Idealiści/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Idealiści
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ V.


Przysłowie, które powiada „la nuit porte conseil“, nie sprawdziło się na p. Karolu, i ściśle rzecz biorąc, sprawdzić się nie mogło, zważywszy iż dotyczy ono ludzi śpiących w nocy, nie zaś obracających dzień na tę funkcyę swojego organizmu zwierzęcego. Z tego powodu zapewne p. Karol i tym razem, jak zwykle po przebudzeniu, był w bardzo złym humorze. Uroczyste milczenie panowało dokoła, podczas gdy spożywał kawę — nikt nie miał ochoty wdawać się w rozmowę z zachmurzonym Jowiszem domowym, i wyzywać jego pioruny. Rozpowszechniono wprawdzie błędne mniemanie, jakoby gromowładny Zews zostawał raczej pod olimpijskim pantoflem Jonony, jest to atoli tylko jednem z owych mylnych zapatrywań się na stosunki mitologiczne, które rozpowszechnili. pp. Meilhac i Halévy przy akompaniamencie muzyki Offenbacha — kto czytał Iliadę, ten wie, że ojciec bogów umiał utrzymać niepospolity rygor w swoim domu. Posiliwszy się jednakowoż ambrozyą i zasłoniwszy się obłokiem dymu, wydobytym z fajki, Zews powiódł wkoło łaskawszym wzrokiem i przemówił:
— Gdzież są dzieci!
— Poszły przejść się na chwilę do ogrodu, zaraz powrócą — odparła skwapliwie pani Leokadya Skryptowiczowa.
— Jakto, poszły same, bez ciebie? — zagrzmiało z Olimpu.
— Nie mogłam iść z niemi, bo wiedziałam, że się zbudzisz i będziesz potrzebował kawy. Prosiłam pana Rolińskiego, aby im towarzyszył.
— A, już to najmniej dwudziesty raz słyszę o tem towarzystwie! Czy pan Roliński nie ma nic innego do czynienia, jak tylko wodzić się na spacer z naszemi dziećmi i Helenką? I czy sądzisz, że dla dorosłych panienek nie możnaby znaleźć innego towarzystwa, bardziej właściwego, niż taki młody człowiek, pędziwiatr, jak Roliński?
— Cóż mam począć? Wszak sam nie chciałeś ani słyszeć o żadnej nauczycielce, albo guwernantce! Jeżeli panny mogą uczyć się matematyki, geometryi i rysunków od p. Rolińskiego, historyi od p. Finkla, języków od p. Gianellego, a muzyki od p. Czerskiego, dlaczegóżby nie miały z jednym z nich chodzić na przechadzkę? Ofiarowała mi się wprawdzie p. Trzecieszczakiewiczowa....
— Niechaj was Bóg broni od niej! Wiesz, że nie chcę słyszeć o tej jędzy!
— Ja jej przecież nie zapraszam, ale i wyprosić jej nie mogę, jeżeli przyjdzie do mnie. Była właśnie dzisiaj i żaliła się niezmiernie.... W istocie, jest to bardzo nieszczęśliwa kobieta....
— Psy jej się nie chowają zapewne.
— Nie bądź-że takim nieludzkim! Ma ona niezmiernie wiele zmartwienia ze swoją siostrzenicą Wandą. Ten jakiś p. Zgorzelski uwodzi ją już od tylu lat, dziewczyna kocha się na zabój, a on dotychczas nie oświadczył się nawet formalnie. Wanda odmówiła już parę niezłych partyj, czekając na niego, a tymczasem lata płyną.... Jużto Bogiem a prawdą wiele temu winna pani Zamecka.
— Pani Zamecka winna? Nie wiem, czy ci to mówiłem, że swojego czasu Helena wzięła pannę Wandę do siebie, ażeby jej wybić z głowy ten romans niepotrzebny?
— A tymczasem.... ale co tam wspominać o tem, wiem, że nie lubisz słuchać „babskich plotek“.
— Dziś jestem usposobiony do słuchania ich. Powiedz mi wszystko, coś słyszała. „Baby“, mojem zdaniem, są tak złe, że są zawsze w stanie zrobić przynajmniej połowę tego złego, co mówią jedne o drugich. Pojmujesz zresztą, że są okoliczności, w których, jeżeli można, należy odjąć wszelką podstawę nawet najwierutniejszym plotkom. Mów tedy wszystko, co wiesz.
Pani Leokadya rada była skorzystać z tej rzadkiej sposobności wygadania się z mężem, i odwrócić oraz jego uwagę od drażliwych kwestyj, które był poruszył.
— Już to przyznam ci się, że i mnie samej trudno uwierzyć w to wszystko, co mówi p. Trzecieszczakiewiczowa. Zapewnia ona, że pani Zamecka owładnęła zupełnie Wandzię, i okazuje się przychylną jej miłostkom, dokładając wszelkich starań, aby dziewczyna i na chwilę nie zapomniała o p. Zgorzelskim, a tymczasem.
— Cóż, tymczasem?
— Otóż jest właśnie to, czemu ja wierzyć nie mogę. Jestże to prawdopodobnem, by kobieta niemłoda już, i która tyle zawdzięcza mężowi, jak twoja siostra, oszukiwała go w sposób tak haniebny! To już jest widoczny wymysł pani Trzecieszczakiewiczowej, która w istocie ma bardzo zły język.... Nie warto powtarzać tego, co ona mówi.
— Ja wszakże chcę wiedzieć, i powiesz mi natychmiast, co zmyśliła p. Trzecieszczakiewiczowa.
— Że... romans Zgorzelskiego z Wandzią jest tylko pretekstem, pod którym on bywa w domu państwa Zameckich, i że w istocie romansuje z kim innym. Nie daj temu wiary, bo gdyby Helena nawet na prawdę do tego stopnia wyzuła się z sumienia i zapomniała o wszystkich obowiązkach, to przecież p. Tadeusz nie jest ślepym, a Wanda także spostrzegłaby się i zerwałaby stosunek z człowiekiem, który ją uwodzi....
— Ale, koniec końców, ten Zgorzelski bywa u Zameckich?
— O, bywa! Spotykał się z nimi za granicą, odwiedzał ich tu w mieście, a teraz na wsi, sąsiadując z nimi, ma być prawie codziennym gościem w Rymiszowie.
— Pokazuje się, że nie można nigdy być dość wielkim pesymistą. Kiedy mię Helena zapewniała, że nie ścierpi go w swoim domu, wierzyłem jej. Kto wie zresztą, może w istocie, jak większa część kobiet, ma słabość do swatania... Trudno przypuszczać, ażeby mogła kochać się w człowieku, którym pogardza z bardzo ważnych pobudek.
Zdanie to potwierdziła pani Skryptowiczowa tak wymownie, że p. Karol utwierdził się w niem na razie, wiedział bowiem, że żona jego mówi tylko to, co czuje, a ponieważ miał z natury niemiecką skłonność do tworzenia ogólnych prawideł na podstawie pojedynczych faktów, więc wyrozumował sobie, że ponieważ jedna kobieta nie była zdolną kochać mężczyzny w jej oczach pozbawionego wszelkiej moralnej wartości, i nie imponującego jej niczem, nawet stanowiskiem socyalnem — więc też i żadna kochać się w podobnych warunkach nie potrafi. Ten tok myśli przypomniał p. Karolowi znowu p. Trzecieszczakiewiczową i wywołał nowy wybuch niezadowolenia z powodu jej wizyt.
— Zwłaszcza gdy taka plotkarka w okamgnieniu spostrzeże, co się gdzie dzieje, i rozniesie to po całym świecie. Niechno się tylko dowie, że puszczasz dziewczęta na spacer z p. Rolińskim, a zobaczysz, jak nam się przysłuży! Proszę cię bardzo, aby to się więcej nie powtarzało!
— Mimo to, Karolu....
— Co tam znowu, „mimo to!“ Nie mimo to, ale dlatego, dlatego właśnie, że nie chcę tego, i basta! Zakazuję tych spacerów jak najwyraźniej; dziewczęta niech chodzą z tobą, albo niech siedzą w domu. Zakazuję i zabraniam!
— Dziewczęta nie mogą siedzieć, jak w klatce — odparła p. Skryptowiczowa, zdobywając się na opozycyę tak energiczną, że p. Skryptowicz w pierwszej chwili oniemiał ze zdziwienia. — Nie chciałeś mnie słuchać, kiedy mówiłam, że mi koniecznie potrzeba kobiety, któraby mię wyręczała w moich obowiązkach. Masz uprzedzenie przeciw nauczycielkom i od kilku lat wszystkie lekcye powierzyłeś profesorom. Rezultat z jednej strony nie zły, moje panny bowiem wkrótce ponoś zaczną książki pisać, ale....
— Jakież ale?....
— Takie ale, że nie moja w tem wina, jeżeli Helenka zajęła się Rolińskim. Chłopak przystojny, i wcale do rzeczy, boję się tylko, że jakoś nie bardzo myśli o niej, bo zresztą, kto wie, czy nie byłaby z nim szczęśliwą. Zły to i niechrześciański zwyczaj, odżegnywać chmurę gradową, aby szła na pole sąsiada; ale jako matka, rada jestem, że przynajmniej żadna z moich córek nie jest tak oszołomioną. Bogu dzięki, p. Finkel zezuje, a p. Czerski taki niedorzeczny, że dziewczęta śmieją się z niego. P. Gianelli stary i żonaty, nie ma więc niebezpieczeństwa. Roliński natomiast łatwo może się podobać, i podobał się Helence. Musiałeś przecież uważać, że jest zmienioną do niepoznania, smutną i zamyśloną. W wolnych chwilach chowa się po kątach i spisuje dziennik, z którego pochwyciłam kilka kartek. O, patrz!
P. Karol w stanie kompletnego o słupienia wziął z rąk żony corpus delicti, o którem mówiła, i czytał, co następuje:
„Wacław także jest sierotą. Opowiadał nam wczoraj, jak w dziewiątym roku życia znalazł się bez dachu, bez schronienia. Ojciec jego był owdowiałym księdzem ruskim, gdy umarł, następca jego zajął plebanię i wypędził sierotę na ulicę. Biedny Wacław tułał się po wsi dzień cały, a nie śmiał przyznać się nikomu, że głodny, ani prosić o kawałek chleba. Znużony, usnął pod płotem, przy drodze, na wilgotnej trawie. Z głodu i chłodu dostał gorączki, i marzył, że go anioł niósł z sobą do nieba, i układał w wygodne, ciepłe łóżeczko, i że majestatyczny głos organów napełniał wkoło powietrze. Jak on to przecudnie umie opowiadać! Zdawało mi się, że słyszę chór aniołów śpiewających: Hosannah! i że widzę ubogiego chłopczyka, niesionego w niebo na ich skrzydłach. Jaki on był biedny! Stokroć biedniejszy odemnie, bo neńka chociaż mię biła i była złą, nie broniła mi zagrzać się w chacie. Ale i jemu, jak mnie, nie darmo śniła się bajka. Obudził się w istocie w ciepłem łóżeczku, i był przy nim doktor, który mu podawał leki, a tym aniołem, który go zabrał z deszczu i wilgoci, był stary proboszcz z sąsiedniej wsi, i ten wychował go jak swego syna. Spamiętałam dobrze jego nazwisko, nazywał się Chyżycki. Musi to być bardzo dobry człowiek, tak dobry jak pan Zamecki, i jak wuj Karol, i jak ciocia, i jak wszyscy w domu. Mój Boże, ileż to dobrych ludzi jest na świecie, a chociaż wszyscy narzekają, że ich nie ma, przecież sierota zawsze znajdzie serce i opiekę! Kto wie, gdyby Wacław wiedział, jak mocno nasze losy są podobne do siebie, kochałby mię może, jak ja jego kocham. Nie miałam wszakże odwagi opowiedzieć mu mojej historyi, bo ciocia nie lubi, bym o tem wspominała, a zresztą, płacz mi przeszkodził. Dobra ciocia całowała mię i tuliła do siebie, ona odgadła, co się działo w mojej duszy. Odgadła niestety tylko połowę; ja nie płakałam tylko nad sobą, ale nad wszystkimi, których nie ma komu kochać, a którzy później, później dopiero znajdą życzliwe, przyjazne serca; pojmuję jaka to rozkosz kochać kogoś, co mało albo i żadnej miłości nie znalazł na świecie. O, gdyby Wacław wiedział....“
— Do miliona cherubinów i serafinów! — zawołał p. Karol. — Że też te dziewczęta, ledwie od ziemi odrosną, zaraz zaczynają się kochać! Ten dokument jest jasny, naiwny i niewinny, jak tylko być może, i doprowadza mię do rozpaczy. Gdzieś u licha wszystko się kocha, na wszystkie strony! Cóż teraz począć z tym fantem, zwłaszcza gdy sama powiadasz, że ten panicz jakoś nie odwzajemnia uczuć Helenki?
— Przynajmniej, jak sądzę, nie dał jej tego do poznania.
— To jeszcze dosyć dobrze świadczy o nim. Wszak musi wiedzieć, jak znaczny posag będzie miała Helenka?
— Nie wie. Ona sama nie wie o tem, wszak kazałeś ukrywać to przed nią. Ale cóż przeszkadza jej posag?
— Nic lubię młodych ludzi, których afekta serdeczne jakoś tak mimowoli kierują się w stronę większej paczki banknotów. Kto się kocha, powinien się żenić, a kto się żeni, powinien mieć własny kawałek chleba, którym podzieli się z żoną. Chwalę niezmiernie dawny obyczaj niektórych krajów, według którego nie dawano córkom nic, oprócz wyprawy.
— Według twoich zasad, wszystkie posażne panny byłyby skazane na celibat.
— I wyszłyby na tem lepiej, niż na mężach, zwabionych groszem. Bądź co bądź, muszę się wdać w tę sprawę Helenki, i wyjaśnić ją, póki czas.
— Zmiłuj się, ty z pewnością zrobisz coś szorstkiego, niedobrego....
— Pani dobrodziejka raczy uważać swojego męża jako niedźwiedzia z białowiezkiej puszczy. Niech i tak będzie. Mimo to przyznasz, że jeżeli Roliński nie kocha Helenki, tysiąc razy lepiej będzie dla niej samej, jeżeli marzenia jej przerwane będą wcześniej, a na to najlepszym jest środkiem, aby go przestała widywać.
W tej chwili wpadło do pokoju kilka młodziutkich panien, po części bardzo trzpiotowatych i wesołych, w towarzystwie młodego człowieka o bardzo statecznej minie, któremu p. Skryptowiczowa nie oddała wcale przesadnej pochwały, nazywając go przystojnym i „do rzeczy“. Pan Skryptowicz podał mu rękę i cofnął się do swego pokoju, podczas gdy jego żona zajęła się przygotowaniami do herbaty dla wracających z przechadzki. Helenka poczęła krzątać się koło papierów na swojem biurku, porządkując niby i chowając wszystko do szuflady. Wtem wypadł jej z ręki arkusz, który właśnie jak najpilniej chciała schować. Rzuciła się za nim szybko, ale już Wacław podniósł go z ziemi. Prosiła go usilnie, aby nie oglądał jej „niedorzecznych konceptów“, i drożyła się długo, byłaby postawiła może na swojem, ale córki p. Skryptowicza przyszły w pomoc Wacławowi. P. Skryptowicz przez odchylone drzwi był świadkiem całej sceny, a mając wzrok bystry, bo wywczasowany, mógł widzieć i ów papier, będący przedmiotem sporu. Był to rysunek, przedstawiający małego chłopczyka, niesionego przez aniołów wśród mnóstwa obłoków. Kompozycya nie była ani szczególną, ani oryginalną, i przypominała mnóstwo sentymentalnych niemieckich i francuzkich „Reveries du soir“ itp. Oryginalnem było to, że pominąwszy czarne wąsiki, chłopczyk niesiony przez aniołów podobnym był jak dwie krople wody do p. Wacława Rolińskibgo, podczas gdy jeden z aniołów czy archaniołów, pochylony nad nim twarzą, i zbyt widocznie zdjęty ochotą pocałowania chłopczyka w czoło, dziwnie przypominał profil Helenki. Dziewczę zarumieniło się było i protestowało mocno przeciw podpatrywaniu jej „smarowideł“, p. Wacław zaś miał minę niezmiernie zadumaną i dopiero po chwili przyszedł do siebie z tego mglistego stanu duszy, umotywowanego zresztą widokiem obłoków, na które nie żałowano czarnej i białej kredy.
P. Skryptowicz schował się i nie pokazał się więcej. Co się tyczy innych aktorów tej sceny, mogę zaręczyć, że nigdy bardziej smętny młodzieniec nie badał tajemnic rachunku różniczkowego, jak p. Wacław, wróciwszy z herbaty od państwa Skryptowiczów, i nigdy piękniejsze czarne oczy nie objawiały tak wielkiego roztargnienia, jak oczy Helenki tego wieczora. Ale p. Skryptowicz widział roztargnienie Helenki, a nie widział smętu p. Wacława, chociaż więc nie był nieludzkim z natury, trwał w swojem postanowieniu.
Literatura powieściowa wszystkich narodów cywilizowanych zolbrzymiała już tak w naszych czasach, a tak zawzięcie i przeważnie zajmowała się i zajmuje wszechstronną zewnętrzną i wewnętrzną analizą jednego i tego samego uczucia, że musiałbym powtórzyć historyę kilku tysięcy różnych bohaterek, znaną już dostatecznie wszystkim moim czytelnikom, gdybym chciał opowiadać, co się działo w głowie i w sercu Helenki. Niedyskrecya państwa Skryptowiczów, wywlekając na jaw dokument tak poufny, jak dziennik ich pupilki, wybawiła mię po części z tego kłopotu. Dowiedzieliśmy się najpierw z tego pisma, że inaczej być nie mogło, i że Helenka musiała zakochać się w Wacławie, tak jak musiała parę lat przedtem przebyć odrę i koklusz, i jak podróżni wracając z Duwru do Calais przebywać muszą chorobę morską, podczas gdy ci, którzy ich wyprzedzili i mają od kilku dni stały ląd pod nogami, dziwią się ich nieszczęśliwym minom i spojrzeniom błagającym o litość. Ci ostatni zapomnieli już o swojej podróży, i nie mogą pojąć, jak można upadać na duchu i czuć się blizkim śmierci z powodu, iż okręt kołysze się nieco? Nikt jeszcze nie umarł z miłości, a jakkolwiek porównanie dwóch tak różnych rzeczy z sobą może jest nieco zbyt niewłaściwem i trywialnem, ośmielam się ciągnąć je dalej i twierdzić, że nawet w skutkach jest podobieństwo między obydwiema chorobami. Morska, gdy się ją przebędzie, oddziaływa nader zbawiennie na organizm fizyczny, wszystkie katary żołądka giną od niej, jak ręką odjął, pacyent nabiera niesłychanego apetytu, doskonałej dygestyi, świeżej cery i dobrego humoru. Dlatego to, prawdopodobnie, zapomina on tak łatwo o dolegliwościach podróży okrętowej i śmieje się niemiłosiernie z nowicyuszów, wybladłych, przedstawiających obraz nędzy i pognębienia największego. To samo dzieje się z miłością. Cierpienie to, przebyte lege artis, sprowadza pewną równowagę między głową a sercem, pewien nawet, że tak powiem, „dobry apetyt moralny“. Wykochawszy się bowiem, człowiek chętniej i żywiej przyjmuje wrażenia zewnętrzne, przetrawia je gruntowniej i ocenia z tą swobodą umysłu, na której polega dobry humor, z najzupełniejszą zaś zimną krwią spogląda na tych, którzy jeszcze nie przecierpieli. I jak są natury tak twarde, że nie dostają mdłości wśród najsroższej walki żywiołów, natury jak gdyby umyślnie stworzone do zatapiania statków nieprzyjacielskich, do wysadzania ich w powietrze itd., tak i na lądzie są istoty z góry zabezpieczone od cierpień, które poważyłem się wprowadzić w paralelę z chorobą morską. Istot takich wszelako nie podobna szukać między szesnastoletniemi pannami, wychowanemi zwłaszcza tak, jak się wychowała Helenka w domu, w którym znalazła macierzyńską opiekę.
Nie było to wychowanie, w pewnem znaczeniu, modne, chociaż odstępowało znacznie od dawniejszych tradycyj „fortepianu, kadryla i francuzczyzny“. Wiemy już z rozmowy państwa Skryptowiczów, że panny w ich domu uczyły się wiele i systematycznie, co zresztą Bogu dzięki, w ostatnich czasach dość weszło w modę. Oprócz tego czytywały także dużo, po części wprawdzie to co im w ręce wpadło, po części jednakowoż i to, co im podsuwał pan Skryptowicz. Przytem tańczyły, stroiły się, i mogę zapewnić, że najprzyjemniejszej u kobiet wady, to jest pewnej próżności, Helenka posiadała tyle, ile jej koniecznie potrzeba panience i kobiecie. Ale próżność ta niejednakową bywa i w środkach, któremi się posługuje, i w celach, do których zmierza. Jednej potrzeba koronek i jedwabiów, pereł i złota, ażeby zaćmić wszystko naokoło siebie, pobudzić wszystkie kobiety do żółtej zazdrości, a wszystkich mężczyzn do bladej rozpaczy. Inna kontentuje się każdą świeżą i dobrze skrojoną sukienką, a zabójcza wykwintność w tym kierunku nie jest bynajmniej szczytem jej marzeń. Lubi i chce podobać się zawsze i wszystkim, ale nie upatruje szczęścia w tem, by z rówieśniczek żadna mierzyć się z nią nie mogła, i by ją otaczał dwór złożony z dręczonych i gnębionych niewolników płci męzkiej. Być może, że jej miło zwracać na siebie w wysokim stopniu uwagę tej płci, stworzonej do służalstwa, ale nie wyzyskuje swojej przewagi, by mogła, jak laska laku potarta wełną, podług swej woli przyciągać i odpychać figurki z jądra bzu białego, tego obrzednio-szpikowego kolegi dębów. Marzeniem jej jest znaleźć jednego niewolnika, módz go podręczyć trochę, a potem oddać mu się na całe życie, i dać mu się nawet tyranizować, chociażby był tak krótkim i podsadkowatym, tak naprzemian wybuchającym i apatycznym, jak pan Skryptowicz, i chociażby miał tak jak on na głowie parę morgów łysiny z wielkim u samego szczytu bąblem nakształt samotnego pagórka wśród pustyni. Zapomniałem powiedzieć, że głowa p. Skryptowicza ozdobioną była w ten sposób, i że przyjaciele jego przypisywali tę wypukłość frenologiczną wulkanicznemu działaniu myśli pana Karola, które gromadząc się a nie mogąc znaleźć wyjścia podczas długich dni, jakie przepędzał w objęciach Morfeusza, tędy lufcik sobie zrobiły. A mimo to, pani Leokadya kochała swego męża, znosiła cierpliwie wszystkie jego humory, truchlała z obawy o niego, gdy zakaszlał albo skarżył się na ból głowy, i rozczulała się nad jego dobrocią, jeżeli czasem przypomniał sobie, że żonie potrzeba trzewików albo kapelusza. Jest to już wielką zagadką stworzenia, że istnieją kobiety tego rodzaju, ale jeszcze większą zagadką jest, że są panny, które patrzą na to wszystko, i w skrytości serca, życzą sobie podobnego losu. A jednak — są, tylko oczywiście ich Skryptowicz musi być pięknym jak Antinous, a dobrym, jak anioł, przynajmniej w ich wyobrażeniu — jednem słowem, musi wyglądać jak Wacław Roliński, a życie z nim, zdaniem Helenki, nawet w nędzy, nawet gdyby wiecznie spał i gderał, byłoby rajem. Ale on nie spałby — o nie, a gdyby gderał, Helenka położyłaby mu głowę na piersi i słuchałaby go z rozkoszą. On miał głos tak przyjemny, a kiedy był rozdrażnionym lub podnieconym, mówił tak pięknie, i takie szlachetne, takie wzniosłe myśli z ust mu wychodziły.
To, co tutaj opowiadam, i wiele innych rzeczy, niechaj łaskawy czytelnik uważa jako streszczenie i parafrazę myśli i zapisków Helenki, które wpadły w ręce p. Skryptowiczowej i podsunięte jej były napowrót w szufladkę, z której wypadły z powodu, iż była szpara w denku, a one ukrywały się na spodzie, pod wszystkiemi innemi kajetami, rysunkami i książkami. Pani Skryptowiczowa nie mówiła nic Helenie, całowała ją tylko i tuliła do siebie, a córki jej wiedziały o wszystkiem, i w długich szeptach wieczornych konferowały z naszą bohaterką o każdem drobnem zdarzeniu, odnoszącym się do jej tajemnicy. Frania i Adelcia myślały już nawet o tem, w jakich sukienkach wystąpią, gdy będą drużkami Helenki, ale jej tego nie mówiły, bo Helenka nie chciała się łudzić i była pewną, o, zupełnie, rozpaczliwie pewną, że Wacław jej nie kocha, i rozpłakała się raz gorzko, gdy dziewczęta zaczęły układać plany na przyszłość. Daremnie udzielały jej różnych spostrzeżeń, zrobionych bystrem, panieńskiem oczkiem, z których wynikało jak dwa a dwa cztery, że Wacław bynajmniej nie jest obojętnym dla niej. Lubił z nią rozmawiać, był wesół, kiedy była w pokoju, smutny i roztargniony, kiedy jej nie było, zwracał się zawsze do niej, jeżeli miał powiedzieć coś, co mu szło prosto z serca. Cóż z tego? Ona zaledwie miała odwagę mówić z nim swobodnie, rumieniła się, ilekroć jakie uczucie mimo jej woli ubrało się w słowa i wygłosiło się w jego obecności. Serce jej tak biło, gdy nadchodził, tak była blizką zemdlenia, gdy go spotkała przypadkiem, a myśleć i mówić o nim mogła tylko, gdy go nie było! I on byłby takim, gdyby ją kochał. Ale przeciwnie, on rozmawiał z nią swobodnie, i swobodnie podawał jej rękę na przechadzce! Helenka nie wiedziała, że Frania i Adelcia manewrowały zawsze tak, aby Wacław musiał jej podać ramię, i nie wiedziała, że rozkoszny dreszcz, który ją wówczas przejmował, mógł w silniejszym organizmie męzkim nie objawiać się zakłopotaniem, i pół-omdleniem, i szalonym, wirowym tańcem drzew, ludzi i kamieni naokoło jednej biednej, pięknej, rozmarzonej główki! Było więc jasnem, że Wacław... ach, serce jej pękało już, i bez niego myśleć nie mogła o nim!
Aż tu, nazajutrz po owem odkryciu rysunku, przedstawiającego chłopczyka niesionego przez aniołów, i jednego mianowicie, szczególnie kompromitującego anioła, zaszedł wypadek nieprzewidziany, niesłychanie ważny. Po lekcyi Wacław prosił Helenkę z miną wcale obojętną, ażeby mu dała ten rysunek, bo — chciałby go nieco poprawić. Oczywista rzecz, iż zarumieniła się, jak tylko można zarumienić się, mając lat szesnaście, i twarz jakby jaką idealną brzoskwinię, niezmiernie bladego koloru i o niezmiernie delikatnym, aksamitnym puchu. Był to jeszcze jeden z tych rumieńców, których tradycya ginie powoli, i które okrywały twarz, szyję, łono, i przeszkadzały widzieć i słyszeć. Nie mogła i nie chciała mu dać rysunku, wszak całą noc płakała z powodu, iż go zobaczył, i rozpaczała nad tem, co on sobie pomyśli. Więc zaczął prosić coraz miększym głosem, i Frania i Adelcia poczęły wstawiać się za nim i spoglądać tryumfująco jedna na drugą, i Helenka — nie dała rysunku. Więc Frania i Adelcia zaczęły się krzątać około czegoś w drugim pokoju, a Helenka stała koło swojego biurka, i miała oczy spuszczone, i nie wiedziała sama, co jej jest takiego, ale wiedziała, że niezadługo zacznie płakać, czemu chciała zapobiedz, zaciskając usteczka do krwi prawie. Wówczas on zbliżył się do niej, i raz jeszcze, cichym głosem, poprosił o rysunek, i zwyciężył, poczem, jako obrzydliwy bałamut i zdrajca, pocałował ją w rączkę, i pocałował papier w tem miejscu, gdzie profil anioła pochylony był nad chłopczykiem. I nic więcej się nie stało — przynajmniej Helenka nie pamiętała już nic więcej, chyba tyle, że Frania i Adelcia były w szalenie wesołym humorze, i śmiały się jak dwa pustaki, ściskając ją, i całując, i porywając ją w wir różnych niemożliwych tańców po pokoju, ku wielkiemu zaburzeniu porządku i spokoju prywatnego wszystkich mebli i sprzętów. Nic więcej się nie stało, a jednak, stało się tak wiele!
Ale był człowiek, który już dawno przebył chorobę morską, tak dawno, że nie uznawał jej wcale i miał wielką ochotę odmówić jej prawa do egzystencyi. Tym człowiekiem był p. Skryptowicz, który kochał Helenkę po swojemu. Nie znał bliżej Wacława, a wiedział, jak łatwo dziewczęta szaleją dla ludzi najmniej godnych ich serca. Na wszelki wypadek zdawało mu się, może nie bez słuszności, że dwie godziny lekcyj codziennie, przechadzka i herbata, przechodzą miarę czasu, jaką się zwykło udzielać młodym ludziom, jeżeli jedno z nich jest zakochanem, lub oboje, do utwierdzania się w tem uczuciu. P. Skryptowicz powziął tedy postanowienie rozmówić się z Wacławem, starać się poznać go, wybadać, i nie zabronić mu wcale kochania się w Helenie, jeżeliby czuł skłonność ku temu, ale zmniejszyć nieco liczbę jego wizyt i zrobić je ile możności nie codziennemi. W tym celu p. Karol w parę dni po owem nadzwyczajnem, powyżej opisanem zdarzeniu, po którem obydwie strony nie mogły przyjść do siebie, jedna z radości, iż proszono o rysunek i wzięto go — w ten sposób, — a druga z radości, iż go dano, towarzysząc temu aktowi spojrzeniem, jakiem sarna błaga myśliwca: Nie dobijaj mnie! — p. Skryptowicz tedy, jednego poranku, wyspawszy się należycie, pojawił się w pomieszkaniu Wacława. Był to schludny pokoik w którym wszystko świadczyło, iż mieszkaniec jego kocha porządek, naukę, i pannę Helenę Grodecką, bo ponad książkami, papierami, rysunkami, ponad systematycznie ustawionemi sprzętami i ponad dziwnie, jak na kawalera, porządnie zaścielonem łóżkiem, słowem, ponad systematycznością i nauką, królowała na ścianie za szkłem i w ramach fotografia, nie potrzebuję mówić czyja, a tak wielkich rozmiarów, że można ją było nosić w sercu, ale nie na sercu, — zważywszy, iż była naturalnej wielkości.
— Piękne rzeczy — pomyślał sobie p. Karol. — Wszak kazałem je wszystkie fotografować, to prawda, ale w formacie gabinetowym; panicz widocznie sam postarał się o jedną kopię w tych rozmiarach, i zawiesił ją sobie w pokoju, ażeby się chwalić przed kolegami. Nie lubię tego, nie lubię. Dzień dobry panu, panie Roliński — dodał głośno. — Dziwi to pana, jak widzę, oglądać mię o tej porze? Niech się pan uspokoi, koniec świata jeszcze daleko, a ja pójdę spać po południu. Pracuję, piszę zwykle w nocy, a w dzień spoczywam. Nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że mój sposób życia nie zgadza się z naturalnym porządkiem rzeczy. Gdyby ludzie mieli kolejno wstawać rano, a kłaść się wieczór, nie byłoby na ziemi okolic zamieszkanych, w których dzień i noc trwają po trzy miesiące. Zresztą, kto wie, czy na biegunie północnym nie ma jakiego lądu zaludnionego, ze znośnym klimatem, a tam przecież dzień i noc trwają po pół roku. Nakoniec, właśnie o tym czasie, o którym ja udaję się do snu, słońce zachodzi w San Francisco i w Honolulu. Rozszerzenie wiadomości jeograficznych rozwiało wiele przesądów. Gdyby Kopernik żył za naszych czasów, i gdyby widział na własne oczy, że pod 75 stopniem północnej szerokości słońce zamiast wschodzić i zachodzić, kręci się w kółko po niebie całemi tygodniami, a potem niknie na długo, nie miałby najmniejszej zasługi dowodząc, że słońce nie biega naokoło ziemi co dwadzieścia cztery godzin. Pan, jak widzę, przygotowujesz się do egzaminów?
— Już je zdałem, niestety — teraz potrzebaby pomyśleć o dalszem wykształceniu się w moim zawodzie. Muszę wyjechać za granicę — dodał Wacław z westchnieniem.
— Oczywiście, u nas z kilkudziesięciu katedr w kraju wykładają, że przodkowie Indyan i Murzynów, którzy nic nie wiedzieli o przyjściu Zbawiciela przed przyjściem Kolumba i Vasco de Gamy, za tę karygodną ignorancyę swoją smażą się w piekle, podczas gdy Torrequemada i Arbuez poszli prosto do nieba — ale za to nie mamy ani jednej katedry technologii chemicznej. Pan zajmujesz się specyalnie chemią?
— Nie wyłącznie, chociaż mam szczególne zamiłowanie w tej umiejętności. U nas trudnoby znaleźć kawałek chleba, nie zajmując się niczem więcej. Prawdopodobnie będę musiał zostać inżynierem dróg i mostów.
— Zrobić majątek na jakiem przedsiębiorstwie i ożenić się, co? — dodał p. Karol, spoglądając się z pod oka na fotografię Helenki, podczas gdy Wacław ruszał się niespokojnie na krześle i nic nie odpowiadał. — Panie Wacławie — ciągnął dalej p. Skryptowicz — przyszedłem pomówić z panem o pewnej, nader drażliwej materyi.
— Jestem na usługi — odparł Wacław, który, nawiasem mówiąc, nie był wielbicielem p. Skryptowicza, uważając go za nieznośnego gościa, próżniaka i dziwaka. P. Karol w tej chwili przypomniał sobie, że miał sobie w domu ułożyć całą perorę, ale że zaniedbał to uczynić. Ponieważ zaś po uroczystej zapowiedzi, iż będzie mówił, nie przyszło mu na myśl, od czego ma zacząć, więc zaczął od pierwszego lepszego przedmiotu.
— Widzę tu u pana fotografię — fotografię mojej pupilki, Czy sama dała ją panu?
— Nie... to jest... panna Helena pozwoliła, bym wziął jeden egzemplarz, gdy odbierałem kopie od fotografa, a ja... kazałem mu odbić ją za pomocą aparatu powiększającego... Tamte fotografie wypadły tak źle...
— Ta jest wcale nie złą, ale czy nie zgadzasz się pan ze mną, że to format cokolwiek niewygodny? Ktobądź bywa u pana...
Wacław zczerwienił się jeszcze mocniej, ale tym razem już nie z zakłopotania.
— Zaręczam panu dobrodziejowi — rzekł stanowczo — że „ktobądź“ u mnie nie bywa. Mam tylko takich przyjaciół, którzyby nie śmieli czynić żadnych nie właściwych wniosków z tego, że posiadam tę fotografię, a oprócz nich nikt nie bywa u mnie.
— Pomimo to mogłoby się zdarzyć... Ale, ta okoliczność prowadzi mię wprost do przedmiotu, o którym chciałem mówić z panem. Pan wiesz, że jestem opiekunem Heleny, która nie ma rodziny?
— Przyszedł robić mi wyrzuty i wypowiedzieć mi dom — pomyślał sobie Wacław. — Nieznośny safanduła! — myślał dalej. — I... i nie ustąpię mu ani kroku — zakonkludował w duchu. — Wiem, panie dobrodzieju — rzekł głośno — że pan dobrodziej jesteś opiekunem panny Heleny, i wiem, że panna Helena nie ma rodziny.
Z ludźmi, którzy mają zwyczaj wyrzucać czasem talerz z rosołem na podwórze, zamiast jeść obiad, można trafić do końca, jeżeli są w pewnym humorze, a w innych chwilach można ich podrażnić czembądź, tonem, układem słów, jednym giestem. Od chwili, gdy Wacław pomyślał sobie, że Skryptowicz jest „safandułą“, któremu nie ustąpi ani kroku, i gdy w skutek tego przybrał postawę hardą i stanowczą, p. Karol patrzył na niego ostro i z nieukontentowaniem, rozważał w duchu, że jest to impertynent, arogant, któremu należało przytrzeć rogów.
— Jestem opiekunem Helenki — powtórzył — a ponieważ dziewczyna jest już w wieku, w którymby mogła pójść zamąż, i w którym potrzeba zwracać szczególną baczność na skłonności, jakie się w niej wyrabiają, a przytem i na pewne światowe względy i formy ogólnie przyjęte, więc... więc powiem panu wprost, że spostrzegłem... to jest, że pan — i tu pan Skryptowicz, chcąc perorze swojej nadać cechę dobroduszności, wypalił: — że pan bałamucisz mi panienkę.
— Panie dobrodzieju — odparł Wacław żywo i prostując się — nie dałem panu niczem powodu do czynienia mi podobnego zarzutu, chyba mojemi myślami i uczuciami, ale z tych nie potrzebuję i nie zamierzam zdawać sprawy nikomu. Jestem ubogim sierotą, i póki nie będę miał zapewnionej egzystencyi, póty nie będę śmiał zdradzić przed panną Heleną ani jednem słowem moich ambitnych zamiarów. Jeżeli kiedy będę mógł prosić ją o wzajemność, i znaleźć łaskę w jej oczach, będę szczęśliwym, ale wyraz, którego pan dobrodziej użyłeś, był... był niewłaściwym, panie dobrodzieju. Panna Helena nie da się bałamucić, mój panie, a ja nie jestem ten, któryby śmiał łączyć wzmiankę o bałamuceniu z jej imieniem, mój panie. Wszystkie uwagi pańskie były nie... tak, były zbytecznemi, mój panie!
Mój panie, zapominasz pan, że jestem opiekunem Heleny.
— Zbyt często już powtórzyłeś pan to słowo, przypominające, że pan jesteś oraz jej dobrodziejem. Dobrodziejstwo i opieka, mój panie, nie uprawniają pana do używania lekkomyślnych wyrazów, a nie sądzę, by przystało chełpić się tem, co się zrobiło dla sieroty. I ja mam opiekuna, mój panie, któremu zawdzięczam wszystko, ale ten nie daje mi czuć tak boleśnie, że jest moim dobroczyńcą.
— E, mój panie, co mi pan tu będziesz dawał lekcye! Ja panu mówiłem, że jestem opiekunem Heleny, a nie jej dobrodziejem. Helenka nie potrzebuje moich dobrodziejstw, bo ma pięćdziesiąt tysięcy posagu, a prawdopodobnie będzie kiedyś najbogatszą dziedziczką w kraju i jej mąż będzie panem na Rymiszowie, a będąc z tamtych stron, zrozumiesz pan, co to znaczy. Z kapitałami sześćdziesiąt tysięcy dochodu jak „obszył“. Jeżeli zajmuję się jej losem, to dlatego, że jest córką mojej siostry, a jeżeli pana to irytuje, to uwalniam pana od mojej obecności i sądzę, że pan nie zechcesz mi narzucać swojej, mój panie!
Wacław zbladł był wśród tej filipiki, wygłoszonej przez p. Skryptowicza głosem i tonem, jakiego żaden śmiertelnik nie słyszał z jego ust, wyjąwszy panią Leokadyą, która wsłuchiwała się w te lube akcenta, ile razy rosół był przesolony lub zwarzyła się śmietanka. Nie słyszał nawet wyraźnego wypowiedzenia wojny, na którem przestał p. Karol, i zawołał tylko na pół w zdumieniu, a na pół w rozpaczy:
— Panna Helena ma majątek!
Po chwili przyszedł do siebie, spostrzegł, że p. Karol wziął był za kapelusz i wychodził z pokoju, skłonił mu się i rzekł złamanym głosem:
— Przepraszam pana za moje porywcze słowa; nie wiedziałem, że panna Helena jest posażną dziedziczką. Od tej chwili, daję panu słowo, noga moja nie postanie więcej w domu pańskim. Dziękuję panu za wiadomość i za ostrzeżenie.
P. Karol wyszedł i nie lekko zamknął drzwi za sobą. Przez korytarz przeszedł szybkim krokiem, i z tak zawziętą miną, że przestraszył parę kucharek i pokojówek, które go spotkały. Na pierwszej połowie schodów irytował się jeszcze mocno, ale już mniej, a na drugiej począł rozmyślać. Gdy już był na dole, zatrzymał się i nie mógł wyjść na ulicę.
— Nie, to biedny chłopiec, a wcale przyzwoity i z sercem. Nie pojmuję, czego się tak uniosłem?
I gniewając się na siebie, na schody i na ciemną kamienicę, p. Karol wrócił się na górę. Zastał Wacława siedzącego przy stoliku, opartego na łokciach, z twarzą schowaną w dłonie i oczyma zasłoniętemi. P. Karol miał wzrok bystry, a jeżeli nie wpadł w pasyę, był trochę psychologiem. I domyślił się więc, i spostrzegł odrazu, że Wacław płakał. Fotografii nie było już na ścianie, troskliwie zawinięta w papier, spoczywała w szafie.
— Panie Wacławie — rzekł p. Skryptowicz, wyciągając rękę ku młodemu człowiekowi — ludzie porywczy mogą się gniewać, ale nie trudne między nimi porozumienie. Nie zrozumiałeś pan, z czem tu przyszedłem i nie miałem czasu wytłumaczyć się panu wyraźniej. Przez myśl mi nie przeszło sprzeciwiać się uczuciom i zamiarom, jakie pan możesz mieć względem Helenki. Owszem, poznawszy pana bliżej, rad jestem, że tak dobrze trafiła. A trafiła, bo wiem, że wcale nie jest obojętną dla pana. Chciałem tylko wybadać, jak daleko zaszedł stosunek między wami, a na wszelki wypadek, odwołując się do pańskiego uczucia honoru, i w najlepszej zgodzie z panem, ułożyć, jak często wypadałoby wam widywać się. Ja, co do mojej osoby, nie jestem niewolnikiem względów światowych i nie dbam o nie, ale nie mam prawa rozciągać mego indyferentyzmu na młode osoby, które mi są powierzone. Podaj mi pan rękę i niechaj będzie zgoda między nami, a przedewszystkiem, przyjm pan oświadczenie, że musisz pan bywać u mnie, albo.... albo do kroćset tysięcy Kupidynów, wyzwę pana i zastrzelę.
Wacław potajemnie otarł oczy i podniósłszy się, z gorzkim uśmiechem podał dłoń — p. Karolowi.
— Jakżeż? — rzekł ten ostatni. — Będziesz pan u nas na herbacie, dwa razy na tydzień? Przyjdziesz pan dzisiaj?
— Nie, panie dobrodzieju, — odpowiedział Wacław spokojnie, cicho i stanowczo. — Nie przyjdę więcej. Milionowa przepaść, o której nie wiedziałem, dzieli mię od panny Heleny. Teraz, potrafię może jeszcze zagłuszyć się i wybić sobie z głowy to, co w niej nigdy postać nie było powinno. Dalej, byłoby zapóźno.
— Moja żona powiedziałaby panu, że według pańskich teoryj, każda posażna dziedziczka powinna zostać starą panną, jeżeli się w niej nie zakocha jaki milioner. To nie ma sensu. Helenka sprzyja panu, o ile mi wiadomo, a wiadomo mi bardzo dobrze, sprzyja panu szczerze i gorąco. Porzuć pan te skrupuły, to nie ma sensu.
— Panna Helena zapomni mnie z łatwością, a ja nie zapomnę nigdy, com winien jej i sobie. Dziękuję panu za pańską dobroć, na którą zaiste, postępowaniem mojem nie zasłużyłem. Mam hardą, nieugiętą, ruską naturę. Ojciec mój był księdzem na Rusi, a dziad jednym z ostatnich z ukraińskich kozaków. To niechaj tłumaczy moje usposobienie. Jeszcze raz dziękuję panu.
Wszystkie namowy p. Karola były daremnemi. Tego samego dnia Wacław spakował się i pojechał do Rymiszowa, do swojego opiekuna, ks. Chyżyckiego.
P. Karol powrócił późno do domu, i w jak najgorszym humorze. Z tonu i zachowania się Wacława wyrozumiał, iż szorstkim swoim sposobem mówienia o jego uczuciach względem Helenki, i o jej posagu, dotknął głęboko tego młodego człowieka, i kto wie, czy nie wyrządził wiele złego jemu i Helenie. P. Skryptowicz skłonnym był wprawdzie do bardzo cynicznego skeptycyzmu, ale jakoś tym razem nadaremnie silił się zmniejszyć własną winę rozumowaniem, co do charakteru Wacława pesymistycznem, a optymistycznem co do skutków swojej wizyty u niego. Nadaremnie perswadował sobie, że młodzieniec zawieszający w swoim pokoju tak ostentacyjnie portret młodej panienki, która nie jest jego narzeczoną i która go nie upoważniła niczem do podobnego postępowania, jest bardzo zwykłym i powszednim młodzieńcem, jednym z tych, jakich tuzinami można spotkać na ulicy: zarozumiałym, lekkomyślnym, chełpiącym się ze swoich powodzeń, wyzyskującym je po swojemu, a niezdolnym do przejęcia się uczuciami głębszemi i szczerszemi. Nadaremnie rozumował dalej p. Skryptowicz, że natomiast byłoby rzeczą zupełnie niezwykłą i niebywałą, gdyby młody człowiek rozpoczynający karyerę, a nie źle zapisany w sercu młodej i pięknej dziewczyny, dał się spłoszyć i skazał się na dobrowolne wygnanie z powodu, iż dziewczyna ma posag, i nadzieję milionowego spadku. Wszak zwykło dziać się w świecie wprost przeciwnie! Otóż pomimo wszystkiego, p. Skryptowicz czuł, że była jakaś luka w jego rozumowaniu, czuł, że Wacław serdecznie i prawdziwie kochał się w Helenie, i że stanowczo i nieodwołalnie postanowił cofnąć się teraz, i wymazać to uczucie ze swojej pamięci i ze swojego serca. — Po jakich stu katów — mówił p. Karol sam do siebie, bijąc się pięścią w czoło — poszedłem do niego, i po co mi się było mięszać w sprawy zakochanych młodych ludzi? Czy nie mogłem zrobić powoli i nieznacznie to, czego chciałem, i czy nie mogłem powiedzieć im, że mają majątek, dopiero wtenczas, gdyby mię byli prosili o błogosławieństwo, oświadczając mi, że są zdecydowani na miłość w nizkiej chałupeczcze, o chłodzie i o głodzie? Dla jednego i dla drugiego z nich, następstwa takiego zerwania mogą być niedobre. Zawsze obiecywałem sobie, że gdyby Helenka, albo która z moich córek powzięła skłonność ku młodemu człowiekowi, to byle nie był jakim łotrem lub ostatnim nicponiem, pozwolę jej się kochać i iść zamąż za niego, i będę wolał widzieć ją puszczoną w świat w ten sposób, niż gdyby miała nauczyć się cenić lekko i tłumić w sobie wszelkie uczucie, a cel życia widzieć w błyszczeniu i w kokietowaniu, jak moja siostrunia, pani Zamecka. A teraz — sam pomięszałem sobie wszystkie plany i szyki. Zrobiłem głupstwo i kwita.
W tem niemiłem przeświadczeniu p. Karol odszukiwał różnych znajomych i przyjaciół Wacława, i tak niezręcznie wciągał ich w rozmowę o tym młodym człowieku, o jego charakterze, zdolnościach i skłonnościach, że każdy odrazu poznał, iż coś się święci. Rezultat tych badań powiększył jeszcze zmartwienie p. Skryptowicza; pokazało się, że Wacław uchodził powszechnie za młodzieńca pracowitego, rządnego, i nader zdolnego, i że ktokolwiek znał go bliżej, wyrażał się o nim z jak największym szacunkiem, Nakoniec zaś, wracając do domu, p. Karol ujrzał doróżkę dążącą w stronę dworca kolei żelaznej, a w niej, wśród tłumoków i pakunków, melancholiczną twarz młodego Rolińskiego. To było powodem, że p. Skryptowicz wróciwszy do domu, wyszukał sobie pierwszy lepszy drobiazg ustawiony czy urządzony nie po jego myśli, i wziął go sobie za temat do długiego gderania, które miało wykazać, że jakkolwiek pan domu czuł się w duszy obrzydliwym winowajcą, to jednak dokoła pełno było winowajców jeszcze gorszych.
Sądzę, że p. Skryptowicz byłby zmusił rodzinę swoją i całe sąsiedztwo do emigracyi w dzikie wnętrze Afryki, gdyby był mógł wiedzieć w całej pełni, ile w istocie narobił złego. Oto był najpierw Wacław, miotany prawdziwem i gorzkiem cierpieniem. W dwie godziny po wyjeździe z miasta zawitał on na plebanii w Rymiszowie, dokąd prowadziła już teraz kolej żelazna, mająca stacyę w miasteczku, o tysiąc kroków zaledwie od zamku p. Tadeusza. Ks. Chyżycki wrócił był właśnie z posiedzenia klubu, i ujrzawszy swojego wychowanka, ucieszył się niezmiernie.
— Niech-że cię uściskam, nie spodziewałem się widzieć ciebie tak prędko! Jakże, czy już po egzaminach? Czy wszystko poszło dobrze.
— Wszystko poszło jak najlepiej, ojcze — rzekł Wacław całując księdza w rękę — i nie zostaje mi nic, jak tylko po raz tysiączny wynurzyć wam wdzięczność za to wszystko dobre, któreście mi wyświadczyli.
— No, no, daj pokój temu chłopcze, wiesz dobrze, że cokolwiek mogłem zrobić dla ciebie, to mi wynagrodziłeś stokrotnie twojem prowadzeniem się i przywiązaniem. Ja stary, nie mam rodziny, nie mam nawet — dodał uśmiechając się — gospodyni, jak to czasem bywa na plebaniach... ot i cieszy mię, żem cię wychował na człowieka, i że jest komu życzliwie pomyśleć o siwym niedołędze, jedzącym darmo chleb boży za to, że wyprawia hocus-pocus przy ołtarzu. Ta pociecha więcej warta dla mnie, niż dla ciebie moje tak zwane dobrodziejstwa. Jak to dobrze, żeś przyjechał, i że może przynajmniej przez jedne wakacye odetchniesz, zamiast męczyć się dawaniem lekcyj! Pomyślimy teraz, co począć dalej, wszak to ci już lat dwadzieścia cztery, i należy ci się kąt własny. Taj możebyś się już i ożenił, co, hę? No, chłopcze, nie zwieszaj głowy, jak moja gniada kobyła, kiedy Maciej zaśnie na koźle, a ona medytuje, dlaczego ją na wizycie u pana hrabiego w Cielątkach poczęstowano postną sieczką, skoro nie ma żadnej wigilii w kalendarzu? Ale hrabia zakłada ogromną fabrykę, z kominami jak minarety bisurmańskie, i obiecał mi, że ciebie zrobi dyrektorem, a panien mamy w okolicy tyle, co kwiatów w polu. Cóż u licha, czyś głodny, czy co, żeś tak zposępniał? Bo.... bo zacznę kląć, jak nie-ksiądz! Wincenty! Dawaj-no jeść czemprędzej, bo panicz musiał przywieść apetyt z drogi!
Lecz Wacław silił się bezskutecznie, ażeby się zastosować do dobrego humoru księdza, a stary kucharz, Wincenty, zmartwił się niepospolicie, myśląc, że starannie przyrządzona wieczerza nie smakowała paniczowi, skoro jej prawie nie tknął. Proboszcz był wesół, i opowiadał mnóstwo dykteryjek, o pani hrabinie w Cielątkach, która w same żniwa sprowadziła tam Jezuitów z misyą, aby rozkrzewić moralność i wstrzemięźliwość między ludem, w skutek czego musiano wzmocnić sąsiedni posterunek żandarmeryi, a propinator w Cielątkach robił majątek, bo pobożne tłumy wypijały po każdem kazaniu niezmierne masy gorzałki, staczały zawzięte bójki między sobą i niepokoiły całą okolicę. Także i o wyścigach konnych, które odbyły się w Stajnikach u p. Kopycińskiego, i w których ogier angielski tego miłośnika sportu byłby niezawodnie wziął pierwszą nagrodę, gdyby się był nie przeziębił i nie dostał kataru, w skutek czego nie mógł dobiedz do mety i nagroda została nietkniętą, bo nie było więcej współzawodników i anglika zadaniem było jedynie prześcignąć samego siebie, ale mu się to nie udało. Potem znowu ksiądz począł robić różne plany na przyszłość, i przedewszystkiem żenić Wacława, który tymczasem miał taką minę, jak gdyby się raczej wybierał na pogrzeb, niż na wesele. Nakoniec, wezwany katygorycznie do wytłumaczenia się z tej melancholii, Wacław, który miał naturę zamkniętą w sobie i nieudzielającą się łatwo, ale przed swoim dobrodziejem nie taił się nigdy z niczem, rozpłakał się i całując proboszcza w rękę, wyznał mu, że pragnie iść w świat, za oczy, i że przyjechał tylko pożegnać się i podziękować ostatni raz za dobrodziejstwa, których doznał.
— A, teraz rozumiem! — zawołał ks. Chyżycki. — Jakaś Laszka-krasawica opętała mojego ruskiego mołojca, i jak to umieją krasawice, a osobliwie Laszki, poigrała z nim jak kotka z myszą, i odwróciła się od niego! A Rusin smętny, i czuje głęboko, i nie zna się na sztuczkach panieńskich, więc zasumował się i zatużył na dobre. Ej, jakoś to będzie.
Wacław smutnie potrząsł głową i opowiedział księdzu niebogatą w dramatyczne epizody historyę swojej miłości, swoją rozmowę ze Skryptowiczem, i stanowczy swój zamiar niesięgania po rękę bogatej dziedziczki. Oprócz tego wielkiego zmartwienia miał i drugie, mniejsze nieco, ale tem dotkliwsze, że było to coś nakształt wyrzutu sumienia, Chodziło mu mianowicie o to, że p. Skryptowicz słusznie wytknął mu, jak niewłaściwą było rzeczą wieszać fotografię Helenki w swoim pokoju.
— Nie wpadło mi nigdy na myśl, jak to się wydać może komu obcemu. P. Skryptowicz dał mi do zrozumienia, że „dżentelmen“, jak oni to nazywają, nie dopuściłby się nigdy takiej niedelikatności, takiego braku taktu. Zapewne, to moja prostacka, chłopska natura nie dała mi się tego domyśleć samemu! Cieszył mię widok tych rysów, i chciałem je mieć zawsze przed oczyma, gdy byłem u siebie. Zdawało mi się, że zrobiłem świątynię z mojego pokoiku, gdy w nim zawiesiłem ten portret. Przestępowałem własny próg z pewną czcią, gdy wracałem do siebie, niezdolny pojąć, że popełniałem świętokradztwo, i że nie urodziłem się na to, aby sięgać tak wysoko.
— Może być nieco chorobliwej egzaltacyi w tem co mówisz, a może być trochę słuszności. Może ci w istocie dano do zrozumienia, że panna nie dla ciebie, a może tylko wywnioskowałeś to sam i uroiłeś sobie. A panna, jak myślisz?
— Myślę, że ani jej kiedy przyszło do głowy, iż śmiem marzyć o niej. Czasem byłem tak szalony, że roiłem sobie, jakoby mi była życzliwą. Ale było to wówczas, kiedy nie wiedziałem, jaki jest przedział między nami, kiedy sądziłem, że jesteśmy sobie równymi. Teraz pojmuję wszystko. Wiem, że wielkie panie uśmiechają się łaskawie do chudych pachołków jak ja, w tem przeświadczeniu, iż pachołek zrozumie swoje stanowisko i nie będzie łaskawych uśmiechów i łagodnych słów brał inaczej, jak tylko nakształt jałmużny, która go nie uprawnia do zuchwałych nadziei. W chwili gdy przekroczyłem tę dozwoloną granicę, dano mi nie dwuznacznie do zrozumienia, że się zapominam. Skryptowicz wie zaledwie, co się dzieje w jego domu, a nie ruszy się z własnej woli do niczego. Musiały mu kobiety skarżyć się na mnie, spostrzegłszy, przeniknąwszy moje uczucia, i wyprawiły go do mnie z przestrogą, abym się nie zapominał. Było to zbytecznem, wystarczało nadmienić, że panna Grodecka ma znaczny posag. Jakkolwiek sierota po ubogim księdzu, mam zawiele dumy, abym się narażał na odmowę w takich warunkach, a nawet, abym sięgnął po posag i po rękę panny, chociażbym wiedział, że będę przyjętym. Boli mnie to teraz, bo kołysałem się przez rok bezmyślnemi złudzeniami, ale może kiedy przeboli.
— To musi być ta wychowanka p. Zameckiego, o której często wspomina, nawet przy żonie, i której nigdy nachwalić się dosyć nie może. Nie pojmuję tylko, dlaczego p. Skryptowicz jest jej opiekunem. Ba, prawda, jako najbliższy krewny. Cóż robić, Wacławie, masz słuszność w tem wszystkiem, co powiadasz, i w tem, co czujesz. No, da Bóg, że to przeboli. Co do twoich projektów, pomówimy o nich później, teraz jednakowo będziesz „w świecie za oczami“, jeżeli zostaniesz jakiś czas tutaj i rozweselisz mnie starego. Porobisz znajomości, rozerwiesz się trochę. Pójdziemy jutro na zamek, pani Tadeuszowa podoba ci się niezawodnie, bardzo miła i wesoła kobieta, chociaż, jak mi się zdaje, trochę arystokratka, i trochę, jak to mówią, osoba egzaltowana. Pana Zameckiego pamiętasz pewnie? Bardzo zacny człowiek, i wcale nie arystokrata, mimo starego nazwiska i ogromnej fortuny. Bardzo rozumny człowiek, i dobry, chociaż go nazywają pozytywistą, materyalistą, i Bóg wie czem jeszcze. Ot, wart nawet lepszej żony, choćby mniej pięknej.
Gdy tak po dłuższej rozmowie Wacław mówił dobranoc swojemu dobrodziejowi, i szedł dumać posępnie w swoim pokoju, o tej samej porze, w mieście, p. Skryptowicz wyczerpał był wszystkie motywa i temata do gderania, jakie mógł znaleźć, i przy pomocy żony zawiązywał właśnie swoją szlafmycę, udając się na spoczynek. Widok niedalekiej poduszki usposobił go snać nieco łagodniej, i niezwykle spokojnie zapytał:
— Dlaczego Helenka tak posmutniała pod wieczór, kiedy w dzień była tak ożywioną i wesołą, jak nigdy jej nie widziałem?
— Rolińskiego nie było dzisiaj, myślała zapewne, że przyjdzie na herbatę, ale się nie pojawił.
— Roliński już wcale nie przyjdzie. Et, narobiłem bigosu — wygłosił p. Karol ze skruchą, zapalając fajkę.
Pani Leokadya nie miała nawet odwagi zapytać kochanego mężulka, co się stało. Stanęły jej przed oczyma tylko dalsze konsekwencye tego, co mówił p. Karol.
— Biedna Helenka! — westchnęła.
— Biedna, biedna! Jeżeli on o nią nie dba, to lepiej, że zawczasu wybije go sobie z głowy. Miałem z nim rozmowę... wiesz, byłem cokolwiek rozdrażnionym... powiedziałem mu, że Helenka ma majątek... Jednem słowem, oświadczył mi, że więcej u nas nie będzie, i wyjechał, jak przypuszczam, do Rymiszowa. Starałem się odwieść go od tego postanowienia.
— Musiałeś powiedzieć mu coś przykrego... Tymczasem...
— Cóż znowu, czasem? Czasem! Czy miałem może upaść mu do nóg, i błagać go, aby się kochał w Helence? Dajcie mi państwo pokój z waszemi romansami, których już mam po uszy, i dajcie mi spać!
Na tem skończyła się konferencya małżeńska. Mamże wyznać, iż pani Skryptowiczowa, może po raz pierwszy w życiu, ośmieliła się mieć własne zdanie w tej właśnie materyi? Była ona przekonaną, iż p. Karol w chwili rozdrażnienia tak boleśnie dotknął Rolińskiego, że temu ostatniemu nie zostało nic, jak tylko z zakrwawionem sercem zrzec się wszelkiej nadziei, a przedewszystkiem, zaprzestać bywania w ich domu. Pani Skryptowiczowa nietylko sama żywiła to przekonanie, ale co gorsza, udzieliła go Helence, gdy po kilku dniach wyszło na jaw, że Wacław nie pojawi się więcej. Nie czuję się zdolnym opisać wrażenia, jakie odkrycie to sprawiło na umyśle mojej bohaterki. Nie potrafiłbym nawet oddać smutku pani Leokadyi i jej córek z tego powodu. Powiem tylko, że pan Karol stanął we własnym domu w świetle okrutnego ludożercy, któremu oddano w milczeniu należne posłuszeństwo jako głowie rodziny, ale na którego patrzano ze zgrozą i obawą. Gdy się pojawił w pokoju, udającym salon, kto mógł wynosił się powoli, aż nareszcie całe towarzystwo cofnęło się do sypialni. Jeżeli p. Karol i tam dotarł, kobiety siedziały w kąciku z zapłakanemi oczami, oprócz Helenki, która była śmiertelnie bladą, ale już, czy jeszcze nie miała łez dla swego bolu. Jeżeli p. Skryptowicz mówił, odpowiadano mu półsłówkami, jak najkróciej. Chciał prowadzić żonę i panny na spacer, do teatru, chciał w ich towarzystwie robić lub przyjmować wizyty, jednem słowem, gotów był dokonać takich cudów uprzejmości i grzeczności, na jakie nie zdobył się nigdy przedtem — i nie udało mu się to ani razu. Migreny i bole zębów zdawały się panować epidemicznie w jego rodzinie; nikt mu się nie sprzeciwiał wprost, a przecież wszyscy a raczej wszystkie, paraliżowały najlepsze jego chęci i najbardziej uprzejme zamiary. Była to bierna opozycya nakształt tej, jakiej w nowszych czasach chwycił się naród czeski; niezwalczona mięszanina uległości, lojalności, pozornej czy rzeczywistej apatyi, łez bez skarg, westchnień bez słów, i rozpaczy w spojrzeniach, nigdzie nieskierowanych, pływających niejako w próżnej przestrzeni!
P. Skryptowicz miał słabsze, czy drażliwsze nerwy od austryackich mężów stanu. Dwa tygodnie tylko trwał ten bunt milczący, a pokonał go najzupełniej. Najpierw począł sypiać w nocy, a w dzień wychodzić z domu, albo być widzialnym u siebie dla ludzi, którzy przychodzili go odwiedzać i dawniej nigdy nie mogli dokazać tej sztuki, bo p. Karol bywał zawsze bardzo „cierpiącym“ albo „spracowanym“ i nikogo nie puszczano do jego pokoju. Tej zmianie w sposobie życia p. Karola, niniejsza wiarygodna historya zawdzięczać będzie po części swój rozdział następujący — tutaj należy jeszcze tylko wiadomość, że ósmego już dnia po zainaugurowaniu owej polityki biernego oporu ze strony p. Skryptowiczowej, jej córek i Helenki, poraz pierwszy od lat piętnastu p. Karol kazał sobie przynieść kopertę i znaczek pocztowy, i napisał, co następuje:
„Tadeuszu! Przyjeżdżaj, bo nie mogę sobie dać rady. Helena jest zakochaną, wszystko skwaszone, i wszystko nie do wytrzymania. Mam ochotę wyprowadzić się do Nowej Gwinei albo jeszcze dalej.
Przyjeżdżaj koniecznie i natychmiast. Karol“.
Kto tak rzadko wdaje się w korespondencyę, jak P. Skryptowicz, ten nierad powierza poczcie swoje listy bez rewersu. I p. Karol nie zaniedbał tej ostrożnoBci, z obawy, aby nie musiał pisać po raz drugi. — Tadeusz odebrał więc jego list niewątpliwie, wszelako tydzień już mijał, a nie widać było ani odpowiedzi, ani p. Zameckiego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.