdy po setce przeciw p. Pepiemu. Gdy ekwipaże i doróżki z widzami potoczyły się z powrotem ku miastu, ustawiono zapaśników: hr. Józio pełnił obowiązki startera, a hr. Kropiowski sędziego. Na dany znak p. Pepi puścił się pędem prosto do mety, podczas gdy gniadosz w sposób nie dwuznaczny dał do zrozumienia swojemu jeźdzcowi, że na dziś ma już dosyć tej zabawki i woli wracać do miasta. Między wolą człowieka, jego cuglami i szpicrutem, a uporem zwierzęcia, rozpoczęła się tedy walka, której rezultatem było krążenie p. Margulesa w kółko naokoło hr. Józia, tak jak rezultatem sił, ciągnących ziemię ku słońcu i ciągnących ją w przeciwnym kierunku, jest ruch odkryty przez Kopernika. Pan Pepi stanął już był u mety, kiedy gniadosz spostrzegłszy zapewne, że teraz jego panu przyjdzie płacić zakład, ocknął się, wierzgnął i ruszył z kopyta ku miastu, nie oglądając się nawet, w jakiej monecie p. Alfred uiszczał się ze swojego długu. Mimo straty, trudno było nie śmiać się z tej awantury, i tak pan Alfred nietylko śmiał się do rozpuku, ale owszem, z chęcią przyjął zaproszenie hr. Józia na kolacyjkę i rewanż.
Hr. Józio miał w mieście przyjaciela, który ani urodzeniem, ani fortuną, ani stanowiskiem, ale innemi nader cennemi przymiotami umiał sobie zaskarbić względy tak dystyngwowanego kawalera. Zwał się Mizerka i był kancelistą, ale odznaczał się zamiłowaniem w sztuce dramatycznej i grał nieźle w bilar, a pani Mizerkowa łączyła z cnotą gościnności zaletę niepospolitych wdzięków kobiecych. Małżeństwo to było tak przykładnem, że jedna strona nie przeszkadzała drugiej oddawać się swoim gustom, hr. Józio zaś w takiej był przyjaźni z mężem i żoną, że bez ceremonii zaprosił całe towarzystwo na kolacyjkę do pp. Mizerków, która to kolacyjka, ma się rozumieć, miała być rodzajem pikniku. Jeden hrabia dostarczył ciepłych potraw, drugi zimnych, p. Pepi świec, deseru i t. p., a p. Alfred wina. Oprócz tego hr. Józio zaopatrzył p. Mizerkę w fundusze, które mu były potrzebne, ażeby pomimo swojej szczupłej pensyi, jako kancelista, mógł tego wieczora być w teatrze, zjeść po przedstawieniu ze znajomymi wieczerzę w traktyerni i zagrać później kilkanaście partyjek „w kręgielki“. P. Mizerkowa podjęła się natomiast robienia honorów domu i wywiązała się z tego zadania z niewymowną uprzejmością. Rozmowa z nią należała wprawdzie do rzeczy trudniejszych, zważywszy, iż otrzymała była wychowanie nieco jednostronne i w skutek tego mniej była obznajomioną z przedmiotami służącemi do jakiej takiej konwersacyi, ale już sama obecność tak czarującej istoty zastąpić mogła towarzystwu najdowcipniejszą rozmowę, a potem, znalazło się przecież niejedno do mówienia. Udzielono sobie parę niewinnych ploteczek, krążących w mieście, rozważono wszechstronnie wady artystek i artystów opery i zdano sprawę z pozadomowego życia rozmaitych członków „towarzystwa“ w ściślejszem słowa znaczeniu. Opowiedziano, kto wyjechał z powodu długów, a kto z kim dał sobie rendez-vous u wód pod pozorem ratowania zdrowia, albo w Tatrach pod pozorem admirowania cudów przyrody. Nawet polityka i kwestye społeczne stanęły na porządku wieczornym, pani Mizerkowa słyszała była bowiem od pewnej znajomej, że mają być zaprowadzone rozwody, i pytała z oburzeniem, czy to być może, ażeby ludzie rozłączali, co Bóg złączył? Słyszała także, że Luter opadł Ojca św. w Rzymie i sam chce być Papieżem, i wiele innych rzeczy, między któremi ta jedna tylko była pocieszającą, iż odkryto nowy obraz cudowny, do którego pani Mizerkowa ślubowała odbyć pielgrzymkę, tylko że sama nie może puszczać się w drogę, a p. Mizerka nie może dostać urlopu. Wszyscy obecni ofiarowali się wyręczyć zacnego kancelistę i umożebnić swoją pomocą uskutecznienie pobożnego dzieła, do którego ksiądz Stodolski przy ostatniej spowiedzi szczególniej zachęcał p. Mizerkową. Wogóle nie tak jak na wieczorku u pani Podwalskiej, na którym poznaliśmy p. Zameckiego, ale bez wszelkiej opozycyi i dyskusyi załatwiono tutaj wszystkie kwestye, poruszające umysły, i wyczerpawszy je, rozłożono zielony stolik i rozpieczętowano karty.
— Cóż tam porabia twoja dawna miłość, pani Zamecka? — odezwał się wśród tych przygotowań hr. Józio do p. Alfreda.
— Ha, cóż, pielęgnuje męża...
— A ty jej pomagasz, mauvais sujet que vous êtes!
— Cóż robić na wsi? — odparł pan Alfred, stawiając na stole wypróżnioną z szampana czarę i wyciągając się wygodnie w fotelu, z uśmiechem wyrażającym raczej znużenie, niż co innego.
— Ale, ale, wiesz ty, że Pepi odkrył tu w mieście młodą osobę, jak kropla wody do drugiej, tak podobną do pani Zameckiej. Tylko że ta już jest nieco passée, a tamta świeża jak pączek i jednem słowem śliczna. Onegdaj widzieliśmy ją obydwaj, ja i książę Hilary, w ogrodzie i staraliśmy się dowiedzieć gdzie mieszka, ale nie było sposobu.
— Radabym wiedzieć, co pana to interesuje? — odezwała się pani Mizerkowa z przekąsem.
— Mnie — nic, ale księciu podobała się dyabelnie. Pepi musiał mu obiecać, że się dowie, gdzie się ukrywa ta nimfa.
— Wielkie rzeczy! — wtrąciła p. Mizerkowa. — Widziałam ją także, nic w niej nie ma osobliwego. Ubrana jak pokojówka...
Pani Mizerkowa, która nigdy nie wychodziła z domu, nie mając kilkanaście łokci aksamitu lub ciężkiego jedwabiu na sobie, była nader wymagającą pod względem toalety kobiecej. Była to jedna z niewielu wad tej nadobnej istoty.
— Bywają pokojówki wcale niczego — nadmienił sentencyonalnie hr. Kropiowski.
— O, wiem ja dobrze — mówiła p. Mizerkowa, rozdrażniona bez widocznego powodu — wiem ja dobrze, że niektórzy panowie mają takie ordynarne gusta! Fe, jakaś szwaczka! Bez wychowania, bez ekadu... bez hedu...
— Bez edukacyi — dopomógł hr. Józio. — Cóż, kiedy podobała się księciu, i Pepi dał słowo...
— Że zaproszę ją na wieczorek, foi de polisson! — zawołał Pepi w zapale. — Lecz nie traćmy czasu. Kto daje bank?
— Ja — ozwał się hr. Józio, — a pani Matylda ponalewa nam z łaski swojej wina, i może później zechce przystawiać się do spółki z którym z panów.
Pierwszym szczęśliwym spólnikiem pani Matyldy był p. Alfred. Wygrywali oboje tak, że bank pękł wkrótce. Z kolei, hr. Józio przysunął karty p. Zgorzelskiemu.
Jako bankier, p. Alfred był mniej szczęśliwym i stos banknotów leżący przed nim na stole zmniejszał się z większą szybkością, niż rósł przedtem. Na szczęście dla finansów rozmiłowanego w sztuce dramatycznej kancelisty, p. Mizerkowa nie należała już do spółki z p. Zgorzelskim, ale „przystawiała się“ z hr. Józiem, który wygrywał. P. Alfred znosił wszelako przeciwieństwa losu, jak przystało tak dystyngwowanemu kawalerowi, a kiedy ostatnie bilety bankowe z jego posiadania przeszły w ręce poniterów, nie oddał banku nikomu, ale wyjął z pugilaresu kilka świeżych setek i położył je przed sobą. Pani Mizerkowa skorzystała z tej chwilowej przerwy, by pocieszyć naszego bohatera znaną sentencyą, przytoczoną jeszcze przez ks. biskupa Krasickiego w „Przygodach Mikołaja Doświadczyńskiego“, a obiecującą słodkie nagrody ze strony Kupidyna i jego przecudnej matki temu, komu w grze nie sprzyja bożek sprośnej mamony. P. Pepi twierdził, że przysłowie to jest równie nieprawdziwem, jak wiele innych jemu podobnych, i udowadniał swoim własnym przykładem, że można nie mieć szczęścia ani w grze, ani w miłości. P. Mizerkowa odpowiedziała na to powątpiewającem: kto wie?! i nalała p. Alfredowi kieliszek szampana ze spojrzeniem, w którem człowiek zarozumiały mógłby był wyczytać, że przysłowie nie myli się tak bardzo. W tej chwili, jakkolwiek było już blisko drugiej po północy, dały się słyszeć kroki w jednym z przyległych pokojów. Mówię umyślnie: „w jednym z przyległych“, ażeby dać do zrozumienia, że pomieszkanie państwa Mizerków, jakkolwiek skromne, nie było zbyt ciasnem. Oprócz aksamitu, koronek, sobolów i t. p. drobiazgów, przyzwoity apartament, czyli mówiąc słowami p. Mizerkowej, „porządna stancya“, należała do tych rzeczy, których brak ubliżałby w najwyższym stopniu jej godności kobiecej. W jednym z przyległych pokojów tej „porządnej stancyi“ tedy, dały się słyszeć kroki, a p. Mizerkowa rzuciwszy wzrok w tę stronę, zawołała:
— Niunio i Siunio idą!
I w istocie, weszli Niunio i Siunio. Ktokolwiek, złudzony późną porą pojawienia się Niunia i Siunia, i ich zdrobniałemi imionami, przypuszcza, że byli to synkowie lub siostrzeńcy p. Mizerkowej, ten jest w błędzie. Niunio i Siunio nie byli wcale malcami, ani domownikami p. Mizerkowej. Byli to owszem dwaj kawalerowie nader słusznego wzrostu, na nader długich, cienkich, i na oko, załamujących się pod nimi nogami, i o klatkach piersiowych tak wyłącznie na długość tylko rozwiniętych, że wziąwszy jednego i drugiego z nich jako całość, i postawiwszy Niunia o kilkanaście kroków od Siunia, oko mimowoli szukałoby było u szczytu każdego z nich białej filiżanki porcelanowej, i owiniętego naokoło niej druta telegraficznego, łączącego te dwa indywidua, nader podobne do słupów, używanych w tym celu w krajach bezleśnych, a tem samem, oszczędzających drzewo. Tymczasem, zamiast filiżanki, Niunio i Siunio kończyli się u góry chudemi i przeciągłemi twarzami, i starannie przyczesanemi czuprynkami, a mianowicie, Niunio czarną, a Siunio jaśniejszą. Wielkie to podobieństwo zewnętrzne sprawiało zapewne, że obydwaj zdawali się być równego wieku, podczas gdy w rzeczy samej Niunio o całą ćwierć stulecia starszym był od Siunia. Co jednemu ujmowało lat, a drugiemu ich dodawało, tego w XIX stuleciu czytelnik domyśli się zapewne sam, bez pomocy autora. Nadmienię jeszcze tylko, że Niunio i Siunio byli wielkimi wielbicielami płci pięknej, i że tu kończyło się wszelkie podobieństwo między nimi. Siunio był bowiem erudytem, wyrażał się w frazesach zaokrąglonych starannie, i niepozbawionych pretensyi do pewnego esprit, branego z drugiej ręki. Niunio przeciwnie, albo nie wyrażał się wcale, albo jeżeli się odezwał, wywoływał wybuchy śmiechu, nie dobrowolnie, jak p. Pepi, ale mimowolnie, Żartownisie miejscowi utrzymywali całe rejestra takich rozweselających powiedzeń Niunia, jego poglądów naukowych, politycznych i estetycznych, i w ogóle, pamięci godnych jego słów i czynów. Mimo to Niunio, równie jak Siunio, był srogim łupieżcą i mordercą serc niewieścich, brał je w jasyr, jak Tatar, i trzymał je w niewoli całemi tuzinami — w złotej klatce, jak dodawał p. Pepi.
Pojawienie się dwóch tak znakomitych znawców piękności mimo spóźnionej pory nie sprawiło najmniejszej sensacyi w „porządnej stancyi“ p. Mizerkowej. Siunio powiedział jej parę gładko utoczonych komplimentów, z pomiędzy których najlepiej przyjętemi były te, które odnosiły się do jej stroju. Niunio z początku nie powiedział nic, a następnie zdał sprawę z projektu fortyfikacyi Paryża, o którym słyszał od hr. Witolskiego, i który polegał na przeniesieniu Pirenejów nad Sekwanę i posadzeniu ich, w równych odstępach, naokoło stolicy francuskiej. P. Pepi nie omieszkał potwierdzić prawdziwość tego doniesienia, i dodał, że zamierza na najbliższem posiedzeniu towarzystwa agronomicznego wnieść, by w ten sam sposób przeniesiono Karpaty nad morze Bałtyckie, ażeby nie było tak zimno w całej Polsce. Hr. Kropiowski, który z natury był mniej przenikliwym, domyślił się wszelako, że Pepi bierze Niunia na fundusz, i zapytał tego ostatniego z nienacka, co sądzi o projekcie zaprowadzenia przymusu szkolnego? Niunio nie znał tej kwestyi i był w ambarasie, bał się bowiem skompromitować przed p. Mizerkową, oświadczył tedy à toud hasard, że w tej mierze jest republikaninem, i sprzeciwia się wszelkiemu przymusowi. P. Pepi odkrył natychmiast wielkie podobieństwo między politycznem wyznaniem wiary Niunia, a znakomitą mową, którą wygłosił był publicznie temi czasy głęboki myśliciel Korneliusz, (nie Nepos, ale Kozołupski z Wołowiec). Hr. Kropiowski miał skłonność do politykowania i począł rozwodzić się szeroko, jak dalece filozof wołowiecki miał słuszność, tak co do argumentów, które wygłaszał, jak i co do ukrytego celu, do którego zmierzał. P. Alfred stanął na gruncie szlacheckim, gospodarskim, i ze swojej strony kilkoma trafnemi uwagami poparł zdanie, że nie ma nic przewrotniejszego i zgubniejszego, jak uczyć chłopa czytać i pisać. Erudyt Siunio, biorąc ztąd asumpt, zaczął długi speech na ten temat, że nauka byłaby dobrą, gdyby niestety nie służyła za broń ludziom „dążącym do materyalizmu, do pozytywizmu i do darwinizmu“, dzięki czemu, zaciera się w społeczeństwie coraz bardziej wiara w ideały i cześć dla nich. Usłyszawszy wzmiankę o ideałach, pani Mizerkowa zaczęła słuchać pilnie dalszych wywodów Siunia, ale, jak powiedziałem, wykształcenie jej było poniekąd jednostronne, a Siunio trafiał w przemówieniu swojem właśnie na takie „strony“, po których wykształcenie to nie poruszało się nigdy, w skutek czego gospodyni domu znudzona, zapytała niecierpliwie, kiedy panowie przestaną już raz mówić o „poli-tykach“ i o „matema-tykach“, a zaczną o czemś zabawniejszem? P. Pepi dał brawo i zaproponował rozmowę o innych jakich „tykach“, ponalewano szampana i jeszcze tylko p. Alfred, poruszony przemową Siunia, wniósł toast na cześć „ideałów“, przyjęty z zapałem i wypity z przyjemnością, bo Veuve Cliquot był dobrze frapowany — poczem gracze przystąpili napowrót do swojej przerwanej czynności, a Niunio i Siunio, do bawienia p. Mizerkowej. Niunio i Siunio nie grywali, i nikt ich nigdy nie ciągnął do kart, zważywszy, iż wygrana od nich miałaby wartość czysto teoretyczną i sprawiaćby mogła w najlepszym razie satysfakcyę jedynie moralną, a to z powodu, iż Niunio już nie miał majątku ani kredytu, a Siunio jeszcze nie posiadał tych pożądanych rzeczy, tak materyalnych i pozytywnych w swojej istocie, a jednak w ręku idealisty stanowiących nieraz tak dzielne antidota przeciw materyalizmowi i pozytywizmowi!
Będzie to mniej zajmującem dla czytelnika dowiedzieć się, ile banków i ile butelek szampana pękło jeszcze, nim się skończyła wizyta u pp. Mizerków. Dość będzie nadmienić, że p. Alfred postarał się o wielki zapas wina i lodu, i że, ponieważ nie grano zbyt wysoko, reszta sumy zmienianej rano w cukierni wystarczyła mu mimo dość grubych strat do utrzymania całej kompanii w jak najlepszym humorze. Bardziej ciekawem byłoby, gdybym umiał opowiedzieć, jakim sposobem Niunio i Siunio potrafili bawić p. Mizerkową, póki się gra nie skończyła, co trwało bardzo długo, jak się zaraz dowiemy. Mimo najszczerszych chęci atoli nie potrafiłbym zdać z tego sprawy, i w istocie wyznać muszę, że ze względu na wzmiankowaną już jednostronność wykształcenia tej damy, nie mam najmniejszego wyobrażenia, o czem tak długo rozmawiano. Wiem tylko, że od czasu do czasu który z grających mięszał się do rozmowy, i że słychać było, zwłaszcza ile razy odezwał się p. Pepi, głośne wybuchy śmiechu. Powodem tej wesołości bywały dwuznaczniki, prawdziwe lub urojone, jakich znajdzie pełno w „Wielkiem Bractwie“ i w innych „salonowych“ komedyach, zdobiących naszą literaturę dramatyczną temi czasy. Do tych źróoeł dobrego tonu i prawdziwego, rodzimego humoru polskiego, wykluczającego „obce żywioły“, zmuszony jestem odesłać każdego pragnącego informacyi co do sposobu bawienia się w towarzystwie dystyngwowanem. Dla naszej powieści godnem uwagi było tylko to, że poruszono na nowo sprawę młodej osoby, o której twierdzili poprzednio hr. Józio i p. Pepi, że jak jedna kropla wody do drugiej podobną jest do p. Zameckiej.
— Niunio, którego bacznemu oku nie ujdzie żadna piękność, musi znać tę gracyę! — zauważał hr. Józio.
— Są trzy gracye — dodał p. Pepi — widuję ją bowiem zawsze w towarzystwie dwóch innych młodych dziewcząt.
— Znam wszystkie trzy doskonale — oświadczył kategorycznie Niunio. — Jedna blondynka, a dwie brunetki.
— Dwie blondynki, a jedna brunetka — rzekł p. Pepi — nie znasz ich widocznie.
— Otóż znam: jedna brunetka jedna szatynka, a jedna blondynka, jeżeli chcecie wiedzieć wszystko dokładnie. Chodzą zawsze razem, i mieszkają przy ulicy Zamkowej.
— Przy Kowalskiej, a nie przy Zamkowej — twierdził p. Pepi. — Nie ma domu przy ulicy Zamkowej, któregobym nie znał.
— A ja wam powiadam, że przy Zamkowej — obstawał Niunio. — Powtarzam, że znam wszystkie trzy doskonale, i każdą z osobna, i jeżeli chcecie, przekonam was, że znam je zbliska. Jedna nazywa się Mińcia, druga Adelcia, a trzecia Brońcia. Byłem tam wczoraj.
— Co za gruntowność u tego Niunia! — zauważył hr. Józio.
— I co za cikawość! — zawołała pani Mizerkowa.
— Mnie się zdaje, że Józio jest także bardzo ciekawym i bardzo gruntownym pod względem płci pięknej. Pani Mizerkowa potwierdzi z pewnością moje zdanie — rzekł Siunio.
— Zgub się pan — odparła p. Mizerkowa figlarnie — co panu do tego?
— No, dosyć będzie na dzisiaj — odezwał się hr. Kropiowski, odsuwając karty i patrząc na zegarek. — Wiecie państwo, która godzina? Pół do piątej!
— Ach, a mego męża jeszcze nie ma w domu! — zawołała pani Mizerkowa.
— Musiał gdzieś trafić na mizerkę, bo podobnoś lubi preferansa — rzekł p. Pepi.
— Chachacha! — zawtórowali wszyscy.
— Ale co ja teraz pocznę sama! Ja się tak boję! Kiedyś tutaj, spóźnił się także, to myślałam, że mię szlag trafi, tagiem się bała.
— Wszak my panią nie opuścimy — odezwał się Siunio, pełen galanteryi.
— I zrobimy jeszcze jedną turę, nieprawdaż? — zaproponował hr. Józio.
— Ja muszę już iść — rzekł hr. Kropiowski. — Wiecie, że nie lubię siedzieć do późna, i że mi to szkodzi. — To też, mimo uprzejmych próśb gospodyni, zacny ten reprezentant jednego z wielkich rodów prowincyi pożegnał się i odszedł.
— Dajcie mu panowie pokój — powiedziała p. Mizerkowa po jego odejściu. I tak już został siedzieć bardzo długo, i dostanie burę od Smolnickiej. Mówią co ona go bardzo kunieruje.
— P. Mizerka jest szczęśliwszym — rzekł p. Pepi. — Pani zapewne nie kunierujesz go nigdy?
— Kobieta z wychowaniem — odparła p. Mizerkowa, krygując się na prawo i na lewo — nie może być tak ordynarną, jak Smolnicka.
— No cóż, gramy dalej? — zapytał hrabia Józio.
— Najchętniej — odpowiedział p. Alfred.
— Jestem trochę zmęczonym — odpowiedział p. Pepi, który był już przegrał bardzo wiele, bo hr. Kropiowski, jak się pokazało ostatecznie, uniósł był z placu boju niejednę trofeę, dzięki której mógł ze spokojniejszym umysłem wysłuchać ewentualnych wymówek i wyrzutów, o których wspominała p. Mizerkowa.
— To grajmy odstępnego w écarté, a będziemy mogli odpoczywać z kolei — była propozycya hr. Józia, na którą zgodzono się powszechnie.
Słońce oddawna zaglądało już przez firanki a p. Mizerka nie pojawiał się jeszcze. Z kolei, każdy z trzech graczów pomagał Niuniowi i Siuniowi bawić panią Matyldę, a pomoc ta była tem potrzebniejszą, gdy Niunio, zwiesiwszy brzemienną myślami głowę na piersi, usnął był snem głębszym od jego poglądów na fortyfikacye Paryża, podczas gdy Siunio, wyczerpawszy zasoby swojej wymowy, skapitulował i przypatrywał się graczom. Szampan jeden tylko był niewyczerpanym i coraz skuteczniejszym w swojem działaniu, i nieśpiąca część towarzystwa była coraz bardziej ożywioną. P. Mizerkowa wynurzyła żal, że nie umie grać w écarté; p. Alfred, który był wolnym w tej chwili, podjął się wyłożyć jej elementa tej sztuki, i natychmiast urządzono drugą partyę przy drugim stoliku. Dzięki temu tête-à-tête, p. Alfred dowiedział się, że p. Mizerkowa czuje się osamotnioną i nieszczęśliwą, że serce jej czuje wszystkie dolegliwości, pochodzące z posiadania nieziszczonych ideałów, że hr. Józio jest bardzo dobrym, bo wyszukał dla pp. Mizerków „stancyę“ i w ogóle wyświadcza wiele grzeczności p. Mizerce, że szanowny ten kancelista ma bardzo małe dochody, niewystarczające mu do przyzwoitego utrzymania żony, która pochodząc z familii, jak się pokazało, nader znakomitej, przyzwyczajoną jest do innego zupełnie życia, i że — nakoniec, kto nie grał nigdy w écarté a dostanie dobrego nauczyciela, może zaraz po pierwszej lekcyi ulżyć pugilares mistrza o setkę i o kilka dziesiątek, tyle bowiem wygrała p. Mizerkowa od p. Alfreda, chociaż nie bez umyślnego przyczynienia się z jego strony, za które nagradzało go każdym razem niebiańskie spojrzenie, a czasem, przyjacielskie uściśnienie ręki. Ostatecznie atoli, na pobliskiej wieży wybiła ósma godzina, i najwaleczniejsi z całego towarzystwa zmuszonymi byli oświadczyć, że czują znużenie, któremu oprzeć się nie mogą. Zbudzono Niunia, pożegnano się z gospodynią domu, i wkrótce Niunio, Siunio, Pepi i p. Alfred znaleźli się na ulicy; hr. Józio gdzieś się zawieruszył, ale nikt nie był niespokojnym o niego.
Słońce czerwcowe oświecało i rozweselało świat boży, uroczystym, niedzielnym swoim blaskiem. Czy uważaliście państwo, że słońce inaczej piękniej jakoś świeci w dzień świąteczny, niż w powszedni? Nie? To dobrze, ale ja to uważałem. Uważałem także, że w niedzielę od rana już ulice przedstawiają widok odmienny od zwykłego. Nawet sługi, jak codzień spieszące do miasta lub z miasta z koszykami, wyglądają inaczej. Pochodzi to może ztąd, że są starannie umyte i uczesane, niemniej przeto to, co twierdzę, jest prawdą. Wszystko, niebo, ziemia, słońce, powietrze, ptaki i ludzie, inaczej wyglądają w niedzielę. I nasi czterej panowie wyglądali inaczej, niż wczoraj. Krok ich był mniej pewnym, a rozmowa głośniejszą, i kapelusze fantastycznie osadzone na głowach. Niunio i Siunio mieli minę dwóch Don-Kiszotów, pobitych w walce z olbrzymami, i szukających felczera. P. Pepi przedstawiał widok człowieka, który pochylał się naprzód, szukając na chodniku kwadratury koła, i nie znalazłszy jej tam, przekrzywiał głowę na prawo i na lewo, w nadziei, że znajdzie na szyldach to, czego szuka. Najlepiej jeszcze trzymał się p. Alfred, ale tylko względnie, bezwzględnie rzecz biorąc, i on nie trzymał się dobrze. Nagle podnosząc oczy od chodnika ku dachom, p. Pepi zawołał:
Ma foi, oto jest nasza piękność!
Wszyscy spojrzeli w stronę, w którą spoglądał p. Pepi, i ujrzeli trzy panny w słomkowych kapelusikach, w świeżutkich, choć skromnych sukienkach, z książkami do nabożeństwa w rękach, widocznie wracające z kościoła.
— Jaka piękność? — zapytał Niunio.
— Ta, o której mówiłeś, że ją znasz, i że jest podobną do p. Zameckiej. Wszak to ona?
— Nie, to nie ta.
— Otóż ja ci mówię, że ta! Chodźmy prędzej, a przekonamy się zaraz.
P. Pepi wziął Alfreda pod rękę, a Niunio i Siunio zdążali za nimi. Wkrótce udało im się prześcignąć panienki, a mijając je, p. Pepi schylił się i zaglądnął ciekawie jednej z nich pod parasolkę. Dziewczęta zmięszały się, a Siunio i Niunio powtórzyli manewr p. Pepiego i pospieszyli za swoimi towarzyszami.
— A co, prawda, że śliczny buziaczek? — zagadnął p. Pepi.
— Przypatrzmy jej się lepiej, stańmy! — rzekł p. Alfred.
Panny zarumieniły się wszystkie trzy mocno i ze spuszczonemi oczami minęły szybko naszych znajomych, którzy ścigali je rotowym ogniem niezbyt wyszukanych uwag.
— Że też żaden z was nie ma odwagi! — zawołał p. Pepi. — Ja, gdy byłem tak młody, nie byłbym się wahał zacząć rozmowy z dziewczyną, która mi się podobała.
— O, wielkie rzeczy! — zawołał p. Alfred. — I my to potrafimy! — To mówiąc, przyspieszył kroku, podczas gdy Siunio spostrzegłszy nieprzyzwoitość sceny, która zwracała uwagę przechodniów, zatrzymał Pepiego i Niunia, przedstawiając im, że nie wypada im kompromitować się w ten sposób. Szli więc powoli za p. Alfredem, który wkrótce dopędził na nowo dziewczęta, i przystąpił do jednej z nich, idącej od strony ulicy.
— Czy pani pozwoli towarzyszyć sobie? — odezwał się Faust nowomodny do nowoczesnej Małgorzaty.
Para prześlicznie oprawionych czarnych oczu w odpowiedzi, z przestrachem i zgrozą wypatrzyła się na niego, a właścicielka ich cofnęła się na bok, ściskając ramię swojej towarzyszki.
— Chodźmy, Franiu, na miłość Boga, chodźmy! — zawołała z obawą, i wszystkie trzy poczęły biedz co miały siły.
P. Alfred, któremu nie wypadało biedz przez ulicę, nie mógł dopędzić spłoszonych dziewcząt, jakkolwiek przyspieszał kroku. Szedł więc za niemi w pewnem oddaleniu, i spostrzegł, że weszły w bramę kamienicy, nie położonej przy żadnej z ulic, które wymieniano na wieczorku u p. Mizerkowej, Pospieszył za niemi rezolutnie i widział, że przebywszy obszerny dziedziniec, brukowany kamieniami, znikły w głębi sieni długiej, jednopiętrowej oficyny. Bohater nasz zawahał się nieco, zatrzymawszy się w bramie, gdzie go zastali p. Pepi, Niunio i Siunio, rekognoskującego wzrokiem nieznany teren. Z okien pomieszkania w oficynie, znanego nam z pierwszych rozdziałów tej powieści, widać było tę grupę ludzi dobrego tonu, jak odbywała rodzaj rady wojennej. Było to pomieszkanie p. Karola Skryptowicza, a czytelnik, tak domyślny za naszych czasów, odgadł już niezawodnie, że pomiędzy panienkami ściganemi przez p. Alfreda znajdowała się panna Helena Grodecka, podczas gdy towarzyszki jej były córkami p. Karola.
Wiemy już, że p. Skryptowicz od pewnego czasu nauczył się był wstawać bardzo wcześnie, nie zadziwi nas przeto, że i dzisiaj widział z okna swoje panny, drżące i pomięszane, w powrocie z kościoła. Popłoch sprawiony spotkaniem z p. Alfredem był tak wielki, że pomimo owego naprężenia stosunków między p. Karolem a jego rodziną, o którem mówiłem, tym razem p. Skryptowicz na zapytanie swoje, co się stało, zamiast zwykłego, lakonicznego „Nic“, pokropionego łzami, otrzymał odpowiedź wyczerpującą przedmiot, i był mocno oburzonym. Ma się rozumieć, że skorzystał ze sposobności, ażeby wygłosić obszerną filipikę przeciw chodzeniu do kościoła, zwłaszcza o tak rannej porze, jakoteż w ogóle przeciw wychodzeniu panien z domu bez towarzystwa p. Skryptowiczowej. W przerwach zaglądał do okna i widział, że p. Alfred po naradzie z towarzyszami śmiało zbliżał się do jego pomieszkania, rozglądając się na prawo i na lewo, jak gdyby czego szukał. Za chwilę, przedsiębiorczy nasz kawaler znajdował się w sieni.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał p. Karol, odchylając drzwi od swego pokoju.
— Czy tutaj mieszka p. Bykowski? — była odpowiedź. — Ach, przepraszam, nie poznałem pana! — dodał p. Alfred, podając rękę p. Karolowi. — Jak się pan miewa? Przywożę panu ukłony od pp. Zameckich, ale nie wiedziałem, gdzie pan mieszka. Potrzeba w istocie tak szczególnego zdarzenia...
— Proszę, niech pan wejdzie do pokoju — rzekł p. Skryptowicz, którego oburzenie nie dotrzymało placu wobec pewności siebie i przytomności umysłu p. Alfreda.
— Dziękuję bardzo i przepraszam, innym razem, i o stosowniejszej porze złożę państwu moje uszanowanie, obecnie zmuszony jestem szukać p. Bykowskiego w pilnym bardzo interesie. Do widzenia, kochany panie Skryptowicz, do widzenia! Ale, ale, co to za piękne panny widziałem przed chwilą wchodzące tu do pana? Ej, ej, panie Skryptowicz!
— Mój panie — odparł zagadnięty w ten sposób, koncentrując ile mógł uroczystego tonu w te dwa wyrazy — mój panie, to są moje córki!
— A, powinszować, powinszować, prawdziwie czarujące istoty! No, do widzenia, kochany panie, do widzenia! — I podczas gdy p. Skryptowicz, usiłując nadać obliczu swemu wyraz jak największej srogości, szukał w dodatku słów, któreby wiernie odmalowały to nieludzkie uczucie, p. Alfred skłonił się lekko i był już na podwórzu, zkąd rzucił jeszcze wzrok pełen melancholicznego smętu i eleganckiej kokieteryi w dwa okna ozdobione białemi firankami i wazonami pełnemi kwiatów, a należące do bawialnego pokoju państwa Skryptowiczów. Gdybym powiedział, że w oknach tych nie było nikogo, niktby mi nie uwierzył, przyznaję tedy, że w bezpiecznem ukryciu, uczucie niewinnej ciekawości wzięło było górę nad przestrachem, i że wszystkie trzy panny wyglądały przez te dwa okna, ale schowały się natychmiast, gdy ujrzały p. Alfreda. Było to równie naturalnem, jak to, że po odejściu nieproszonego gościa, p. Karol srożył się niezmiernie, i obiecywał „połamać kości temu łotrowi“, jeżeli jeszcze raz ośmieli się pokazać w jego domu. Kandydat do połamanych kości opowiadał tymczasem swojemu towarzystwu spotkanie, które miał z p. Skryptowiczem, i był nadzwyczaj zadowolonym z siebie i ze swojej przytomności umysłu, obiecując, iż nie poprzestanie na tem, ale zrobi pp. Skryptowiczom wizytę en forme, i zawiąże dobre stosunki z ich potomstwem. Niunio i Siunio śmieli się do rozpuku z tej awantury, i tylko p. Pepi był nieco rozczarowanym, albowiem odkrycie, kim była intrygująca wszystkich piękność, zmniejszało znacznie szanse jego zakładu z księciem Hilarym. P. Alfred oświadczył na to, iż nigdy nie należy rozpaczać, i poszedł spać do hotelu.
Przed drzwiami numeru czekał na niego w pokornej postawie dawny nasz znajomy, p. Simche Berger. P. Alfred zachmurzył się na jego widok, bo jeżeli rozmowa o interesach z p. Bergerem była uciążliwą każdego czasu, to tem bardziej musiała nią być po wieczorku, który przeciągnął się był tak długo, jakeśmy widzieli, i który wraz z jazdą na wyścigi konne i t. p. zrobił był nie mały wyłom w finansach naszego bohatera. Nie wypadało wszelako postąpić inaczej, jak tylko wpuścić niemiłego gościa do pokoju i rozmówić się z nim ile możności grzecznie.
P. Simche Berger, zwykłym swoim trybem, rozglądnął się po pokoju, zajrzał na kurytarz, zamknął drzwi, i dobył z kieszeni pugilaresu, obszerniejszego od niejednej teki ministeryalnej, mocno obdartego i obwiązanego sznurkiem. Rozłożył go na stole, i z pomiędzy kilku set weksli i innych papierów wybrał kopertę, starannie opieczętowaną.
— O, niech jaśnie pan hrabia patrzy, prawda, że pieczątka nietknięta? Niech si jaśnie pan hrabia przekona, że Berger, to uczciwy człowiek. Tego wekslu nikt u mnie nie widział, nawet moja żona.
— I ja radbym go był nie widzieć nigdy. Czegóż chcesz, nie mam jeszcze pieniędzy.
— Aj waj, co ja pocznę, ja nie mogę dłużej czekać. Za trzy dni wydaję córkę za mąż, i mam bardzo dużo wydatków. I tak czekam już ośm lat na tę bagatelkę.
— Zapominasz, mój kochany, że od ośmiu lat bagatelka ta urosła z tysiąca pięciuset na dwadzieścia tysięcy, nie licząc tego wszystkiego, co wziąłeś gotówką tytułem procentów. Co roku doisz mnie na parę tysięcy złr., a ile razy chodzi o prolongacyę, to albo żenisz syna, albo córkę wydajesz za mąż, i robisz mi różne historye. Czy widziałeś się z Gomułowiczem?
— Nu, jak ja miałem widzieć się z nim? Jaśnie pana już od roku nie było w mieście, a mnie nie wolno było pokazywać tego wekslu nikomu. Ja wiem, co pan Gomułowicz zna jednego szlachcica, co ma realność na przedmieściu i pożycza pieniądze na weksle. Może on kupi ten weksel, ale potrzeba nowych podpisów, bo już niezadługo będą trzy lata, jak weksel wystawiony, a jaśnie pan wie, że przed tym terminem trzeba wnieść skargę do sądu, albo weksel przestaje być wekslem.
— Wiem to wszystko. Idź do Gomułowicza, i powiedz mu, że dostanie odemnie dwa tysiące złr., jeżeli zrobi interes z tym szlachcicem. Powiedz, że potrzebuję 25000 złr. i że zapłacę dwadzieścia od sta, w ratach półrocznych. Co zejdzie z dwudziestu tysięcy, będzie dla ciebie, a teraz idź, bo jestem zmęczony z drogi, i muszę się wyspać.
— A czy jaśnie pan ma inny weksel?
— Mam, oto jest, a oddaj mi tamten.
— Nu, jak ja mam oddać tamten, kiedy już zapadł, i mnie się należy procent? Niech jaśnie pan mnie zawierzy, jaśnie pan wie, że Berger uczciwy człowiek, i nie ukradnie wekslu.
— Ja wiem, że nie ukradniesz tego tylko, co ci się nie dostanie do rąk. Zresztą szlachcic nie potrzebuje widzieć wekslu, póki się nie zdecyduje dać pieniędzy. Idź natychmiast do Gomułowicza i powiedz mu, żeby się rozmówił ze swoim szlachcicem, i niech przyjdzie potem do mnie o trzeciej popołudniu. Idź-że, mówię ci.
— Nu, a ja nie dostanę za moją fatygę?
— Masz tutaj i idź sobie — zawołał Alfred, rzucając Bergerowi kilka banknotów, którym ten ostatni przypatrzył się z wielkiem lekceważeniem. Rozpoczął się targ, w skutek którego p. Alfred zniewolonym był podwoić ofiarowaną sumę. Nareszcie Berger odszedł, rozglądnąwszy się poprzednio na prawo i na lewo po pokoju, i mruknąwszy w drzwiach „A fajner purec!“ — podczas gdy p. Alfred, rzucając się na łóżko, mruknął coś o „złodziejach żydach“, i o potrzebie wyrżnięcia tego plemienia co do nogi.
O trzeciej po południu, głęboki sen p. Zgorzelskiego przerwało pukanie do drzwi. Bohater nasz otulił się podróżną płótnianką, przeznaczoną do chronienia odzieży od pyłu, i zawołał: proszę! Weszła postać nizka i gruba, o maleńkich, przenikliwych oczkach, i rozmaitych zewnętrznych znamionach tego, co Anglicy nazywają „respectability“. Stara, letnia kapota z czarnemi pętlicami, wysokie buty o cholewach mocno zapylonych, i duży słomiany kapelusz należały do tych znamion. Był to p. Gomułowicz, doradca prawny p. Alfreda, i adwokat nieposiadający urzędowego upoważnienia do pełnienia funkcyj tego zawodu. Przyszedł on zdać sprawę, że mówił ze znajomym swoim, p. Tetrzyckim, o interesie p. Alfreda, i że p. Tetrzycki zażądał czasu do namysłu, do jutra rana. Miał to być człowiek nader ostrożny i niedecydujący się zbyt łatwo.
— Pytał mię, czy nie mógłby prenotować swojej wierzytelności na majątkach p. Zameckiego, w razie gdyby dał pieniądze.
— Pod żadnym warunkiem! Gdyby p. Zameckiemu nie zależało na tem, by mieć tabulę czystą, wolałby pożyczyć w banku, i nie płaciłby tak wysokiego procentu.
— O, rozumiem doskonale, panie dobrodzieju. Ale pani Zamecka pozwoliłaby może prenotować się na sumie, którą jej zapisał p. Zamecki.
— Gdyby to się stać mogło bez wiedzy jej męża...
— Moglibyśmy poradzić na to. W takim razie, panie dobrodzieju, podpis p. Zameckiego na wekslu jest zbytecznym. Żałuję teraz, że wspomniałem p. Tetrzyckiemu o tym podpisie. Wie on, że p. Zamecki ma stosunki majątkowe doskonale uregulowane...
Tu p. Gomułowicz wlepił swoje przenikliwe siwe oczka tak mocno w p. Alfreda, że ten zmięszał się i stracił ową przytomność umysłu, która mu rano przy spotkaniu z p. Skryptowiczem tak znakomite oddała usługi. Po chwili wszelako przyszedł do siebie i odparł z lepszym nieco kontenansem:
— To ten głupiec Berger bajał coś o podpisie p. Zameckiego, o którym nie wspominałem mu ani słowa. W istocie, pani Zamecka prosiła mię, ażebym się jej wystarał o pieniądze bez wiedzy męża...
— Pan dobrodziej sam przed chwilą wspominałeś o p. Zameckim, podczas gdy ja mówiłem tylko o jego majątkach, na których, jak wiem, zapisaną jest suma, darowana p. Zameckiej przez jej męża. Szkoda, że p. dobrodziej nie raczyłeś porozumieć się ze mną wprost, bez pośrednictwa Bergera. Ten podpis p. Zameckiego byłby więcej kompromitującym, niż pomocnym....
— Szkoda, w istocie — westchnął p. Alfred, przeklinając w duchu wyścigi konne, objad w klubie i wieczorek u p. Mizerkowej.
Miłe te zajęcia i połączone z niemi obfite libacye pozbawiły były naszego bohatera zimnej krwi i rozwagi potrzebnej w interesach, i przeszkodziły mu porozumieć się z p. Gomułowiczem, którego zręczność mogła go wybawić od niewoli bergerowskiej. P. Alfred nie widział na razie innego sposobu naprawienia popełnionych błędów, jak tylko ten jeden, że wziąwszy ze stolika imponujące wielkością i kolorem liścia regalia, ofiarował je uprzejmie p. Gomułowiczowi.
— Hm, hm — zauważył ten ostatni, kiwając głową na prawo i na lewo, przypatrując się ciekawie temu przedmiotowi całopalenia i chowając go do kieszeni. — Więc to, proszę pana dobrodzieja, pani Zamecka życzy sobie zaciągnąć pożyczkę bez wiedzy swego męża, i byłaby gotową podpisać konsens tabularny?
— Tak, panie.
— To zmienia zupełnie postać rzeczy. W takim razie, nie jeden tylko Tetrzycki gotów byłby dać pieniądze. Ja sam mam obecnie do dyspozycyi pewien kapitalik, który mogę ulokować, jeżeli się znajdzie zabezpieczenie hipoteczne. Suma potrzebna wynosi dwadzieścia pięć tysięcy, jeżeli się nie mylę? Tak. Z kosztami sądowemi i t. p. wyniesie to w okrągłej liczbie trzydzieści tysięcy, ale p. Zamecki zapisał żonie stotysięcy, jest przeto hipoteka wystarczająca. Czy sprawa bardzo jest naglącą?
— Każdy dzień zwłoki jest zabójczym dla p. Zameckiej.
— Więc wygotuję natychmiast papiery, które musi podpisać p. Zamecka, a pan dobrodziej musi pojechać z niemi do Rymiszowa i przywieść mi podpis. Tetrzyckiemu zaś powiem, że obejdziemy się bez niego, i kwita. Prosiłbym tylko o pieniądze na stęple, które kosztować będą bardzo wiele.
— Ileż mam dać?
— Zaraz panie dobrodzieju. — Tu p. Gomułowicz wyjął ze swojej kapoty książeczkę z notatkami tak olbrzymią i tak źle utrzymaną jak pugilares p. Bergera, i zapomocą wielkich, w róg oprawionych okularów, wydobył z jej rozszarpanego wnętrza tę szacowną informacyę, że stęple na skrypcie dłużnym i na podaniu intabulacyjnem wyniosą razem 101 złr. 25 centów. P. Alfred bez wahania się wyjął dwie setki i podał je z gracyą p. Gomułowiczowi, zapytując, ile żąda za doprowadzenie do skutku całego tego interesu?
— O, o tem czas będzie mówić przy wyliczeniu pożyczki. Panu dobrodziejowi wiadomo, że nie jest moim zwyczajem korzystać z przykrego położenia moich klijentów. Kto mi powierzy swoje interesa, tego uważam za przyjaciela i służę mu o ile mogę bezinteresownie. Ot, byle człek wyżył ze swojej pracy, bez obrazy Boga i ludzi!
P. Alfred, który znał p. Gomułowicza od dawna, musiał zapewne wiedzieć o wielu dowodach bezinteresowności swojego rzecznika, ale jakoś żaden z nich nie wpadł mu na myśl w tej chwili, chociaż wypadało odpowiedzieć komplimentem na skromne zapewnienia szanownego mecenasa. Zamiast więc wyrazić uznanie należące się jego cnotom, p. Alfred zapytał tylko, czy może liczyć z pewnością na to, że interes będzie zrobiony? P. Gomułowicz zapewnił, że pieniądze są już, jakby w kieszeni, i obiecał nazajutrz rano przynieść wygotowane do podpisu dokumenta prawne.
Gdy prawnik oddalił się, p. Alfred po chwili rozmyślania powiedział sobie, że najważniejszą i najtrudniejszą część interesów, w których przyjechał do miasta, załatwił nader pomyślnie. Zostawało mu jeszcze odwiedzić p. Drozdowską i p. Skryptowicza, i uspokoić Bergera jakim sposobem. Do tej ostatniej czynności nastręczyła mu się sposobność natychmiast, finansista pomieniony czekał bowiem na schodach na p. Gomułowicza, a gdy ten wyszedł, pomówił z nim kilka słów i zapukał potem do pokoju p. Zgorzelskiego. Nie posiadam dokładnej relacyi o przebiegu rozmowy, która nastąpiła między p. Alfredem a p. Bergerem, i tylko z opowiadań sąsiadów wiadomo mi, iż w kwadrans później widziano p. Bergera schodzącego z pierwszego piętra na dół z nadzwyczajną szybkością, tak, jak gdyby mu kto na górze udzielił impulsu potęgującego naturalną działalność nóg ludzkich. Z tego domyślam się, że p. Alfred żądał zapewne od swojego bankiera cierpliwości aż do ukończenia interesu z p. Gomułowiczem, że p. Berger żądał za tę przysługę więcej pieniędzy, niż chciał i mógł dać p. Zgorzelski, i że ten ostatni, zniecierpliwiony zbyt wielkiemi wymaganiami, a pewny siebie z powodu dobrego rezultatu konferencyi z p. Gomułowiczem, postąpił z p. Bergerem tak, jak św. Michał na obrazie Giotta postępuje z szatanem. Gdyby nie brak skrzydeł i miecza ognistego po stronie p. Alfreda, porównanie to byłoby wcale trafnem, i chromałoby jeszcze tylko w tym punkcie, że archanioł strącił szatana do piekieł, podczas gdy p. Alfred strącił go tylko ze schodów.
P. Berger odgrywał przy tem wzorowo rolę książęcia ciemności, i najmniejszym ruchem albo słowem nie usiłował popsuć całości obrazu, co byłoby niezawodnie nastąpiło, gdyby się był n. p. chwycił poręcza i zaczął krzyczeć, albo w inny jaki sposób starał się pozostać na wysokości pierwszego piętra. Zachował on się owszem jako szatan wybornie tresowany, i przyzwyczajony do znikania przed archanielską jasnością, albo innemi słowy, jako faktor, któremu gimnastyczne ćwiczenia pewnego rodzaju nie były obcemi. Jedynie wyraz twarzy i wzroku tego szanownego obywatela zdradzały niechęć wewnętrzną i zdawały się wypowiadać walkę na zabój zwycięzkiemu przeciwnikowi. Znalazłszy się na dole, p. Berger oglądnął się swoim zwyczajem wkoło, a stwierdziwszy, że nikt go nie widzi, spojrzał w górę i ujrzał p. Alfreda, który mu się przypatrywał dla nabycia pewności, czyli impet udzielony mu wystarczył do osiągnięcia zamierzonego celu. Wówczas finansista pożółkł cokolwiek więcej niż zwykle, pogroził p. Alfredowi zaciśniętą pięścią i znikł.
W kilka minut później, pani Skryptowiczowa była w niezmiernym ambarasie. W nieobecności jej męża, jakiś pan bardzo przystojny i bardzo przyzwoicie się prezentujący, wszedł do kuchni stanowiącej drugie wyjście z pomieszkania zajmowanego przez rodzinę p. Karola, zapytał, czy państwo są w domu, a dowiedziawszy się od sługi, że jest tylko pani z pannami, przez pokój jadalny i sypialny bez wszelkiej ceremonii wkroczył do bawialnego i przedstawił się jako Alfred Zgorzelski, dobry znajomy męża pani dobrodziejki a wielki przyjaciel p. Tadeusza Zameckiego, który niezawodnie także musi być doskonale znanym pani dobrodziejce. Panny poznały napastnika, który je ścigał rano, i były niezmiernie zażenowane. Pani Skryptowiczowa, usłyszawszy nazwisko gościa, przypomniała sobie, że indywiduum zwane Alfred Zgorzelski było właśnie tem, któremu jej mąż dzisiaj właśnie przez całą godzinę obiecywał połamać kości. Było więc rzeczą oczywistą, że gdyby p. Karol nadszedł, nastąpiłaby jakaś scena okropna; pani Skryptowiczowa drżała tedy z obawy i w ogóle przyjęcie p. Alfreda było tak lodowate, jak przyjęcie wyprawy arktycznej pod ośmdziesiątym drugim stopniem północnej szerokości. P. Zgorzelski nie dał się wszelako tak łatwo zbić z toru, Z największą swobodą zajął wskazany mu w milczeniu fotel i począł rozprawiać szeroko o dobrej i miłej pamięci, w jakiej zachowuje p. Karola całe towarzystwo pp. Zameckich w Rymiszowie, i o wszystkich zaletach i zasługach, dzięki którym tenże p. Karol na pamięć podobną zasługuje, a które spotęgowane są jeszcze okolicznością, iż p. Skryptowicz posiada tak miłą rodzinę. Nadmienił dalej p. Alfred, iż nie było mu wiadomem, że państwo Skryptowicze mają aż trzy córki — a p. Skryptowiczowa była w coraz gorszym ambarasie i nie wiedząc, co ma powiedzieć, zrobiła uwagę, iż na wsi państwo Zameccy muszą mieć bardzo mało towarzystwa. P. Zgorzelski począł natychmiast wymieniać wszystkich naszych znajomych z Rymiszowa, i skończył na p. Wacławie Rolińskim, o którym wiedział bardzo mało, ale zawsze wiedział, że jest wielkim protégé pani Zameckiej i towarzyszy jej w przejażdżkach konnych. Wśród tego wszystkiego, jedna z trzech panien — wiemy która — zarumieniła się mocno, a potem zbladła okropnie.
— Helenko — odezwała się do niej p. Skryptowiczowa — tobie niedobrze, może się pójdziesz położyć?
— Nie, dziękuję cioci, nic mi nie jest.
Tym sposobem p. Alfred dowiedział się, że panienka, do której zbliżył się był rano, jak Faust do Małgorzaty, i której rysów twarzy nie rozpoznał był wówczas dokładnie z powodu, iż miał wzrok nieco zamglony, panienka ta tedy nazywała się Helena i nie była córką, ale siostrzenicą pp. Skryptowiczów. Nie było wszakże czasu do dalszego rozpoznawania tych faktów, w tej samej chwili bowiem p. Karolowa wstała widocznie pomięszana, zajrzawszy w okno, i rzekła:
— Mój mąż właśnie wraca do domu....
Miałaż dodać, że to powinnoby było skłonić p. Alfreda do wyniesienia się drugiemi drzwiami? Nie mogła mu dać tej rady, chociaż pragnęła tego z całej duszy. Panny spojrzały w okno, i ujrzały p. Karola zbliżającego się do drzwi z jakimś drugim, niesłychanie wysokim i barczystym jegomością — spojrzały na panią Skryptowiczową, i domyśliły się, że zanosi się na jakąś niebywałą burzę domową, bo przeczucia złowrogie malowały się w twarzy ich matki i opiekunki. W skutek tych spostrzeżeń i domysłów, panny wyniosły się, niby na powitanie p. Skryptowicza, w istocie zaś, odbywszy tę ceremonię jak najkróciej, drzwiami od pierwszego pokoju wyniosły się do sieni, a ztamtąd do kuchni.
Pani Skryptowiczowa zajęła stanowisko na drodze, którą wyszły, to jest w drzwiach prowadzących z bawialnego pokoju do sypialni p. Karola. Za chwilę, p. Alfred mógł słyszeć następującą rozmowę:
— Moja duszko, oto jest p. Adam Tetrzycki, dawny i dobry mój znajomy.
— Hohoho! — zagrzmiało coś głosem donośnym jak trąba archanioła, i z archanielskiej wysokości — toż to i my się przecież znamy nie od dzisiaj, pani dobrodziejko, tylko że dawno nie miałem przyjemności ucałować jej rączek. A jak to mi pani dobrodziejka wygląda! Cóż porabia konsolacya? — Tu właściciel potężnego głosu pochylając się, ażeby nie uderzyć głową o oddrzwie, wsunął się do bawialnego pokoju, ucałował rączki p. Skryptowiczowej z łoskotem odpowiadającym temu, jakiby sprawiło spadnięcie dwóch korcy pszenicy na bruk ze znacznej bardzo wysokości, i wyprostował się nakoniec w całej potędze swoich siedmiu stóp wzrostu. Był to szpakowaty jegomość w długim granatowym surducie, zapiętym aż pod szyję, i ozdobionym na piersiach wstążeczką od krzyża zasługi wojskowej. W jednej ręce trzymał kaszkiet o szerokiem, płaskiem denku a w drugiej laskę okutą żelazem i zastosowaną pod względem rozmiarów do swojego właściciela.
— Oto skwar, pani dobrodziejko! — grzmiał dalej Goliat, ocierając kraciastą chustką pot z czoła.
— W istocie — szepnęła pani Skryptowiczowa głosem zaledwie dosłyszalnym — mamy bardzo gorące lato. Jest tu — dodała jeszcze ciszej, zwracając się ku drzwiom jest tu... pan Zgorzalski.
— To dobrze — rzekł pan Karol — zostaw nas tutaj samych i zamknij na klucz drzwi od swego pokoju. Tylko zaraz!
Teraz dopiero bezstronny widz mógłby się był przekonać, że jeżeli pani Skryptowiczowa obawiała się sceny, to nie obawiała się natomiast bynajmniej o pana Alfreda. Z rodzajem uspokojenia zmierzyła kolosalną postać pana Tetrzyckiego i wyszła, stosownie do polecenia otrzymanego od męża.
— Mówiłeś mi pan tedy, panie Adamie — ciągnął powoli p. Karol, zamykając najpierw drzwi prowadzące z jego pokoju do sieni, a potem przechodząc przez bawialny pokój i zapewniając się, czy drugie drzwi były zamknięte. — Mówiłeś mi pan tedy, panie Adamie....
P. Alfred patrzył w zdumieniu na gospodarza domu, który zdawał się nie spostrzegać jego obecności. Nazwisko p. Tetrzyckiego zaniepokoiło go było przed chwilą, ale ponieważ nie znał go i nie był mu znanym osobiście, więc na razie pomyślał sobie, że niespodziane to spotkanie nie pociągnie za sobą zbyt niemiłych skutków. Teraz dopiero, w skutek dziwnego zachowania się pana Karola, niedawny pogromca Bergera czuł się w bardzo fałszywej pozycyi i przeklinał chwilę, w której przyszło mu na myśl robić wizytę pp. Skryptowiczom.
— Za pozwoleniem — przerwał p. Tetrzycki p. Karolowi — nie jesteśmy sami. Czy nie lepiej byłoby pomówić in camera charitatis o tak delikatnej materyi?
— Przeciwnie, mojem zdaniem jest to bardzo niedelikatna materya, i z którą charitas nie powinna mieć nic do czynienia. Mówiłeś mi pan, ale siadajże tymczasem, panie Adamie, mówiłeś pan, że pisarz pokątny Gomułowicz proponował panu nabycie wekslu, opiewającego na 25.000 zł. i podpisanego przez p. Tadeusza Zameckiego, przez panią Helenę Zamecką i przez kogoś trzeciego?
— Przepraszam — odezwał się p. Alfred głosem cokolwiek niepewnym — zdaje mi się że przeszkadzam... pozwól pan, że pana pożegnam...
— Tam w bramie — rzekł p. Karol zwracając się do pieca, jak gdyby tylko jemu a nie komu innemu chciał udzielić tej informacyi — w bramie czeka komisarz w towarzystwie kilku żołnierzy policyjnych. Są to niegrzeczni ludzie, którzy często nie pozwalają człeku pożegnać się wtenczas, gdy mu najbardziej pilno do domu. Otóż panie Adamie, chciałeś pan zasięgnąć mojej rady jako prawnika, przyjaciela i towarzysza broni, w sprawie owego wekslu. Na to odpowiedziałem panu, że przyjaciel nasz wspólny, p. Tadeusz Zamecki, posiada w bankach tutejszych tak znaczne kapitały, nieobciążone żadnemi należytościami, że śmiesznością byłoby z jego strony pożyczać pieniądze na wysoki procent. Ergo, jeżeli istnieje weksel z jego podpisem, weksel ten musi być i jest sfałszowany. Radzę fałszerzowi, ażeby zaniechał swego zamiaru, bo dostanie się do kryminału. Radzę ludziom, którzy wnoszą niepokój w uczciwe rodziny i którzy znieważają kobiety, ażeby ponumerowali swoje kości, a to w celu tem łatwiejszego ich pozbierania, gdy będą połamane. A teraz, panie Adamie, chciejcie pożyczyć mi swojej laseczki!
Pan Karol podczas ostatnich słów swoich poszedł był do okna, otworzył je był szeroko i pozdejmował doniczki z kwiatami, które na niem stały, lokując je na komodzie znajdującej się opodal. Uskuteczniwszy to, wziął z rąk zdumionego p. Tetrzyckiego jego „laseczkę“ i zbliżył się rezolutnie do p. Alfreda.
— Mój panie! — wołał ten ostatni — tu zaszło jakieś nieporozumienie! Pozwól mi pan wytłumaczyć się... sprowadziłeś pan policyę...
— Nie, policyi jeszcze nie ma, ale nie ma także i wyjścia innego, jak tylko przez okno! Za okno, łotrze!
Są chwile w życiu najdzielniejszych bohaterów, w których jedynem możliwem męztwem jest męztwo szybkiej decyzyi, chociażby decyzya ta prowadziła do odwrotu przez okno. Tego rodzaju chwila zaskoczyła obecnie p. Alfreda. Zrozumiał ją i poszedł odrazu za jej impulsem. Okno było otwarte i znajdowało się na dole, tylko z powodu niedzieli, większa niż zwykle liczba sług znajdowała się na podwórzu i w bramie, a ponieważ p. Skryptowicz rozkrzyczał się był mocno pod koniec rozmowy, z której zdałem sprawę, więc oczy tej, paradyzowej wszelako publiczności, zwrócone były w tę stronę, i widziały z niemałem zdumieniem, jak „jakiś pan“ wyskoczył przez okno, i nie oglądając się po za siebie, pędem wyleciał na ulicę...
Berger nie miał przynajmniej świadków swojego pogromu!
— To jest ów Zgorzelski, który wam chciał sprzedać weksel, panie Adamie — rzekł p. Skryptowicz, spokojnie dokonawszy swojego dzieła. — Teraz, proszę was jeszcze o jedno. Jeżeli macie cokolwiek przyjaźni dla mnie i dla Tadeusza, nie wspominajcie ani jemu, ani nikomu w świecie o całej tej sprawie, póki was nie wezwę. Chodzi tu o jego spokój, mam nadzieję, że uda mi się ochronić go od szkody, nie wyrządzając mu większej przykrości nad wszelkie straty pieniężne, a taką przykrością byłoby, gdyby się dowiedział o tem, co zaszło. Czy dajecie słowo?
— Daję! Ale jak mi Bóg miły, czemuście tego gagatka nie poczęstowali przynajmniej porządnie moją towarzyszką podróży, albo czemuście mi przedtem nie powiedzieli, co to za panicz.
— Nie chciałem korzystać z przewagi, jakiej mi użyczała tak potężna rezerwa, a i bez tego, napędziłem mu okropnego Piotra. Ręczę, że ogląda się na wszystkie strony, czy go policya nie chwyta za kołnierz.
Po odejściu p. Tetrzyckiego, który mieszkał daleko za miastem, a z zasady pogardzał doróżkami i fiakrami i musiał tem bardziej spieszyć się do domu, p. Skryptowicz zawiadomił rodzinę, iż nazajutrz rano wyjeżdża na wieś. Wiadomość o niezwykłych warunkach, wśród których pan Zgorzelski dostał się był na podwórze i na ulicę, rozeszła się już była w całej kamienicy. Pani Skryptowiczowa dziękowała niebiosom, że się na tem skończyło, córki jej utrzymywały, że ojciec jest okropnym gorączką, i że bądź co bądź, można było „tego pana“ w delikatniejszy sposób nauczyć rozumu. Jedna tylko Helenka zadziwiła wszystkich oświadczając nagle z wielką namiętnością, że „temu panu“ należała się jeszcze lepsza lekcya i że ona gdyby mogła, byłaby go zabiła. Właściwego przebiegu i powodu rozprawy z p. Zgorzelskim nie znał nikt, oprócz pana Karola i pana Tetrzyckiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.