Idealiści/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Idealiści
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

Informacye pani Trzecieszczakiewiczowej nie były mylnemi. P. Alfred Zgorzelski od dłuższego już czasu stał się częstym bardzo i mile widzianym gościem u państwa Zameckich. Należał do „klubu“, zbierającego się co popołudnia na werandzie, pijał piwo, i był nawet ozdobą tego wybranego grona, dzięki swojemu dobremu humorowi i nadzwyczajnej łatwości w obcowaniu. Lata nietylko nie wywarły szkodliwego wpływu na powierzchowność pana Alfreda, ale owszem wpłynęły na nią bardzo korzystnie. Zmężniał i wypiękniał przytem tak, że o ile to jest możliwem zwykłemu śmiertelnikowi, zbliżał się do ideału „przystojnego“ mężczyzny. Szczególnie jego oczy, piękne i pełne wyrazu, błyszczały otwartością i szczerością, która jednała mu powszechne sympatye. Zwykł on był mawiać o swojej przeszłości, jako burzliwej nieco i nie ze wszystkiem wzorowej, a to z taką swobodą, z taką mięszaniną żalu i humoru, na jaką się zdobyć może tylko ten, co niewiele nabroił, ale i na to, co zbroił, zapatruje się ze stanowiska człowieka nieprzystępnego już niedorzecznym pokusom pierwszej młodości. Częste wędrówki za granicę, i wielostronne obycie się w świecie, dostarczały mu wątku do rozmów niezbyt wprawdzie głębokich, ale ujmujących wesołością i pewną prostotą, ujmującą serca. Warto było widzieć, jak dr. Chimerski rozjaśniał swoje pochmurne nieraz oblicze na sam widok p. Alfreda, o którym utrzymywał, iż wystarcza do wyleczenia go ze splinu. Zbytecznem byłoby dodawać, że panna Wanda w wyższym nierównie stopniu podzielała zdanie szanownego konsyliarza, z którem zgadzał się po części i p. Tadeusz. Tego ostatniego cieszyło to niepospolicie, że młody jego sąsiad „wyszumiał się“ i z zamiłowaniem dzielił swój czas między książki i gospodarstwo, rzadko kiedy opuszczając Kruchówkę dla wycieczki dalszej niż do Rymiszowa. Ksiądz Chyżycki, mimo pewnej skłonności do lekkiego sarkazmu, zapatrywał się życzliwie na cały świat, i nie robił wyjątku w tej mierze co do p. Alfreda, ale owszem lubił go bardzo. Jedna tylko pani Helena nie podzielała ogólnego zapału, i miała zawsze coś do wyrzucenia p. Alfredowi. Kiedy dr. Chimerski zachwycał się jego świeżą, piękną, męzką postacią, ona robiła uwagę, że p. Alfred sam zanadto jest przeświadczonym o tej swojej zalecie, że zbyt troskliwie i widocznie zajmuje się swoją powierzchownością, i że nie widziała nic śmieszniejszego nad te wszystkie sposoby i sposobiki, za pomocą których stara się ukryć pierwsze, przedwczesne ślady łysiny na swojej głowie. Kiedy p. Tadeusz powtarzał z zadowoleniem, że Zgorzelski ustatkował się, i że objawia więcej rozumu, niżby to można było przypuszczać dawniej, ona oświadczała wprost, że nie wierzy w tę poprawę, i że ptaszek tego rodzaju przy lada sposobności zacznie znowu zgrywać się w karty i robić długi, a co się tyczy jego rozumu, to ten musi być ukrytym bardzo głęboko, bo nie ma nic nieznośniej czczego i płaskiego nad jego rozmowę. P. Tadeusz nie mógł jej wyrządzić większej przykrości, jak kiedy nalegał na to, ażeby Zgorzelski towarzyszył jej w przejażdżkach konnych, które odbywała z polecenia dr, Chimerskiego, a w których Wanda nie mogła brać udziału, bo nie jeździła konno, ale tylko z doróżki podziwiała, jak cudnie Alfred prezentował się na swoim gniadym wierzchowcu, słynnym z bajecznych skoków przez rowy, płoty i bramy, na których widok biedna panienka omal nie mdlała. Wanda była główną przyczyną niechęci pani Heleny ku Zgorzelskiemu, i kiedy raz ks. Chyżycki nadmienił, że Alfred ma bardzo dobre serce, zaprzeczyła temu stanowczo.
— Jeżeliby miał choć odrobinę serca, nie dręczyłby tak ubogiej dziewczyny, w której niby się kocha. Jest to zarozumiały g...., któremu pochlebia to, że wszyscy widzą jej słabość dla niego, i który nie jest zdolnym odpłacić jej się wzajemnością. Codzień powtarzam Tadeuszowi, że nie pojmuje, dlaczego zachęcił go do bywania w naszym domu. To wiem, że gdybym była mężczyzną, p. Zgorzelski musiałby mi zdać sprawę ze swojego postępowania, zwłaszcza gdy Wandzia nie ma krewnego, któryby mógł ująć się za nią.
— Gdybyś była mężczyzną — zauważył na to p. Tadeusz — miałabyś niewątpliwie sposób myślenia nader rycerski, ale trochę za porywczy. Zachęciłem Alfreda do bywania w naszym domu, bo widzę, że Wanda ginie z miłości dla niego, a mnie na starość miło widzieć, jak się młodzi kochają. Co się tyczy zamiarów Alfreda, nie zagroziłem mu wprawdzie pistoletem, szablą, szpadą, ani żadną inną palną lub sieczną bronią, w razie gdyby one nie istniały lub nie były właściwemi — ale natomiast rozmówiłem się z nim po przyjacielsku, i jestem zupełnie zadowolonym z wyjaśnień, które od niego otrzymałem. Kruchówka niesie mu w przecięciu trzy tysiące przychodu, a z tego procent i amortyzacya długu bankowego pożerają połowę. Alfred spodziewa się, za kilka lat, przy oszczędnem życiu, uwolnić swój mająteczek od tego ciężaru, a i wówczas jeszcze, nawet z dodatkiem tego, coś przeznaczyła na posag dla Wandzi...
— Ja nic nie przeznaczyłam, bo nic nie mam. Mój kochany, drogi materyalisto, nie wypieraj się twoich bezecnych i samolubnych czynów przed ks. Chyżyckim, który zna skrytości twojego kamiennego serca, jakkolwiek nie może powiedzieć, ażeby był twoim spowiednikiem, bezbożniku, co nie spowiadasz się nigdy. To on, on — dodała, pokazując księdzu swojego męża — wyposażył Wandzię, ja dam jej tylko wyprawę z mojego zbyt wygórowanego budżetu szpilkowego. I, Bogiem a prawdą, to wszystko razem wystarczy im zupełnie, a jeżeli Zgorzelski mimo to zwleka, to z powodu, że nie kocha się w Wandzie, nie kochał i kochać nie będzie jej, ani nikogo w świecie, i tylko czeka, czy nie znajdzie lepszej partyi, nim wyłysieje ze szczętem.
— Ależ Heleńciu, bądź wyrozumiałą! Zgorzelski ma bardzo usprawiedliwioną i chwalebną ambicyę w tej mierze, pragnąłby otoczyć swoją żonę pewnym dostatkiem, na którym, według jego wyobrażeń, polega wielka część doczesnej szczęśliwości, i polegać zdaje się w istocie, skoro współobywatele nasi nawet nazajutrz po wejściu do królestwa niebieskiego, każą sobie drukować na kartkach, że umarł N. N. właściciel dóbr ziemskich.
— Dzieje się to zapewne w przypuszczeniu — rzekł ksiądz Chyżycki — że tam, po tamtej stronie ostatniego Salve Regina, wymierzoną będzie każdemu taka porcya dóbr niebieskich, jaką posiadał w tabuli ziemskiej.
— Dobrze to panom żartować — odezwała się pani Zamecka z goryczą — a tymczasem biedna Wandzia czeka ósmy rok na oczyszczenie tej tabuli ziemskiej. Mówisz, że Alfred gospodaruje, że oszczędza. Cha chacha! Radabym, abyś kiedy zaglądnął do Kruchówki; wyobrażam sobie, jak musi wyglądać to gospodarstwo! Oszczędności także muszą pięknie figurować w tabuli! W ten sposób, Wandzia może czekać do sądnego dnia.
— No, no, jakoś to będzie, za parę lat...
— Parę lat! Na miłość Boga, on już teraz bodaj czy się nie blanszuje i nie różuje, a Wandzia... nie powiem, że używa tych sztuczek, ale zawsze, lata płyną...
— Ha, płyną, ale i nam płynęły. Wszak Alfred i Wanda muszą jeszcze poczekać nieco, nim się pobiorą w tych samych warunkach chronologicznych, co my, a przecież... i p. Tadeusz, zamiast dokończyć zdania, pocałował żonę w piękną białą rączkę, opartą o poręcz fotelu, na którym siedział.
— Ach, ty, ty, na wszystko umiesz znaleźć odpowiedź! — odparła pani Helena, i pochylając się nad nim, złożyła pocałunek małżeński na jego poczciwem czole, klepiąc go dłonią po policzkach, poczem odeszła odszukać Wandę, dumającą w parku na ławeczce u brzegu sadzawki.
Ksiądz Chyżycki zwierzył się p. Tadeuszowi ze zmartwienia, jakie miał z powodu swojego wychowanka, i opowiedział mu historyę jego nieszczęśliwej miłości. P. Tadeusz słuchał go z uwagą, zwłaszcza gdy się dowiedział, że chodziło o pupilkę p. Skryptowicza. Ciekaw był bardzo poznać młodego człowieka, którego jako dorostka widywał dawniej na plebanii, i zaopatrywał w książki z obfitej swojej biblioteki. A ponieważ rozmowa powyższa przypadła na drugi dzień po przybyciu Wacława do Rymiszowa, więc ksiądz obiecał nazajutrz po obiedzie przedstawić swojego pupila p. Tadeuszowi, co też się stało.
Wacław zastał „klub“ zgromadzony na werandzie, i dr. Chimerskiego prelegującego zawzięcie przeciw zwyczajowi picia węgierskiej śliwowicy przy czarnej kawie, któremu to nałogowi oddawał się pan Tadeusz przy pomocy pana Alfreda. Doktor był zwolennikiem francuzkiej Chartreuse, a ksiądz wolał kieliszek starego Tokaja, jako reagens przeciw piwu. Doktor wyjaśniał, że śliwowica zawiera, jak wszystkie trunki pestkowe, pewną ilość kwasu pruskiego, niezmiernie szkodliwą zdrowiu, i że p, Tadeusz, którego podejrzywał o jakiś defekt sercowy i o skłonność do apopleksyi, powinien szczególnie wystrzegać się tego napoju, a nie pozwalać go sobie czasem po dwa nawet kieliszki. P. Zgorzelski, z miną niewinnego a przyjemnego „łobuza“, twierdził, że kwas pruski, zażywany w ten sposób, jest bardzo miłą trucizną, od której warto umrzeć. Kobiet nie było na werandzie, gdy ksiądz Chyżycki wprowadził Wacława, przedstawiając go całemu towarzystwu. Pan Tadeusz z wielkiem zajęciem wypytywał się młodego człowieka o jego studya, gdy weszła pani Helena z Wandą. Weranda zacieniona była bujnym dzikim winogradem, przez którego liście tem mniej na nią padało światła, gdy znajdowała się na północno-wschodniej stronie domu. Pani Helena wydawała się zawsze o wiele młodszą, niż była w istocie, a tego dnia ubraną była w białą pikową suknię, która kolorem i krojem swoim odejmowała jej jeszcze najmniej dziesięć lat wieku. Dość, że gdy weszła, Wacław wpatrzył się w nią jak w jakie zjawisko nadprzyrodzone i omal nie zapomniał ukłonić się jak najniezgrabniej, gdy pan Zamecki przemówił.
— Heleńciu, oto jest p. Wacław Roliński, o którym mówiłem ci dzisiaj rano, i o którym zawsze słyszałaś tyle pochwalnych rzeczy od ks. Chyżyckiego!
— Bardzo mi miło poznać pana — rzekła uprzejmie pani Helena, podchodząc ku młodemu człowiekowi, który jej się wydał nieśmiałym i zażenowanym, i podając mu rękę po przyjacielsku. — Księdzu proboszczowi należy się „kapituła“ za to, że nam pana dotychczas nie pokazał ani razu!
Proboszcz tłumaczył się, że Wacław przyjeżdżał dawniej zawsze tylko na wakacye do Rymiszowa, a państwo Zameccy w tym czasie bywali zwykle za granicą. Wacław tymczasem jąkał coś w połowie bardzo powszedniego, a w połowie strasznie niezrozumiałego, i wyglądał, jak gdyby był nieprzytomnym. Jeden tylko p. Zamecki nie zdawał się być zdziwionym tem szczególnem wrażeniem, spowodowanem przez pojawienie się pań na werandzie. Podobieństwo między matką a córką było zawsze uderzającem, a w cieniu i dzięki skromnej, białej sukni, gdy weszła pani Zamecka, Wacław w pierwszej chwili stał się ofiarą naturalnego bardzo złudzenia i był pewnym, że Helenka stoi przed nim. W dodatku jeszcze, nazywała się Helena! Pan Zamecki wiedział to wszystko, i w milczeniu, z dobrodusznym uśmiechem przypatrywał się Wacławowi, podczas gdy ks. Chyżycki, dr. Chimerski i p. Zgorzelski, każdy po swojemu, myśleli w duchu, że oto jest młodzieniec nadzwyczaj mało oswojony z obecnością dam i nadzwyczaj nieśmiały. To samo myślała niewątpliwie i p. Helena, ale zamiast uśmiechać się złośliwie, jak to czynili panowie, dokładała wszelkich starań, ażeby uprzejmością i swobodą w rozmowie ułatwić młodemu technikowi oswojenie się w obcem mu kole. Niepodobna opisać, jak dr. Chimerski podziwiał ją za to, i jak proboszcz był jej wdzięcznym.
— Wszystko to bardzo piękne, pani dobrodziejko — przemówił nakoniec konsyliarz — ale jeżeli ksiądz proboszcz zasłużył na „kapitułę“, to pani należy się kazanie z mojej strony. Ileż razy mam powtarzać, ażeby pani nie zaniedbywała swojej przejażdżki konnej? Wczoraj było zbyt gorąco, jutro będzie deszcz padał, i skończy się na tem, na czem zawsze kończy się nieposłuszeństwo. Co miał zarobić doktor, dobry patryota, osiadły na miejscu i żywiący się uczciwie na ojczystej glebie, to zarobi Karlsbad a doktor nie dostanie ani honorarium, ani honorów, ani piwa, ani szlema, ani żadnej rzeczy, która mu się słusznie należy według statutów klubu.
— Jeżeli „klub“ chce się mnie pozbyć, ażeby mógł bez żadnej nad sobą kontroli dawać młodym ludziom zły przykład zalewania się piwem i zgrywania się o drobną monetę, to natychmiast wkładam amazonkę i jadę. Pan pija piwo? — dodała, zwracając się do Wacława.
— Nie, pani.
— O, infauste adolescens! — zawołał doktor — nie znasz pan jednej z najwyższych rozkoszy w życiu!
— Nie znasz pan jednego z najszkaradniejszych nałogów — poprawiła pani Helena. — A czy jeździ pan konno?
— Nie jestem sportsmanem, ale....
— Ale jeździsz pan? To doskonale! Dam panu sposobność wyświadczenia wielkiej przysługi panu Zgorzelskiemu, którego, jak pan widzisz, niepokoi już myśl, że będzie musiał zrzec się nadziei wygrania jednej części papierowego guldena z wiska, a rozegrania się o resztę w maczka, albo w dyabełka. Tadeusz ma bardzo lojalne i systematyczne zwierzę w swojej stajni, na którem będziesz mi pan towarzyszył, a panu Zgorzelskiemu damy urlop.
I pomimo błagalnych spojrzeń panny Wandy, pani Helena zadzwoniła, i kazała osiodłać konie p. Zameckiego, poczem wyszła przebrać się w amazonkę. Ale na progu zatrzymała się na chwilę.
— Zapomniałam, że należy wam się wkrótce czarna kawa! Wandziu, moje serce, musisz koniecznie zastąpić mnie i zostać się dzisiaj na gospodarstwie. Ten nieznośny Wincenty potrułby ich tutaj swoim dekoktem! Od czasu jak umarła stara poczciwa Prylińska, w całym domu nie ma komu zrobić kawy. Nie zapomnij Wandziu dać Tadeuszowi jego ulubioną filiżankę, wiesz, tę wielką srebrną z naszemi cyframi, bez której nie rusza się w drogę!
Oczy Wandzi zaświeciły wyrazem niewymownej wdzięczności, i pobiegła szybko wycałować panią Helenę. Pan Tadeusz zrozumiał ludzki zamiar żony i wciągnął pannę Wandę w rozmowę tak zręcznie i zawzięcie, że musiała zostać na werandzie. Musiała nawet zbierać karty Alfredowi, i podać mu zapalone cygaro, za które podziękował jej z taką szczególną gracyą, i z tak anielskim wyrazem w oczach! Nikt nie uwierzy, jak dalece Wandzia była szczęśliwą, i jak mocno pragnęła, ażeby pani Helena w towarzystwie Wacława jechała, jechała, jechała aż na koniec i do końca świata. Tylko czarna kawa wypadła jakoś niefortunnie, i potrzeba było zapić ją śliwowicą, ażeby ją przełknąć — ale nikt z pijących nie zdradził tej tajemnicy i Wandzia była bardzo szczęśliwą.
Wspomniałem już, że ks. Chyżycki opowiedział był p. Zameckiemu wszystko, co dotychczas wiemy o Wacławie; p. Tadeusz zaś powtórzył to żonie, nazywając ją żartobliwie opiekunką wszystkich zakochanych młodych ludzi i polecając jej dobremu sercu równie łaskawe zajęcie się kłopotami miłośnemi pana Rolińskiego, jak i panny Wandy Ciechockiej. Pani Helena była tego dnia w szczególnie dobrym humorze i odpowiedziała mężowi ze śmiechem, że nie zechce może, ażeby leczyła tego młodego inżyniera metodą homeopatyczną? P. Tadeusz odparł na to dobrodusznie, że homeopatya nie jest nigdy szkodliwą, bo zadaje leki w nadzwyczaj skąpych dawkach, i tak rozprawiano dalej i śmiano się długo przed obiadem, przyczem nie brakło ze strony pani Heleny dowcipnych alluzyj do owej tajemniczej „wychowanki“ p. Tadeusza, o której wspominał tak często, a której nigdy nie pokazał żonie. Pani Helena zapytała była nawet złośliwie, czy pan mąż nie podejrzywa jej o szczególny talent w odkrywaniu podobieństwa rysów, i czy byłby pierwszej pani Zameckiej wspominał z taką swobodą o swojej „wychowance“, z jaką mówił teraz? Na to zachmurzył się był trochę p. Tadeusz, i odparł, że gdyby był miał zająć się losem tej dziewczynki za życia pierwszej swojej żony, nie byłby z tego robił tajemnicy, bo nie miał powodu. Chciał jeszcze dodać, że gdyby żyła jego pierwsza żona, byłaby wzięła ową dziewczynkę do swego domu, i byłaby ją wychowywała jak najtroskliwiej, ale namyślił się i nie powiedział tego, a rozmowę skierował na inny przedmiot. Ciekawość co do nieznanej wychowanki męża obudziła się jednak na nowo, jak już nieraz przedtem, w umyśle pani Heleny, i ciekawość ta była może jednym z powodów, dla których teraz wezwała Wacława, ażeby jej towarzyszył w przejażdżce.
W czarnej amazonce, w kapeluszu z długim ciemnym woalem, pani Zamecka wyglądała na swojej arabskiej, skarogniadej klaczy, o ile to być mogło, jeszcze piękniej, niż w białej sukni na werandzie. Wacław wpatrywał się od czasu do czasu w jej rysy twarzy jak w niedocieczoną jaką zagadkę, podczas gdy kozak p. Zameckiego jadąc w pewnem oddaleniu za „państwem“, drzymał na siodle, albo spoglądał smętnie na koniec cybuszka od fajki, którą miał w kieszeni swojej kurtki, a której nie śmiał zapalić tym razem. — Bodaj to, myślał sobie, nasz panicz z Kruchówki! On wie, że człowiekowi nudno bez lulki, i zawsze, skoro wyjedziemy za wieś, powiada: Dubyna! Ta zakury sobie lulku, ino trymaj sia z dałeka, bo panią rozboli głowa od twojego tytoniu! Poczciwe panisko! Ej, co tam, dodał w duchu Dubyna, i kiedy go Wacław nie zachęcał do zrobienia sobie zwykłej przyjemności, umilającej przejażdżkę po świeżem powietrzu, zatrzymał trochę konia, skrzesał ognia i za chwilę dymił jak lokomotywa, uważając tylko, ażeby wiatr nie zaniósł woni „bakunu“ ku nerwom „pani hrabiny“, w którym to celu przyzostał się o jakich pięćdziesiąt kroków za nią.
— Czego on się tak wpatruje we mnie jakoś dziwnie? myślała w tej samej chwili pani Zamecka, rzuciwszy okiem na Wacława. Czy mimowoli nie rozpoczęłam z nim homeopatycznej kuracyi? I tu nagle przerwała obopólne milczenie niespodzianym wybuchem spazmatycznego śmiechu, jakim nas czasem zdumiewają kobiety, nie umiejąc później wytłumaczyć jego przyczyny.
Wacław zajęty był właśnie w duchu porównaniem szezegółowem jej rysów twarzy z pięknemi rysami Helenki Grodeckiej. Były to niewątpliwie te same oczy, ocienione długiemi rzęsami, tylko wyraz ich był nieco odmienny. W ogóle, pod względem wyrazu, mimo prawdziwie portretowego podobieństwa, zachodziła znaczna różnica między Helenką a panią Zamecką. Helenka miała ten sam nosek grecki, te same usta, te same włosy, tę samą płeć, jakkolwiek świeższą i delikatniejszą, ale pomimo to, jak głoski w homonimach, chociaż są te same i ustawione w tym samym szyku, inne mają znaczenie w jednym wypadku, a inne w drugim, tak i tutaj, te same szczegóły po bliższem przypatrzeniu się dawały inną całość. Wacław nie mógł zdać sobie sprawy z tego, w czem leżała ta różnica, i myślał o niej w roztargnieniu, gdy nagły wybuch śmiechu pani Heleny przerwał milczenie. Śmiech ten wywołał w nim coś nakształt lekkiego dreszczu, taki był metaliczny, przenikliwy, piękny, ale nieserdeczny, nie taki, jakim śmiech być powinien. Helenka nigdy tak się nie śmiała.
— Zdaje mi się, że odkryłem różnicę — pomyślał Wacław — powstrzymując się w ruchu objawiającym zdziwienie wywołane niespodzianą wesołością pani Zameckiej — ona ma coś demonicznego w składzie ust i w spojrzeniu, czego nie ma Helenka.
— Chachacha! — śmiała się dalej pani Zamecka. — Panie Roliński, jak się panu podoba p. Zgorzelski?
— Nie miałem dostatecznej sposobności... — odparł Wacław zakłopotany.
— Ale czy uważałeś pan jedną rzecz? Czy uważałeś pan, że pana Zgorzelskiego nie podobna namówić, ażeby usiadł inaczej, jak tylko plecami do ściany, i to broń Boże, nie przed zwierciadłem?
Wacław widział p. Alfreda tylko raz w życiu, przez dziesięć minut, i nie mógł zrobić tego spostrzeżenia, wymagającego dłuższych studyów nad metodą, której trzymał się p. Zgorzelski przy siadaniu. Ponieważ atoli spostrzeżenie to było już zrobione, nie wypadało jak tylko wyrazić coś nakształt zdziwienia nad tą szczególną sympatyą ku ścianom a antypatyą ku zwierciadłom.
— Chachacha — śmiała się dalej pani Helena — pan Zgorzelski łysieje, nie jak inni, od czoła, ale ponad karkiem, i radby ukryć tę szpetną okoliczność przed okiem ludzkiem. Trudno pojąć, jak mogą istnieć ludzie, którzy całe życie silą się na to, ażeby coś udawać lub ukrywać przed światem. Nieprawdaż?
— Bardzo to smutne i niewdzięczne zajęcie.
— A jednak — dodała pani Zamecka, jakby dla siebie i po namyśle — wszyscy coś ukrywamy, albo coś udajemy.
Wacław miał minę człowieka niesłusznie obwinionego i niepoczuwającego się do żadnej winy.
— Nie powiadam — mówiła dalej — by każdy miał do ukrywania jakiś uczynek, albo jakąś ułomność fizyczną lub moralną, ale są inne rzeczy, z któremi taimy się, nieraz sami przed sobą, przed innymi, zawsze. Weźmy np. niedoścignione, nieziszczone ideały pierwszych lat naszych, które kryjemy gdzieś w zakątku duszy, i nie śmiemy nawet pozwolić sobie tej przyjemności, jaką ma np. człowiek zrujnowany materyalnie, gdy od czasu do czasu wydobędzie z ukrycia ostatni grat kosztowny, który mu został z lepszych czasów, dajmy na to, pierścień, albo medalion, odczyści go, oglądnie, westchnie, i schowa napowrót.
— Ideały nie są gratami, któreby można odświeżać i przewietrzać bezkarnie.
— Więc pan nigdy nie „przewietrza“ swoich ideałów? — zapytała naiwnie. — Ale przepraszam pana, zapomniałam, że pan jeszcze nie miałeś czasu być zrujnowanym, i zatęsknić za zabytkami z lepszych czasów! O, wiem to, wiem — dodała z westchnieniem — że ideałów młodości nie można odświeżać bezkarnie!
To rzekłszy, puściła konia w cwał, i zamilkła. Po chwili dopiero, ciągle jakby w roztargnieniu, odezwała się z nienacka:
— Opowiedz mi pan, jak wygląda pański ideał?
Wacław uśmiechnął się smutnie i zapewnił, że nie ma żadnego ideału.
— To opowiedz mi pan co innego, bo wypada przecież, ażebyś mię pan bawił rozmową. Opowiedz mi pan naprzykład, jak wygląda pewna panienka, która bawi u mojego ciotecznego brata, pana Skryptowicza.
Zagadnienie to było dla Wacława czemś zupełnie niespodzianem, i skonfundowało go niepospolicie. Czyliby pani Zamecka wiedziała o jego tajemnicy? Nie było czasu rozmyślać nad tem, wypadało odpowiedzieć.
— Czy pani mówi o pannie Helenie Grodeckiej?
— Tak — odpowiedziała ta, która w tej chwili po raz pierwszy słyszała to imię i nazwisko. — O pannie Helenie Grodeckiej; opowiedz mi pan, jak wygląda panna Helena Grodecka? — I jakiś niespokojny ruch kapryśnej amazonki wprawił jej ognistą klacz w galop szalony. — Jakże, mów pan, brunetka, blondynka, słuszna, mała?
— Łatwo mi przyjdzie opisać ją pani. Gdy pani wróci do zamku, niechaj pani spojrzy w zwierciadło, a z małemi bardzo niedokładnościami, będziesz pani miała przed sobą taki wykapany, jak to mówią, portret panny Heleny, jakiego z pewnością żaden malarz nie wykona tak wiernie. Nie zdarzyło mi się nigdy widzieć takiego podobieństwa między dwiema osobami, nienależącemi do jednej rodziny. Lecz mylę się...
Raptowne szarpnięcie cuglami osadziło na miejscu skarogniadą klacz arabską, a Wacław zaledwie o parę kroków dalej zdołał zatrzymać swojego konia. Nie dostrzegł więc niezrozumiałego spojrzenia, które było odpowiedzią pani Zameckiej na jego rysopis Helenki Grodeckiej. Gdy konie zrównały się znowu, pani Zamecka śmiała się znowu tym śmiechem, co pierwej, srebrnym wprawdzie, ale jakoś nieidącym z serca do serca.
— Jestem dumną z mojej Zulejki — rzekła — i Tadeusz, który mię uczył jeździć konno, może być dumnym ze swojej elewki. Mam tę ambicyę, że sam Abel-el-Kader nie osadziłby lepiej na miejscu swojego bieguna. Przyznam się, że chciałam panu wyrządzić psotę; myślałam, że kasztan mojego męża zatrzyma się także pod panem niespodzianie, i że pan będziesz musiał chwycić się grzywy. Rada jestem, że mi się nie udało. Prawda, jak Rymiszów pięknie wygląda z tej góry?
— Przecudnie. Znam ten punkt oddawna, bo urodziłem się w tych stronach, i wychowałem się w cieniu lip, które tam widać obok kościołka. Mnóstwo wspomnień z lat dziecięcych łączy się dla mnie z tym krajobrazem, często smętnych, ale zawsze rzewnych, a nieraz miłych.
— Ach, ten kościołek! W istocie, nie znam nic poetyczniejszego! Lubię go niewymownie. Czy uważałeś pan obraz Matki Boskiej nad wielkim ołtarzem? Sprowadziłam go z Włoch, chociaż Tadeusz śmiał się ze mnie, że go przepłaciłam, bo dałam się oszukać handlarzowi, który wmówił we mnie, że jest to oryginał Rafaela. Mniejsza o to, mam szczególną predylekcyę, powiem nawet, szczególne nabożeństwo do tego obrazu. Nic wznioślejszego i bardziej rozczulającego, nad wyraz miłości i dumy macierzyńskiej, z jaką Bogarodzica piastuje swoje dziecię. To jest prawdziwy ideał matki! Coś nad wszelki opis świętego, wielkiego. Zdarza mi się, że czasem po południu proszę księdza Chyżyckiego, ażeby mi kazał otworzyć kościół, i długo długo siedzę i dumam z oczyma wlepionemi w matkę z boskiem dziecięciem na ręku! Matka! Jakie to słowo!
— Państwo — zapytał Wacław nieśmiało — nie mają dzieci?
— Niestety — westchnęła pani Zamecka — niebo odmówiło mi tego szczęścia! Jest to moim „niedoścignionym, nieziszczonym ideałem“, i dlatego zapewne tak mię wzrusza ten obraz. Jest on dla mnie tem, czem dla człowieka nieszczęśliwego zabytek, którego widokiem pieści się, przypominając sobie szczęście prześnione, wyrojone, w rzeczywistości niezaznane!
W tej chwili demoniczny wyraz znikł był zupełnie z jej twarzy, i była znowu łudząco podobną do Helenki. Wacław porwany był, przejęty sympatyą dla uczuć, które objawiała jakby nie myśląc o tem, oto tak mimochodem. Dumał nad tem, że nie zdawała mu się być zupełnie szczęśliwą, i nad tem, dlaczego wypytywała go o Helenkę Grodecką, i zkąd wiedziała, że ją zna? Mimowoli zwrócił rozmowę bliżej do tego przedmiotu.
— Kuzyn pani, pan Skryptowicz, zrobiłby mnóstwo satyrycznych uwag, gdyby nas usłyszał mówiących o „ideałach“.
— Ach, Skryptowicz! — rzekła z pogardą. — Jest to człowiek niesłychanie trywialny. Nie zwracam nigdy uwagi na to, co on mówi. Dziwi mię raczej, że są inni, na pozór ludzie z sercem i z głową, którzy prawią niemal to samo, co mój kuzyn, i zaprzeczają wszystkiemu, czego nie mogą dotknąć się, ująć, zmierzyć lub zważyć. Ale panna Helena — dodała z uśmiechem — wierzy w ideały? Nie stroi sobie żartów z niczyjego uczucia, dlatego, że ono nie jest pozytywnie uzasadnione, matematycznie obliczone co do chwili, miejsca, i kierunku swojego wybuchu? Niech pan się nie gniewa na mnie — dodała widząc niemiłe wrażenie, jakie sprawiały jej słowa. — Widzę, że byłam niedyskretną, i że chcąc żartować bez celu, drasnęłam ponoć dotkliwą na seryo stronę.
Niezmiernie łagodne i dobrotliwe spojrzenie, i podanie ręki do przyjacielskiego uścisku, towarzyszyło tym słowom. Pani Helena i Wacław wrócili do zamku w najlepszej komitywie, i z budzącą się, obopólną, przyjacielską sympatyą ku sobie.
— Nie jest-że to grzechem — zawołała pani Helena wchodząc na werandę, gdzie szlachetny kunszt wista prosperował jeszcze ciągle w najlepsze — nie jest-że to grzechem przepędzać w ten sposób najpiękniejszy wieczór czerwcowy, wędzić się w dymie cygarowym, smażyć się w dusznem powietrzu, i nabawiać się uderzeń krwi do głowy za pomocą piwa i śliwowicy! I to jest klub „pozytywistów!“ Pożal się Boże! To się nazywa szukać prawdy w życiu!
— A gdzież ją znaleźć, łaskawa pani? — zapytał doktor Chimerski, z urzędu swojego sceptyk i niedowiarek pierwszej próby.
— Gdzie? W polu, w lesie, na łąkach, w powiewie wiatru, w świegotaniu ptaków, w woni łąk kwiecistych! — odparła pani Zamecka z humorystyczną emfazą.
— Umiemy to na pamięć — zauważył pan Zgorzelski. — Wszystko to umiemy: „polu, bolu; łęgi, wstęgi; wiatru, teatru; ptaków, niebieskich szlaków; kwiecistych srebrzystych“. To opisał nader gruntownie i znakomicie potężny geniusz nieśmiertelnego Dziwosława Habdank Przytulickiego w „Straży literackiej“, a idealna muza Eglantyny z nad Popradu zawtórzyła mu w „Kwartale literackim, pszczelniczym i ekonomicznym“, śpiewem jak wiatrów powiewem, i dźwiękiem jak jękiem“. Ja trzymam z Polem: Na dno życia, na dnie prawda! — I w istocie, p. Alfred wychylił do dna kieliszek śliwowicy, stojący przed nim, poczem z minką przecudownie parodyującą skrzywienie się dziecka, gdy prosi o cukierek, zwrócił się do panny Wandy z prośbą o drugi kieliszek.
— Jaki on dowcipny, i jaki on wesół, i jaki on piękny, i jak, o jak rada rzuciłabym mu się na szyję — pomyślała panna Wanda, i nietylko pomyślała, ale powiedziała, choć nie ustami, lecz oczyma i drżeniem ręki piastującej flakon z nieolimpijskim nektarem.
— I te uwagi, które pan robisz, czytaliśmy w rozmaitych fejletonach humorystycznych — odcięła się pani Zamecka. — Jeżeli pan co zapomniałeś, to Wincenty poda panu ostatni niedzielny numer waszego „Desperata Polemicznego“. Ale, żart na stronę, przyznajcie panowie, kto jest bliższym prawdy, czy my idealiści, gdy zachwycamy się przyrodą lub usiłujemy wypowiedzieć nasze myśli i uczucia, o ile nieudolny język ludzki zdobyć się na to może, czyli też wy, którzy stwarzacie sobie sztuczne przyjemności i rozkosze, wcale nierozkoszne, i chełpicie się tem, że jesteście pozytywistami. —
— Ależ, moja duszko — zaprotestował pan Tadeusz — któż ci kiedy mówił, że pozytywizm polega na dymieniu tytoniem, i na piciu piwa i śliwowicy? Albo, że zamiłowanie w prawdziwych pięknościach przyrody jest idealizmem? Nie ma nic prawdziwszego, a tem samem pozytywniejszego nad to, co rozwesela oko, lub w ogóle działa przyjemnie przez zmysły na umysł. Idealizmem jest wmawianie w siebie i w drugich uczuć i wrażeń, których się rzeczywiście nie doznaje, albo snucie wyobrażeń i pomysłów, niemających nigdzie gruntu praktycznego, a często i logicznego.
— Więc w takim razie mają słuszność ci, którzy pozytywistom zarzucają zbytek „praktyczności“.
— Nie podchwytuj-bo duszko wyrazów — odparł żywo p. Tadeusz, który miał już od dłuższego czasu minę jakoś szczególnie zniecierpliwioną i jakby niespokojną. — Mówiłem o gruncie „praktycznym“, nie w zwykłem znaczeniu tego słowa, ale dlatego, że brakło mi innego wyrażenia, ażeby określić to, co istnieje w czynie, w działaniu. Widzisz: pragma, po grecku, oznacza czyn....
W tej chwili p. Tadeusz chwycił się lewą dłonią za pierś, i zrobił giest taki, jak gdyby chciał odetchnąć głęboko, a nie mógł. Wszyscy spojrzeli na niego, a p. Zamecka zerwała się mocno zaniepokojona i szybko przystąpiła ku niemu.
— Co tobie jest, Tadeuszu, na miłość Boga, tyś słaby!
— Nie, nie, to zaraz przejdzie — odparł p. Tadeusz, zmieniony do niepoznania, i bardzo blady w twarzy. Dr. Chimerski wziął go był za puls, a żona objęła go ramionami za szyję, stojąc nad nim.
— Ja panu zawsze powtarzam, że pan sobie kiedyś napytasz biedy tą przebrzydłą śliwowicą. Jak można pić kwas sinowodowy, choćby w największem rozcieńczeniu! Zwłaszcza przy pańskiej kompleksyi! W ogóle, niechaj pani dobrodziejka raczy zamknąć na klucz wszystkie śliwowice, likiery i chasse-café w całym domu, i nie wydawać ich bez ordynacyi lekarskiej. Wszystko to są trucizny dla męża pani.
— Zostawcie mię, już mi lepiej — rzekł p. Zamecki, uwalniając się łagodnie od pieszczot żony i chwytając powietrze pełnemi piersiami.
— Co to jest kwas sinowodowy, panie konsyliarzu? — zapytała pani Helena, nieco uspokojona.
— To, co nazywają zwykle kwasem pruskim. Jest to piorunująca trucizna, zawarta między innemi w pestkach rozmaitych owoców, osobliwie zaś w gorżkich migdałach, które jej zawdzięczają swój zapach. Kilka kropli tego kwasu wystarcza, ażeby zabić człowieka.
— W istocie — zauważyła pani Zamecka, powąchawszy kieliszek swojego męża — odór tej śliwowicy przypomina mi coś, nakształt wawrzynowych kropli, albo gorżkich migdałów. Jakże ty możesz być takim nieostrożnym, takim niedobrym — dodała zwracając się do męża — ażeby brać do ust coś podobnego! O, skończyło się, ostatni raz ten nektar pojawił się dzisiaj na stole, chociażbyś się miał gniewać. Wolę cię widzieć zagniewanym, niż otrutym, ty, ty, niepoczciwy, kochany....
Tu nastąpiły nowe pieszczoty, którym nie bronił się p. Tadeusz. Po chwili dopiero rzekł z uśmiechem.
— Facecye, moja duszko, konsyliarz straszy się niepotrzebnie. W całej beczce śliwowicy nie wiem, czy jest jedna kropla kwasu sinowodowego. W kroplach wawrzynowych jest go dziesięć razy więcej, a zapisują je dzieciom.
— Nie można tego nigdy orzec z pewnością, ile trucizny zawiera się w danym razie w pewnej kombinacyi organicznej, dlatego też niechętnie zapisujemy leki tego rodzaju, bo nie da się przewidzieć, w jakim stosunku trucizna znajdować się będzie do wody i innych części składowych leku. Potrzebaby pierwej robić analizę chemiczną w aptece. To pewna, że sposób preparowania śliwowicy sprzyja niezmiernie rozwijaniu się kwasu pruskiego.
— Jak to, sprzyja? — zapytała pani Zamecka naiwnie.
— Musiałbym panią znudzić całym traktatem o chemii...
— Nie znudzę się z pewnością. Gdybym nie była zbyt starą, uczyłabym się chemii z przyjemnością, już dlatego samego, że to pozytywna wiadomość, a ja chciałabym raz zostać prawdziwą pozytywistką dla przypodobania się Tadeuszowi. Tym razem lekcya będzie podwójnie korzystną, bo odstraszy go ona może od śliwowicy.
— Ha, więc proszę o uwagę. Pestki niektórych owoców, jako to: trześni, śliwek, brzoskwiń, migdałów i t. p. zawierają dwie części składowe: amigdalinę i emulsynę. Pierwszą z tych części wyciąga z pestek wyskok, czyli alkohol. Otóż amigdalina, rozpuszczona w wodzie wraz z emulsyną, daje jedną część olejku migdałowego, dwie części cukru, jedną kwasu sinowodowego. Ponieważ przy fabrykacyi śliwowicy schodzą się te trzy niebezpieczne żywioły: pestki ze śliwek, alkohol i woda, więc niewątpliwie wytwarza się przy tej sposobności kwas pruski, a ponieważ fabrykant nie może przewidzieć, w jakiej ilości to nastąpi, więc nie przewiduje także, czy otruje swoich konsumentów od razu, czy powoli.
— Widzisz, widzisz Tadziu! — za wołała pani Helena, patrząc z obawą na męża.
— Symptomata otrucia kwasem sinowodowym — ciągnął dalej doktor, wpadłszy w zapał profesorski — są czemś, co pana jeszcze bardziej odstraszyć powinno od picia śliwowicy, podobne bowiem bardzo do tego, czego pan doświadczyłeś przed chwilą, i to nie dzisiaj po raz pierwszy, jak sobie przypominam. Pierwszym objawem jest trudność oddychania, zawrót głowy, ściskanie się serca, rodzące uczucie obawy, niezwykły blask oczu i zawracanie się ich w słup. To wszystko mogłem wydemonstrować w panu, przed chwilą, jak na klinice. Potem następują konwulsye, kurcze, krzyk głośny, ogólne porażenie, serce przestaje bić, i rzecz skończona, często w przeciągu kwadransa, albo i jednej minuty. Zależy to od wielkości dawki.
— Ach, to okropne! — były słowa pani Zameckiej. — Spodziewam się, że takich trucizn nie sprzedają w aptekach?
— Samego kwasu sinowodowego nie trzymają nawet, ale tu i owdzie mają sinek potasu potrzebny fotografom do ich rzemiosła. Wyjdzie to na jedno. Wszak w gazetach czytamy co chwila o wypadkach otrucia tą ingredyencyą, której jedna łyżeczka od kawy dostateczną jest do sprowadzenia natychmiastowej śmierci.
— Radbym wiedzieć — zagadnął ks. Chyżycki — czy po śmierci lekarze mogą odszukać w ciele ślady tej trucizny?
— Poszlaką jej bywa tylko odór gorzkich migdałów, inne znamiona są wątpliwe. Na razie tylko można stwierdzić obecność kwasu sinowodowego za pomocą pewnych reagensów chemicznych. Wszelako rozkłada on się szybko, i wraz z nim ginie odór.
— Tadeuszu — zawołała znowu pani Helena niespokojnie — tobie ciągle niedobrze! Panie konsyliarzu, patrz pan na niego!
W istocie p. Zamecki pobladł był gorzej niż pierwej, oddychał z trudnością, i przyznał się, że doznaje silnego zawrotu głowy. Pomimo wszelkiego nadrabiania miną musiał wkrótce uledz naleganiom żony i doktora, i udać się do swego pokoju, rozebrać się i położyć do łóżka. Pani Helena zaledwie pozwoliła służącemu wejść do pokoju, i sama pełniła jego funkcye z niesłychaną troskliwością, jakoteż z bezradnością, która była skutkiem widocznego jej pomięszania i przestrachu. Tadeusz śmiał się i usiłował ją uspokoić, ale nadaremnie. Po chwili wybiegła do salonu, gdzie zostali byli pp. Chimerski i Zgorzelski wraz z panną Wandą, podczas gdy proboszcz wraz z Wacławem pożegnali zaraz z początku państwa Zameckich i odeszli. Pani Helena oświadczyła doktorowi, że go nie puści do domu, i że będzie nocował w zamku. Konsyliarz przystał na to chętnie, ale zapewniał p. Zamecką kategorycznie, że obawy jej są płonne, i że nie ma się czem niepokoić.
— Tadeusz tyje w ostatnich czasach znacznie — mówił — i to długie siedzenie na werandzie, połączone z piciem piwa, sprawia mu dolegliwości tego rodzaju. Umyślnie straszyłem go, że się truje; może się uda nakłonić go powoli do innego sposobu życia. Potrzeba mu więcej ruchu, a mniej piwa i mniej uporczywego obstawania przy różnych innych szkodliwych nawyczkach.
— Niechaj-że konsyliarz będzie łaskaw pójść do niego i zbadać, jak się ma. Jestem tak przerażoną, pod wpływem pańskiego wykładu z chemii, że drżę cała. Wandziu... ach... wody!...
To mówiąc, usiadła na kozetce w półcieniu. Widocznie słabo jej się zrobiło. Wszyscy rzucili się do karafki z wodą, napiła się trochę i zaklinała doktora, ażeby szedł do Tadeusza.
— Proszę się mną nie kłopotać, ja nie zemdleję. Nigdy w życiu nie zemdlałam. Niechże konsyliarz będzie łaskaw iść do pokoju mojego męża.
— Co za niezrównana kobieta! — pomyślał dr. Chimerski, wykonując jej polecenie. — Dobra, uczuciowa, kochająca, rozumna i ani śladu jakiegokolwiek udawania, pozowania! Żadnej, choćby najniewinniejszej, zwykłej „kobiecej blagi!“ Nieoceniona kobieta.
— Biedna kobieta — myślała panna Wanda. — Ach, gdyby tak Alfred pobladł, i gdyby mu brakło oddechu, jakżebym się zlękła!
— Moja droga Wandzuniu, bądź łaskawa... Mnie trochę niedobrze. Tam w moim budoarze, na gotowalni, albo na stoliku koło krosienek, jest flakonik z octem toaletowym. Gdybyś mi go przyniosła! — I to rzekłszy, pani Helena oparła bezwładnie głowę o poręcz kozetki.
Wandzia wybiegła do budoaru. W salonie, naprzeciw pani Zameckiej, stał tylko p. Alfred.
Słońce zaszło było od kwadransa. Salon, którego trzy okna wychodziły na werandę, a dwa inne ocienione były drzewami ogrodu, był prawie zupełnie ciemnym. Pani Helena nie mogła przeto widzieć obojętnej miny, z jaką pan Alfred Zgorzelski przyjmował wiadomość o słabości jej męża, i z jaką jej samej podawał wodę. P. Alfred ze swej strony nie mógł widzieć, jak pani Zamecka zbladła była, osłabła, i jak napiwszy się wody, przyszła nieco do siebie, gdy wysłała pannę Wandę Ciechocką po ocet toaletowy. P. Alfred, starający się od tylu lat o pannę Wandę i wytężający wszystkie siły w celu przyprowadzenia swojego stanu majątkowego do ładu, któryby mu pozwolił ożenić się i urządzić sobie dom na pewną — jak mawiał — „przyzwoitą skalę“ — pan Alfred, powtarzam, nadto musiał być w tej chwili zajętym odejściem panny Wandy, ażeby mu w ogóle przyszło na myśl zastanawiać się, jak się miała pani Helena. O ile sądzę, trudnoby było w tej chwili znaleźć dwoje ludzi, zostawionych sam na sam w ciemnym salonie, którzy by nietylko mniej zajmowali się jedno drugiem, ale nawet, mniej byli usposobionymi do zajęcia się tego rodzaju. Wiemy już, jak pani Helena zapatrywała się na p. Alfreda. Słyszeliśmy, co mówiła o nim swojemu mężowi, i słyszeliśmy także, jak przemawiała do niego w towarzystwie cierpko, złośliwie. Starała się przekonać Wandzię, że ten człowiek jest próżnią zupełną, bez żadnej, najmniejszej treści. Starała się przekonać całe otoczenie swoje, że nie było nigdy człowieka bardziej pozbawionego jakiegokolwiek dodatniego przymiotu, bardziej polegającego na ujmującej na pozór powierzchowności swojej, i bardziej przytem moralnie i fizycznie zrujnowanego, jak p. Alfred. Opinię tę, wcale nie tajoną, odpłacał p. Alfred pani Helenie w całej pełni. Nie zdarzało się nigdy, ażeby się o niej wyraził korzystnie. Odmawiał jej nawet tak niezaprzeczonego jej przymiotu, jak piękności. Jednem słowem, była to antypatya wzajemna, o której wiedziano prawie powszechnie w Rymiszowie i w okolicy.
Zapewne dzięki tej antypatyi, zaraz po odejściu Wandy, pani Helena wstała szybko i wyszła na werandę. Pan Alfred bał się może duchów, których pojawienie się w wysokich i dużych komnatach starego zamku nie było wprawdzie stwierdzonem, ale nader prawdopodobnem, Zdaje mi się, że sam, gdybym był duchem, obrałbym sobie takie a nie inne mieszkanie. Dość, że pan Alfred wyszedł także na werandę, poza którą widać było kłąby kwiatów, oblane pełnym blaskiem księżyca, i cienie drzew rysunące się ostro i wyraźnie na szerokich ulicach i ścieżkach ogrodu, wysypanych żółtym piaskiem. Rezedy i róże w pobliżu werandy, a dalej nieco jaśminy, zwilżone rosą, napełniały powietrze swoją wonią. Słowiki, wykochawszy się i wyśpiewawszy w maju, umilkły już były o tej porze roku, ale zdaleka, oprócz skrzeczenia żab, słychać było tony wiejskiej sopiałki, a oprócz tego, w ogrodzie pełno było małych puszczyków, których talent muzykalny, srodze i niesłusznie spotwarzony, wcale nie jest tak niewdzięcznym i niemiłym, jak twierdzą niektórzy uprzedzeni krytycy. Nie wiem, czy uda mi się zrehabilitować puszczyka w mniemaniu ogólnem, ale wiem, że jest to bardzo pożyteczna i wcale wesoła ptaszyna, niezmiernie szczebiotliwa, kochająca swoje dzieci i najniesprawiedliwiej wprowadzona w styczność z różnemi tragicznemi przeczuciami i wrażeniami. Wszak Adeliny Patti także nikt ponoś nie słyszał przed zachodem słońca, a przecież nikomu nie przyszło na myśl wróżyć co złego z jej głosu! Wielki puhacz, przesiadujący w lasach, ptak bardzo drapieżny i silny, z głosem emerytowanego basisty i z potężnym apetytem na pieczeń zajęczą, zasłużył może po części na złą reputacyę, jakiej używa cały rodzaj sowi, ale puszczyk domowy jest śpiewakiem, którego można słuchać z przyjemnością, skoro się człowiek pozbędzie pewnych zabobonów i skoro pamięta, że dotychczas nie mamy partycyj Aubera, Belliniego ani Gounoda zastosowanych do potrzeb skromniejszych talentów w rodzie ptasim. Jednem słowem, puszczyk wobec słowika albo kanarka nie stoi wcale niżej, niż dyletant należący do Tow. muzycznego we Lwowie, wobec Filleborna lub Cieślewskiego. Musiało to być zdanie, które podzielała pani Zamecka, bo zszedłszy po kamiennych schodach z werandy, przechadzała się w świetle księżyca naokoło kłąbów w ogrodzie, zaludnionym wzgardzonymi owymi śpiewakami. P. Alfred był zaś zapewne wybredniejszym w swoim smaku, i jak zwykle, sprzeciwiał się zdaniu pani Zameckiej; toczyła się bowiem między nim a nią bardzo ożywiona dyskusya, prowadzona półgłosem i połączona z żywą gestykulacyą. Na chwilę pani Zamecka stanęła, splotłszy dłonie u rąk wyprężonych tak, jak to się robi w głębokiem zamyśleniu, zacisnąwszy usta i wlepiwszy spojrzenie w ziemię, podczas gdy p. Alfred mówił szybko, podnosząc przy tem ramiona i rozwierając ręce, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że czegoś nie może, czy zrobić, czy pojąć, czy przyznać lub dopuścić. Potem znowu pani Helena wykonała jakiś ruch stanowczy i niecierpliwy, i w tej chwili panna Wanda z flakonikiem, pojawiwszy się na stopniach werandy, usłyszała dobitnie wypowiedziane wyrazy:
— To się raz musi skończyć, i wiem już, jak się skończy. Ach, jesteś, Wandziu! — dodała pani Zamecka dziękuję ci, moje serce. Dam panu przed wyjazdem pańskim książkę — rzekła jeszcze do p. Alfreda — w której pan znajdziesz, czego panu potrzeba... a raczej, czego byś pan powinien czuć potrzebę. Będzie tam ze dwa tysiące argumentów przeciw pańskim twierdzeniom, Spodziewam się, że to wystarczy?
— Nie wystarczy i dwadzieścia, albo trzydzieści. Ale będę się starał zrobić jak najlepszy użytek z tych, które znajdę.
— O czem to państwo mówicie? — zapytała panna Wanda ciekawie.
— Ach... pan Alfred wystąpił właśnie z teoryą.. że szczęście nie polega na posiadaniu i używaniu, ale na oczekiwaniu, na jakimś, jak powiada, przedsmaku rozkoszy. Jest to teorya, wiodąca, mojem zdaniem, prosto do błogosławionego stanu starego kawalerstwa, w który pan Alfred podobnoś wstąpić zamierza. Mam powieść w mojej bibliotece, której bohaterowie żenią się w pierwszym rozdziale i są szczęśliwymi przez całe dwa tomy. Mam nadzieję, że taki świetny przykład przekona p. Zgorzelskiego.
— Będę pani bardzo wdzięcznym za pożyczenie mi tej książki, ale ośmielam się zwrócić jej uwagę, że teorya którą... tak, którą mi pani przypisujesz, nie... To jest, jednem słowem, że nie mówiliśmy... a raczej, ja nie mówiłem...
— Chachacha! delikwent schwytany na gorącym uczynku wypiera się! No, skoro tak, zostaje jeszcze nadzieja poprawy. Ale wracajmy do salonu, Wincenty pozapalał już lampy, a ja muszę zobaczyć, co robi Tadeusz a potem wyszukam panu książkę, o której mówiłam.
— Pani Zamecka ma szczególnie niemiły sposób wmawiania w ludzi tego, o czem się im nie śniło — rzekł pan Alfred, gdy pani Helena oddaliła się do pokoju męża. — Powiedziałem był tylko, że nadzieja może człowieka zrobić szczęśliwym, a pani Helena wysnuła ztąd wnioski, które mi nigdy w myśli nie postały. Nie lubię sarkazmu i sceptycyzmu w ustach kobiety. Nie lubię go w ogóle. Los sam dosyć już z nas szydzi i prześladuje nas swojemi negacyami.
Tak czule popatrzył na Wandzię i tak smutnie potem zwiesił głowę na piersi, że musiała mu podać rękę, którą ucałował raz i drugi gorąco.
— Pani jesteś aniołem. Pani nie potrafiłaby szydzić z nieszczęśliwego. Ach, ja jestem bardzo nieszczęśliwym!.
Wandzia nie była w stanie mówić, tak mocno wzruszył ją dźwięk jego głosu. Patrzyła tylko na niego ze łzami w oczach. On był nieszczęśliwym! Dlaczego? Czy nie mogłaby pomódz mu? I o czem też Helena z nim mówiła? Zapewne, jak już nieraz, napierała na niego, ażeby się oświadczył o rękę Wandzi. Poczciwa Helenka! Potrzeba ją będzie wyściskać i wycałować za to, i dowiedzieć się od niej, dlaczego Alfred jest nieszczęśliwym.
Tymczasem wrócił dr. Chimerski i oświadczył, że pan Tadeusz nie jest niebezpiecznie chorym, ale że przez kilka dni potrzebować będzie jak najzupełniejszego spokoju i musi zostać w łóżku. Nadmienię tutaj, że to polecenie szanownego konsyliarza zostało jak najskrupulatniej wykonanem, i że w skutek tego przez czas słabości i rekonwalescencyi nie oddawano p. Zameckiemu listów, ani też nie dopuszczano do niego nikogo, co przybył z jakim interesem. Oto był powód, dla którego p. Skryptowicz nie mógł doczekać się odpowiedzi na swoje lakoniczne pismo.
P. Alfred kazał był już oddawna zaprzęgać konie do swojej nejtyczanki, i czekał jeszcze tylko na panią Helenę, ażeby się z nią pożegnać, zwłaszcza, że na parę dni interesa zniewalały go wyjechać do miasta. Pani Zamecka wróciła po niejakim czasie i wręczyła mu książkę, którą mu przyrzekła.
— Niechaj się pan buduje, i niechaj pan uważa, ażebyś pan nie pogubił kartek, bo niektóre z nich wypadają.
P. Alfred przyrzekł wypełnić to polecenie jak najściślej, pożegnał się i wyjechał.
Za wsią otworzył książkę, którą trzymał w rękach, jak gdyby się obawiał, że się rozleci. Nie była to powieść w dwóch tomach, ale jakaś francuzka książka in quarto z rycinami, opisująca różne luźne typy i charaktery, nie zaś małżeństwo przez ośmset stronic używające niezakłóconego niczem szczęścia domowego. Zapewne pomyliła się pani Zamecka. Pan Alfred przeglądnął to dzieło pilnie przy świetle księżyca i znalazł w niem dwie kartki, które wyjął i włożył do pugilaresu, przypatrzywszy im się dokładnie. Ścisłość historyczna zniewala mię nadmienić, że kartki te nie zawierały humorystycznych rysunków, chociaż były bardzo pięknie sztychowane. Jedyną ich humorystyczną stroną było zawarte na nich zapewnienie, że pewien bank, o którym wiedziano powszechnie, iż nie uskutecznia swoich wypłat brzęczącą monetą, wypłaci okazicielowi srebrem wyrażoną tam sumę pieniędzy. P. Alfred uśmiechnął się gorzko, rozpamiętując prawdopodobnie, jak można obiecywać tak seryo coś, co nigdy nie nastąpi, poczem zaczął się przypatrywać trzeciej, mniejszej znacznie karteczce, która znajdowała się w książce. Zawierała ona drobnem pismem te słowa:
„Bądź u Drozdowskiej i dojdź koniecznie, co się stało z tem dzieckiem. Staraj się być u Karola, albo w inny jaki sposób zobaczyć dziewczynę, która jest u niego, a którą Zamecki nazywa swoją wychowanką. Mam podejrzenie które niepokoi mię prawie tyle, co twoja sprawa z Bergerem. Przypomnij Gomułowiczowi jego obietnicę, że znajdzie katolika, który da pieniądze. Daj mu ile zażąda, byle zrobił interes. I tym razem przynajmniej nie graj w karty, albo jeżeli przegrasz, nie płać. Powiedz mamie, że nie dam ani grosza dla Urszulanek, ani dla Niepokalanek, bo nie mam pieniędzy. Wszystkie sposoby tak są wyczerpane i wszystkie struny tak naprężone, że nie mogę teraz nic zrobić. Radź jak możesz i wracaj prędko. Raz jeszcze przypominam ci Drozdowską i Karola“.

Pan Alfred podarł tę karteczkę w drobne kawałeczki, które jeden po drugim wyrzucał z bryczki, a zajechawszy na stacyę, kupił bilet i bezzwłocznie wyjechał do miasta, gdzie zostawiliśmy pana Skryptowicza niezmiernie przygnębionego, widzialnego w dzień i śpiącego w nocy, i zapowiedzieliśmy ztąd ważne następstwa dla dalszych rozdziałów tej powieści.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.