Idealiści/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Idealiści
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Wielkiem było zdumienie i oburzenie księdza Zygmunta Stodolskiego po owej bezskutecznej rozmowie z Heleną, w sprawie sumy potrzebnej na budowę kaplicy OO. zgromadzenia apostolskiego. Gdyby mniej kosztowna zresztą budowa mojej powieści nie wymagała była koniecznie, aby przynajmniej jedna para kochanków pobrała się w trzecim rozdziale, byłbym zdał obszerniej sprawę z tej rozmowy, tem ciekawszej, gdy po raz pierwszy może przy tej sposobności zdarzyło się ks. Zygmuntowi napotkać na taką opozycyę u duszyczki, którą sam przygotował do stanu najzupełniejszej łaski. Nie mylił się bynajmniej zacny kapłan, jeżeli tę jaskrawą apostazyę przypisywał wpływowi p. Zameckiego; przyznać atoli wypada, że p. Tadeusz zastał już u Heleny grunt odpowiedni do przyjęcia ziarna herezyi. To co mówił p. Skryptowiczowi o jej wyobrażeniach religijnych, patryotycznych i estetycznych, było zupełną prawdą. Wyrosła w otoczeniu, w którem wszystko opierało się na pozorach, posiadała inteligencyę dość bystrą, by przeniknąć nicość tych pozorów, a nie mając zkąd zaczerpnąć prawd, któreby mogły być podstawą jej zewnętrznego i wewnętrznego życia, wyrobiła w sobie przekonanie, że jak obyczaje salonowe, tak i pojęcia o tem, co dobre albo piękne, są tylko konwencyonalnie przyjętemi formułkami. P. Zamecki dotychczas, mimowoli utwierdzał ją w tem przekonaniu. Uderzał bezwzględnie na mamidła i blichtry, które widział wkoło, a nie miał czasu jeszcze, czy nie umiał dać jej do poznania, że poza tą negacyą fałszów żywił w głębi duszy i wiarę, i uczucia, i skłonności, których nomenklatura odpowiadała zupełnie nomenklaturze bożków, które obalał. Nauczył ją czuć tylko silniej to, co nieraz sama czuła: nieznośny ciężar fałszu i obłudy. Długo dźwigała to jarzmo, i rozkoszą przejmowała ją myśl, że będzie mogła je zrzucić. Dlatego spieszno jej było zerwać z Alfredem, dlatego nie wahała się powiedzieć ks. Stodolskiemu, że jego mowy pełne namaszczenia są w jej oczach hipokryzyą, a jego napomnienia, materyalnem wyzyskiwaniem łatwowiernych i ograniczonych. Niestety — przyjemność, jaką jej to sprawiało, nie była niezmąconą. Pozbyć się Alfreda, którym pogardzała, mogła tylko, oszukawszy poprzednio Zameckiego — pozbyć się ks. Zygmunta nie zdołała wcale, zlękła się groźby, którą pośrednio wypowiedział. Czuła, że tylko otwartość wobec męża wybawić ją może z tej ciągłej potrzeby ukrywania czegoś, że otwartość taka zapewniłaby jej spokój, i podniosłaby ją we własnem mniemaniu — ale jak powiedziała Alfredowi, tak było w istocie: Zamecki ciężył na niej swoją przewagą moralną, jako człowiek na wkróś „honorowy“, i nie chciała powiększać tej przewagi, stwierdzać jej upokarzającem wyznaniem. Do obowiązku nie poczuwała się w tej mierze, jak nie poczuwała się do winy w moralnem jej znaczeniu — pojęcia obowiązku i winy nie istniały dla niej wcale, bo nie istniało i to, na czem pojęcia te opierają się w sercu ludzkiem.
Tadeusz zdawał sobie dokładnie sprawę z tego stanu jej duszy, i przedsięwziął jej nawrócenie. I tak, z jednej strony, biedna pani Podwalska modliła się, pościła, odprawiała pokuty i nowenny, i trawiła we łzach noce bezsenne, bo ksiądz Zygmunt obarczał jej sumienie grzechami córki i wskazywał wieczne potępienie, jako skutek związku z jawnym bluźniercą i niedowiarkiem. Nawiasem powiedziawszy, było o czem pokutować, bo p. Zamecki, oczyściwszy z długów majątek matki i córki, przeznaczył go p. Podwalskiej na dożywocie. Z drugiej zaś strony, ten bluźnierca i niedowiarek pisywał do p. Skryptowicza listy, które chyba tylko stylem różniły się od sprawozdań misyonarzy z głębi Afryki.
„...Nie sądziłem nigdy, mówił między innemi, ażeby rzemiosło katechety było tak trudnem. Zwiedzaliśmy onegdaj starą katedrę, pełną grobowców i wspomnień... Dziad przyprowadził nas do płyty marmurowej przed wielkim ołtarzem, i opowiadał nam, że na tem podwyższeniu stawali niegdyś, w czasie koronacyi swojej, królowie — że dobywali starej szabli, wyjętej ze skarbca, i znaczyli nią krzyż w powietrzu, na cztery strony świata. Nikogo oprócz nas nie było w kościele, grube cienie ścieliły się po odwiecznych murach, patrzących na nas w uroczystem milczeniu. Mimowoli ukląkłem i zadumałem się, oparłszy czoło o podnóże królewskie. Helena zrobiła uwagę, że czas wracać do hotelu; gdy spojrzałem na nią, zrobiłem uwagę, że miała wyraz zdziwienia w twarzy. Było mi bardzo przykro — tam, gdzie ja czułem się przejętym, porwanym, ja, co przecież także w życiu i nie na wiatr, machałem żelazem, ja co mam lat czterdzieści na karku i łatwe szyderstwo w ustach, tam umysł młodszy, umysł kobiety powinienby chociaż raz doznać czegoś nakształt ekstazy... Cóż robić, nie nauczono jej czuć z własnego popędu, a wielkiego historyka Kryspina nie było przy nas, ażeby uczonem skinieniem głowy dał do poznania, że należy być zachwyconym. W powrocie wszczęła się między nami rozmowa, w ciągu której zrozumiałem powód zdziwienia Heleny. Sądzi ona nas „pozytywistów“ jako ludzi, wprawdzie niepozbawionych „czci i wiary“, za jakich nas przedstawiają Stodolscy, ale jako ludzi bez żadnej wiary, i bez czci dla czegokolwiek. Usiłowałem przekonać ją, że tak nie jest, a wśród tych usiłowań schwytałem ją na tem, że sama nie wierzy, nawet w istnienie Boga. To dało nam powód do dysputy teologicznej, która wznawia się jeszcze ciągle od czasu do czasu. Gmach, z którego składała się niegdyś jej religia, był zbyt misternym i skomplikowanym, wyjęto z niego przypadkiem jedną cegiełkę, i cały runął... Nie wiem, czy udało mi się ją przekonać, namówiłem ją wszelako, że będzie czytała Chateaubriand’a z uwagą. Może on dokaże tego, co mnie się nie udało. Zastanowił ją nieco mój argument, że największe w świecie duchy wierzyły w Istotę Najwyższą, i że nie było między nimi wcale zupełnego ateisty...“
Innym razem pisał znowu pan Tadeusz z Paryża:
„...Opera tutejsza jest w tej chwili tak doskonałą, że chociaż, jak wiesz, nie jestem ani miłośnikiem, ani znawcą muzyki, przesiaduję chętnie w loży całemi wieczorami. Dziwna rzecz, że Helena, chociaż gra z wielką biegłością na fortepianie, i uchodziła tam u nas za znakomitą dyletantkę, tutaj tylko chętnie patrzy, a wcale nie słucha. W towarzystwie powtarza zdania, które wyczytała lub słyszała, własnych wrażeń zdaje się nie odbierać wcale. Nie wątpię, że potrafiłaby je sformułować, gdyby istniały, bo mówić umie i lubi. Już to ta nasza muzykalność salonowa, to także humbug niepospolity! Panny uczą się niby grać, i niby zachwycają się dobrą egzekucyą, a w rzeczywistości doznają tylko nieokreślonego rozdrażnienia nerwów i zajmuje je najwięcej osoba egzekutora. Dlatego też, skoro powodzenie zawisło od publiczności żeńskiej, koncertantki miewają go zawsze mniej od koncertantów. Nic to nie szkodzi, że większa część tych ostatnich nie liczy się wcale do Adonisów. Kobiety znoszą u mężczyzn znaczny stopień brzydoty i znajdują ją „interesującą“. Mężczyźni są wybredniejszymi i dlatego to podobnoś rozgłos najsławniejszej artystki nie wytrzyma pierwszego zmarszczka na jej twarzy. Helena, której udzieliłem tych moich sceptycznych uwag, protestowała słabo i zgodziła się ze mną w końcu zupełnie. Jestem jej wdzięczny za to — staje się ona z każdym dniem szczerszą i otwartszą; sądzę, że w końcu porozumiemy się zupełnie i nie będzie ani odrobiny obłudy i udawania między nami. Wtenczas będę zupełnie szczęśliwym“.
Nakoniec, państwo Zameccy wrócili z wojażu, prosto do Rymiszowa, siedziby pana Tadeusza. Nikt nie urządzał im oficyalnego przyjęcia, ale gromada sama wyszła naprzeciw nich, na kopiec graniczny, z wójtem na czele, z chlebem i solą, aby powitać nową panią. Bito w dzwony w małym kościółku, kiedy powóz wtaczał się na dziedziniec zamkowy, i kiedy służba zbiegała się zewsząd z niekłamaną radością w oczach, ucałować rączki państwa. Zamek był staroświecki, odbudowany z gruzów i zastosowany do potrzeb nowoczesnych. Z jednej strony były jeszcze szczątki dawnych fortecznych wałów, z rowem, z wieżami nad bramą, i mostem zwodzonym, a wszystko to, choć zabierało wiele miejsca dającego się użyć nierównie pożyteczniej, utrzymane było starannie, jako pamiątka z dawnych czasów. Po drugiej stronie ciągnął się ogród w guście z czasów Ludwika XIV, przechodzący dalej w park angielski. W zamku komnaty duże, wysokie, jak kaplice, meble starożytne, mnóstwo sprzętów, drobiazgów i obrazów ciekawych i cennych. Helena była dumną z tego wszystkiego, dumną z herbów, malowanych na szkle, w oknie nad bramą, dumną ze swojego męża. Zdawało jej się, że go kocha w tej chwili. Do niedawna jeszcze, w ślad za opinią publiczną, sądziła, że to materyalista, człowiek rachunkowy, gotów zaorać grób rodzonego ojca, aby zebrać więcej pszenicy. Dał jej dowody, że nie lubi rachować się, z nią przynajmniej. Teraz, choć ustało poddaństwo, a z niem służalcze nawyknienia włościan, widziała, jak garnęli się do niego z uszanowaniem, z miłością — snać nie rachował się i z nimi, i w sporach sąsiedzkich ucinał chętnie połę dla miłej zgody. Łatwiej to na dwunastu folwarkach, niż na jednym; potrzeba wszakże było być dobrym i rozumnym człowiekiem, aby mieć i taką miłość u ludu, a fortunę przytem rosnącą i kwitnącą. Gdy tak zbiegli się chłopi, gdy zbiegły się całe generacye ekonomów i leśniczych, kredencerzy i kucharzy, gumiennych i gajowych, klucznic, ogrodników, stajennych i t. d., gdy wszystko tak serdecznie cieszyło się widokiem „pana“, Helena po raz ponoś pierwszy w życiu zrozumiała, co znaczą wyrazy „dobry człowiek“. Zdawało się jej, powtarzam, że go kochała, ale zdawało jej się tylko. Nie można kochać, patrząc jak ona, a nie pojmując, że ktoś żywi w sercu pietyzm dla rzeczy świętych i poważnych, a nie cierpi obłudy; że ktoś lubi piękne obrazy, piękną muzykę i piękne książki, a umie bez cudzej pomocy odróżniać je od miernych i lichych; że ktoś rad czyni dobrze na prawo i na lewo, a nietylko nie otacza się aureolą cnót obywatelskich, ale owszem używa wcale dwuznacznej sławy „pozytywisty“ i materyalisty. Bądź co bądź, w tym starym zamku, daleko od niemiłych wspomnień, od dawniejszego otoczenia, wśród nowych ludzi i nowych a przyjemnych warunków życia, zdawało się Helenie nietylko, że kocha Tadeusza, ale że go jest godną, i ze będzie mu dobrą żoną. To też potrafiła być uprzejmą dla wszystkich, wielkich i małych, którzy przychodzili składać jej swoje hołdy, i zrobiła na wszystkich jak najlepsze wrażenie.
Zjawił się ksiądz proboszcz, mały, czerstwy staruszek, siwy jak gołąb, a wesoły i facecyonat jak rzadko. Posłano do miasteczka, leżącego o ćwierć mili, po „doktora“, nie do chorego, ale do wiska; szanowny uczeń Eskulapa był bowiem stałym partnerem p. Zameckiego. Pacyenci, nie zastawszy go w domu, posyłali jak w dym do Rymiszowa, co każdym razem niezmiernie irytowało dr. Chimerskiego; utrzymywał bowiem, że kto ma umrzeć lub wyzdrowieć, umrze lub wyzdrowieje bez niego, a wista przecież niepodobna grać z dwoma kołkami. Pani Helena obiecała zaradzić tej niedogodności i jak najprędzej przygotować się do rygorozów z wielkiego i małego szlema, ażeby w razie potrzeby mogła zastąpić dr. Chimerskiego. Oprócz tego powiedziała mu, że nie wierzy w homeopatyę, ani w hydropatyę, i że magnetyzerowie są jej zdaniem oszustami na wielki kamień, a nadto, nim jeszcze wstano od obiadu, kazała podać fajki i cygara i przyznała się, że sama czasem pali ukradkiem. Na tej zasadzie zawiązało się natychmiast przymierze zaczepno-odporne między nią a szanownym konsyliarzem, który nie lubił szarlatanów, a nie mógł pół godziny obejść się bez dymu tytoniowego. Niemniej doskonała harmonia zapanowała także między panią Heleną a księdzem proboszczem, wielkim nieprzyjacielem wszelkich „nowatorów“ religijnych. W istocie, o ile dr. Chimerski nie cierpiał homeopatów i magnetyzerów, o tyle ksiądz Chyżycki, przy całej swojej dobroduszności i poczciwości, był przeciwnikiem OO. Jezuitów i spokrewnionych z nimi zakonów. Pani Helena nadmieniła złośliwie, że ojcowie ci mają w mieście wielkie powodzenie u starych i młodych grzesznic, zacząwszy od tych, które noszą mitrę, a skończywszy na tych, które myją rondle. Ksiądz kiwał głową znacząco i zapędził się poczęstować panią Helenę tabaczką, ale opamiętał się zawczasu. Jednem słowem, po kwadransie rozmowy nie było na dwadzieścia mil wkoło rozumniejszej i milszej kobiety nad panią Helenę, według zgodnych — jak rzadko zresztą — zdań ks. Chyżyckiego i dra Chimerskiego.
Od strony ogrodu przybudowana była do zamku weranda, psująca wprawdzie na oko jego architektoniczną harmonię, ale natomiast podczas upałów letnich wabiąca nader miłym cieniem i chłodem. Tu odbywał swoje posiedzenia „klub rymiszowski“, złożony z p. Tadeusza i ze wspomnianych właśnie dwóch członków. Porządek czynności był następujący. Najpierw stawiano „na stole Izby“ wnioski prezydyalne, złożone z trzech potężnych niemieckich kuflów z przykrywkami, jakie można widzieć w piwiarniach na staroświecki sposób urządzonych, jakoteż ogromny dzban kamienny, zawierający świeżo utoczone piwo. Członkowie klubu zasiadali następnie, a raczej rozpierali się wygodnie w ogromnych fotelach, zawsze w jednym i tym samym porządku i na tem samem miejscu. Wszczynała się dyskusya, do której dostarczały wątku dzienniki, nowiny przywiezione z okolicy przez dr. Chimerskiego, lub nakoniec anegdoty i facecye, których ks. Chyżycki mianowicie posiadał skarb niewyczerpany. Czasem wytaczano także kwestye naukowe, literackie i społeczne, a gdy wreszcie porządek dzienny był wyczerpany, regulamin przepisywał jeszcze sześć robrów wista i trzy kufle piwa, tudzież filiżankę czarnej kawy jako obowiązki, od których żaden członek uchylić się nie mógł. Tak było od lat sześciu i każdy klubista przyzwyczaił się był oczekiwać posiedzenia jako jedynej przyjemności i nagrody, która go czekała po trudach i kłopotach dziennych. Przybycie obcych gości pożądanem wprawdzie było od czasu do czasu, psuło jednakowoż porządek zwykły, ożywiało dyskusyę w sposób irytujący i nieparlamentarny, zmuszało do powtarzania rzeczy od dawna już omówionych i wszechstronnie rozważonych, do słuchania wywodów nieraz nudnych i niezgodnych z zasadami klubu, których słyszeliśmy próbkę, gdy po raz pierwszy mieliśmy sposobność poznać p. Zameckiego na wieczorku u p. Podwalskiej. Po każdej takiej burzy „klub“ oddychał swobodnie dopiero, gdy się znalazł w małym swoim komplecie, jakkolwiek oddawna już uchwalono, że powiększenie tego kompletu jest niezbędnem, choćby tylko ze względu na anegdoty i dykteryjki, w znacznej już części potrzebujące nowych słuchaczów, Dr. Chimerski wyjaśnił pani Helenie, wraz z innemi szczegółami, to opłakane położenie „klubu“, przewidującego chwilę, w której mógłby być zmuszonym powtarzać się i słuchać sam siebie na nowo. Z tego też powodu, biorąc kufel do ręki, wniósł wotum zaufania dla prezesa, który dbały o dobro ogólne, w tak piękny i miły sposób postarał się o wzrost klubu.
— Wątpię wszakże — odparła pani Helena — bym mogła w tak poważnem zebraniu odegrać inną rolę, jak tylko rolę publiczności, umieszczonej na galeryach. Najpierw nie potrafię pić piwa...
— Picie piwa nie jest obowiązkowem, ale pożytecznem. Jest to napój niezmiernie hygieniczny, i chroniący od katarów żołądka.
— Najniewinniejszy motor dobrego humoru — dodał ks. Chyżycki.
— I najsilniejsza podstawa społeczeństw i państw — dokończył p. Tadeusz. — W tej mierze, miło mi zakomunikować klubowi uwagi mojego przyjaciela i szwagra, Skryptowicza, który jakkolwiek oddalony, duchem bierze udział w naszych czynnościach i dążeniach, ilekroć oczywiście wstanie z łóżka, co mu się wydarza sto cztery razy do roku, licząc po dwa razy na tydzień. Otóż głęboko śpiący ten myśliciel, nie wiem czy we śnie, czy na jawie, utworzył nowy a oryginalny wcale pogląd na historyę państw i narodów europejskich, a w szczególności, na nasze dzieje. Utrzymuje on, iż przodkowie nasi w najdawniejszych czasach raczyli się piwem, a tylko przy nadzwyczajnych sposobnościach, miodem. Jeszcze za czasów Zygmunta III. przeważało piwo lub przynajmniej walczyło równemi siłami z winem węgierskiem, wprowadzonem głównie przez Zapolskich i Batorych. Na dowód przytacza on Starowolskiego, według którego piwo częstochowskie w końcu XVI. i w początku XVII. stulecia miało taką sławę, iż wywożone było za granicę tak jak teraz bawarskie albo pilznieńskie; chmiel zaś z Polesia słynął jako najlepszy na całą Europę. To też, jak długo piliśmy piwo, duch obywatelski miał u nas przewagę nad kierunkami indywidualnemi, a państwo konsolidowało się i wzrastało. Piwiarze dali się ująć w karby posłuszeństwa Łokietkowi i Kazimierzowi Wielkiemu, piwiarze za czasów Jadwigi przeprowadzili unię z Litwą, a jeżeli w tych dawnych czasach razi nas, za Zygmunta Starego, wrzawa kokoszej wojny, Skryptowicz przypisuje to tej okoliczności, iż na Rusi wino rozpowszechniło się było bardziej, niż w innych okolicach kraju. Z wina poszły liberum veto, zrywanie sejmów, konfederacye i rokosze; z piwa statut wiślicki, bitwa pod Grunwaldem i unia lubelska.
— Przy pomocy miodu — zauważył ks. Chyżycki. — Osobliwie pod Grunwaldem musiała panować wielka równowaga napojów. Czynności prawodawcze, przyznaję to, najlepiej odbywają się przy piwie.
— P. Skryptowicz jest genialnym historyozofem — zawołał dr. Chimerski. — W istocie, Niemcy i Anglicy, którzy najwięcej piją piwa, odznaczają się karnością i duchem obywatelskim. Wnoszę, ażebyśmy p. Skryptowicza przez aklamacyę mianowali członkiem korespondującym naszego klubu!
W tej chwili, drzwi parapetowe od sali, przylegającej do werandy, otwarły się, i pojawił się w nich nie kto inny, jak tylko sam p. Skryptowicz. Trudno opisać zdumienie i zadowolenie, jakie z powodu tego zjawiska zapanowało na twarzach członków klubu. Przedewszystkiem dano ogólny wyraz pierwszemu z tych uczuć, snadniej można bowiem było widzieć wieloryba wśród piasków Sahary, albo spotkać się z karawaną wielbłądów w kraju Franciszka-Józefa, aniżeli oglądać p. Skryptowicza w dzień, w takiej odległości od miasta. Po serdecznem przywitaniu i po dłuższej rozmowie nad nadzwyczajnością tego zdarzenia, które p. Skryptowicz tłumaczył nieprzepartą jakąś i nagle w nim rozbudzoną chęcią odświeżenia się powietrzem wiejskiem, postawiono czwarty kufel na stole i posiedzenie „klubu“, przerwane na chwilę, poszło dalej zwykłym trybem. Nawiązano na nowo nić rozmowy tam, gdzie ją zostawiono; p. Skryptowicz rozwijał szerokie swoje teorye i popierał je nowemi dowodami, zwracając między innemi uwagę zgromadzenia na to, że mamy w języku naszym własny wyraz na „piwo“, i że o człowieku, który zbyt mocno uraczył się trunkiem, mówimy, że jest „podchmielonym“, a więc, sama już filologia podnosi piwo do rzędu tradycyj narodowych. Dr. Chimerski dodawał do tego jako lekarz swoje uwagi o wpływie jadła i napoju na charakter pojedyńczych ludzi i całych narodów, a ks. Chyżycki urozmaicił dyskusyę kilkoma zabawnemi facecyami, i tak nieznacznie nadeszła uroczysta chwila rozpoczęcia nieodzownych sześciu robrów wista. W tem ćwiczeniu atoli p. Skryptowicz odmówił udziału.
— Nie po to jechałem dwanaście mil w pudle pocztowem, abym tu siedział pod szkłem na werandzie przez cały wieczór. Wolę pójść oglądnąć ogród, jeżeli mi go Helena zechce pokazać.
— Owszem, proszę cię, zwłaszcza, że sama zwiedziłam go dopiero raz i to bardzo pobieżnie.
Podczas gdy tedy „klub“ prowadził dalej swoje urzędowanie, p. Skryptowicz i Helena puścili się w drogę dobrze utrzymaną grabową aleją i wkrótce znikli z widoku. Szli tak czas jakiś, nie mówiąc prawie do siebie — p. Skryptowicz nie lubił bowiem swojej kuzynki, a ona odpłacała mu to równym brakiem sympatyi. Gdy już byli dość daleko od werandy, p. Karol zatrzymał się nagle, zwrócił się ku Helenie i odezwał się sucho:
— Przybyłem tutaj w twoim interesie.
— W moim? — odparła, blednąc. — Myśl, która ją trapiła tak często, a która dziś ustąpiła była miejsca nowym, spokojnym i miłym wrażeniom, wróciła w tej chwili w formie nieokreślonej, dręczącej obawy. Suchy ton mowy Karola miał w sobie coś odejmującego otuchę, coś sędziowskiego, a wzrok, którym patrzył na nią, był nieznośnie zimny i przenikliwy. A jednak, skoro widocznie szukał sposobności rozmówienia się z nią bez świadków, zamiary jego nie musiały być nieprzyjaznemi. Dlatego też może, chociaż poruszyła się w niej była struna nieugiętego uporu, odgrywająca, jak widzieliśmy, taką rolę w jej charakterze, umilkła ona szybko i wzięło nad nią górę bezradne pomięszanie. Karol nie zważał na to i zapytał ją swoim zimnym, indagatorskim głosem:
— Dałaś, w pierwszych dniach maja, panu Alfredowi Zgorzelskiemu weksel na pięć tysięcy złr.
— Dałam... ale...
— W sprawach wekslowych nie ma żadnego: „ale“.
— Jest, jest ale! Wszak dałam mu później pieniądze na zapłacenie długu! O cóż może chodzić? Co się stało?
— Stało się to, że Zgorzelski nie mogąc spieniężyć wekslu z twoim podpisem, dodał na nim podpis Zameckiego, a co gorsza, jeżeli mu dałaś pieniądze, wyjechał z niemi i wekslu nie wykupił.
— Nikczemnik! Podły nikczemnik! Nie sądziłam nigdy, nigdy, ażeby był zdolnym do takiego oszustwa! To okropne!
— To nie należy do rzeczy. Kto płaci, powinien żądać zwrotu swojego wekslu.
— Na miłość Boga, gdzież jest ten weksel? Nie dręcz mię, mów, jeżeli masz trochę litości w sercu!
— Dajże mi mówić, i nie przerywaj mi wykrzyknikami odnoszącemi się do charakteru p. Zgorzelskiego; jeżeli masz jakie nowe spostrzeżenia psychologiczne do uczynienia w tej mierze, uczynisz je później, jam ich nie ciekaw. Żyd dowiedziawszy się, żeście wszyscy podpisani na wekslu wyjechali za granicę, gdy przyszedł termin, zgłosił się do mnie. Groził skargą sądową. Chciałem oszczędzić Tadeuszowi ogromnej przykrości, jakąby mu sprawiło to odkrycie. Pojmujesz, że nikt nie lubi, by jego narzeczona na parę tygodni przed ślubem trudniła się negocyacyami finansowemi tego rodzaju, chociażby w towarzystwie tak dystyngowanego kawalera, jak p. Alfred Zgorzelski, i pod osłoną podpisu mężowskiego. Tadeusz zasługuje, ażeby się z nim lepiej obchodzono. Dlatego też, w nadziei, że jest to jedyny ślad twoich stosunków ze Zgorzelskim, wykupiłem ten dokument i mam go u siebie. Tadeusz chciał mi niedawno zwracać jakąś drobną sumę, do której twierdził, że mam prawo, a ponieważ nie chciałem jej przyjąć, więc pół żartem, a pół na seryo, zrobił mię współwłaścicielem losu, który później wyciągnięto na wielkiej loteryi. Z dziesięciu tysięcy, które mi narzucił tym sposobem, ofiarowałem połowę, ażeby mu zapewnić spokój i trwałość jego — słodkich złudzeń.
— Nie mów tak, nie mów Karolu! Chciej mi wierzyć, że mam silne, niezłomne postanowienie dołożyć wszelkich starań, ażeby ten spokój i ta słodycz, o których mówisz, nie były dla Tadeusza złudzeniem! Ten podpis fatalny, o którym mówisz, wymuszono na mnie w sposób zdradziecki, łotrowski, o jakim może nie masz wyobrażenia. Gdybym była mogła domyślać się, co Zgorzelski zrobi z moim wekslem, byłabym raczej wolała.... Ach, Karolu, miej dla mnie serce brata, i wiesz mi, że jestem bardzo, bardzo nieszczęśliwą; nie jestem w stanie powiedzieć ci, jak dalece nią jestem! Nie prawdaż, Tadeusz nie dowie się od ciebie o niczem?
— To pytanie zbyteczne wobec faktu, że wykupiłem weksel, ażeby się o nim nie dowiedział. Wierzę, że możesz czuć się nieszczęśliwą, i nie mam ani w ogóle zamiłowania w drażnieniu czyichkolwiek stron bolesnych, ani też w szczególności nie upatrzyłem sobie ciebie jako ofiarę cierpkich i przykrych uwag. Powiem ci nawet, że nie byłbym się wcale spieszył donieść ci o tem, co zrobiłem, gdyby nie ta okoliczność, że chciałem ci dać jednę dobrą radę. Oto, moja Heleno, jeżeli masz jaką tajemnicę, której odkrycie mogłoby być przykrem Tadeuszowi, nie ociągaj się ani chwili i wyjaw mu ją natychmiast sama. To jedno jest w stanie zapewnić spokój tobie i jemu, to jedno rzucić może wieczną zasłonę na przeszłość, i jej niemiłe wspomnienia, z któremi chciałabyś zerwać.
— Zerwałam z niemi, i powiedziałam Tadeuszowi wszystko. Powiedziałam mu nawet o tem nieszczęsnem zawikłaniu pieniężnem ze Zgorzelskim, i on sam dał mi pieniądze na zapłacenie długów.
— Powiedziałaś mu wszystko? — zapytał p. Karol, którego głos, ociepliwszy się poprzednio na chwilę, przybrał znowu temperaturę podbiegunową.
— Wszystko! Nie mogłabym znieść egzystencyi, podtrzymywanej sztucznie ciągłem udawaniem i tajeniem się z myślami i uczuciami.
— I nie masz już żadnej, żadnej tajemnicy między wami?
Helena chciała mówić, ale wzrok Karola zamroził jej słowa na ustach. Ruszyła więc tylko ramionami, i odwróciła się obojętnie.
— Ha, kiedy tak — zawołał Karol — to moja misya skończona, wracajmy do klubu! Ma się rozumieć, że gdy uzbierasz nieco pieniędzy na szpilki, zwrócisz mi moich pięć tysięcy, a ja ci wrócę weksel. Nie mogę ci robić tak znacznego prezentu, bo mam dzieci. Rozumiesz ty, co to znaczy mieć dzieci? Pojmujesz, co to jest kochać kogoś więcej, niż siebie, niż swoją piękność i niż hołdy świata; a nawet więcej, niż swoją sławę i dobre imię?
— Nie, nie pojmuję — odrzekła krótko i sucho, jak on mówił przedtem. — Co się tyczy pieniędzy, wrócę ci je wkrótce; Tadeusz obsypuje mię niemi przy każdej stosownej sposobności.
— A więc, Balladyno, wracajmy na zamek grafa Kirkora! — Pan Karol rzucił te słowa żartem, ale w tej chwili już księżyc oświecał tak bladem światłem szpalery ogrodu, i wszystkie przedmioty wkoło rysowały się w cieniu tak teatralnie i dekoracyjnie, i Helena z białemi swojemi licami i czarnemi oczyma wyglądała tak dziwnie i niesamowito w tem otoczeniu, że nim jeszcze przebrzmiała aluzya jego poetyczna, pan Skryptowicz uczuł jakiś dreszcz i mimowoli wydało mu się, że słowa jego miały więcej znaczenia, niż zwykły cytat z książki. Co się tyczy Heleny, znała ona lepiej Balzaca i panią Sand, niż Słowackiego, i nie zrozumiała jego tragicznego porównania. Szli tedy zwolna ku werandzie, on zatopiony w myślach o zagadce psychologicznej, z którą miał do czynienia, ona, zastanawiając się nad tem, dlaczego Karol pytał ją, czy nie ma więcej tajemnic, któreby powinna powierzyć Tadeuszowi? Ale nim znaleźli oboje rozwiązanie tych pytań, odwróciła ich uwagę żywa dyskusya między dr. Chimerskim a ks. Chyżyckim, zakończona głośnym wybuchem śmiechu. P. Tadeusz, grając z kołkiem, dał był szlema swoim przeciwnikom, w skutek czego doktor zaperzony interpelował proboszcza, dlaczego mu nie podegrał pików?
— Z bardzo ważnej przyczyny — wołał ksiądz, czerwony od gniewu — z bardzo ważnej!
— Radbym wiedzieć z jakiej! Jak można było nie grać pików! — zarzucał doktor tonem srogiego sędziego, który przekonywa delikwenta, iż popełnił zbrodnię, zasługującą najmniej na powieszenie.
— Nie można było grać pików — krzyczał proboszcz.
— Należało grać piki! — piorunował doktor, rozprzestrzeniając palce u prawej dłoni, i opierając na pierwszym z nich, wskazujący palec lewej ręki. Giest ten był zwykle wstępem jakiegoś bardzo długiego i przekonywującego wywodu.
— Ależ — oponował proboszcz w rozpaczy, demonstrując obydwoma dłoniami — ale nie miałem ani jednego piku.
Ten to niezwalczony argument wywołał ową powszechną wesołość całego klubu, do której przyłączyła się natychmiast Helena, jak gdyby chciała przekonać Karola, jak dalece czuje się szczęśliwą i swobodną. Ksiądz wpadł w wyborny humor i przypomniał sobie jeszcze kilka anegdot, osnutych na tle podobnych katastrof wistowych. W ten sposób śmiano się i rozmawiano do kolacyi, przy kolacyi i późno w noc jeszcze, poczem p. Tadeusz odprowadził Karola do przygotowanego dla niego pokoju, ażeby się mógł wywczasować po trudach podróży dyliżansem odbytej.
— Zbudzisz się zapewne tak około czwartku albo piątku?
— O nie, wstaję jutro rano. Wszak pojmujesz, że przyjechałem tu na zwiady? Chcę zobaczyć, jak wam idzie gospodarstwo.
— O, coraz lepiej — odparł Tadeusz. — Cóż tam porabia moja mała?
— Rozwija się w sposób zastanawiający. Nie poznałbyś jej, gdybyś ją zobaczył. Uczy się przytem z wielką ochotą, a wszyscy ją tak polubili, jak gdyby była najmłodszem dzieckiem rodziny. Ciebie wspomina często i cieszy się, gdy się jej powie, że przyjedziesz.
Na poczciwej twarzy p. Tadeusza widać było, że wiadomość ta sprawiała mu przyjemność niemałą. P. Karol nie zmyślał, mała Helenka w istocie przylgnęła była do Zameckiego całą siłą tego instynktu, który pozwala dzieciom odgadywać, kto im sprzyja. Pani Skryptowiczowa i dzieci jej polubiły ją niezmiernie, a dzięki ich staraniom, w krótkim czasie zniknęły ślady pierwotnego zaniedbania, w jakiem dziecko to chowało się na wsi. Wszystko szło tedy jak najlepiej, i tylko do wielu innych zarzutów, które czyniono p. Skryptowiczowi, przybył ten jeden, że wziął do domu i narzucił własnej żonie „jakieś dziecko“, Bóg wie zkąd przywiezione. Oficyalnie atoli mówiło się, że Helenka jest sierotą po dalekim kuzynie p. Karola.
P. Tadeuszowi zależało na tem, ażeby „jego“ tajemnica nie wyszła na jaw przed czasem, a Karol pomagał mu w tem sumiennie. Drugą troską obydwu opiekunów było, ażeby pupilka ich otrzymała jak najlepsze i najstaranniejsze wychowanie. Wiele było konferowania i dyskutowania w tej mierze, na szczęście, z obawy, by nie przemądrować czego, pozostawiono na razie główną część zadania p. Skryptowiczowej, i pod jej okiem Helenka chowała się wraz z dziećmi pana Karola w sposób najodpowiedniejszy jej wiekowi. Na przyszłość atoli p. Skryptowicz miał daleko sięgające plany, których podstawą była zła jego opinia o nauce kobiecej, t. j. udzielanej przez kobiety.
— Jednej tylko religii — mawiał — niech nikt nie uczy moich dzieci, oprócz ich matki. Kobieta nieowładnięta przez Stodolskich, a głęboko religijna, najlepszym jest katechetą. Dogmatyczna strona religii, tak szorstka i sztywna w ustach teologów, i często tak fatalnie podkopująca to, czego ma być fundamentem, udzielana przez matkę nabiera uroku cudownej i nieokreślonej legendy, której niezrozumiałość nie czyni uszczerbku, i z którą łączą się w nierozłączną całość zasady moralne, wszczepiane za młodu. Księża, którzy usiłują uzasadnić i udowodnić wszystko za pomocą dyalektycznej filozofii, burzą zazwyczaj sami to co chcieliby wzmocnić. Przykładem jaskrawym jest Helena, której już w siódmym roku życia katecheta lege artis nabijał głowę cudackiemi definicyami. Nie uwierzysz natomiast, jakim doskonałym i przekonywającym profesorem teologii jest moja żona. Ma ona swoją własną metodę, której środków i sposobów nie potrafiłaby zapewne opisać. Kobiety umieją nie jedno, nie zdając sobie sprawy z tego.
— O, umieją!
— Rozumiem twoje westchnienie. Przyszło ci na myśl, jak doskonale umieją taić i udawać, jak dalece przejmują się przybranemi rolami. Ręczę, że Helena nie zdradziłaby się była jeszcze ani jednem słowem, ani jednym ruchem, gdyby nie była zdradzoną bez przyczynienia się ze swojej strony.
— W istocie, posuwa ona do mistrzowstwa sztukę zapomnienia, i do równego mistrzowstwa sztukę wmawiania w siebie, że nie jest poznaną. Mówiłeś z nią podobnoś — jakież jest twoje zdanie?
— Hm, widzę, że radaby zerwać ze swoją przeszłością, jak mi pisałeś. Ale czy sądzisz, że jej się to uda w tej samotni? Zamek, park, i klub piwiarzy, to dobre na parę tygodni, później nastąpi reakcya spowodowana nudami. Musisz wynaleźć coś, coby ją zajmowało, coby jej urozmaicało życie.
— Mam w tej mierze plan gruntownie obmyślany. Najpierw, zamierzam wprawić „klub“ w zdumienie niespodzianem zawiązaniem stosunków bliższej zażyłości z sąsiedztwem, od dawna zaniedbanem przezemnie. Szlachcice w tych stronach nieznośni, z mojej strony będzie to przeto poświęcenie nie lada. Jeden choruje na anglika, głupi jak stołowa noga, a zarozumiały jak paw — drugi pseudo-patryota, krzykliwy, sekciaż polityczny i agitator bez potrzeby i celu — trzeci i czwarty, narzekają na złe czasy i nie myślą o niczem, jak tylko o powiększaniu swoich majątków. Człowieka z wykształceniem i miłego w obejściu nie znajdziesz jednem słowem między naszymi bogatszymi posesyonatami na kilka mil wkoło. A jednak, potrzeba będzie żyć z nimi, bo obawiam się, że Helenie sprzykszy się wkrótce królować między żonami moich dzierżawców i mniej zamożnej szlachty okolicznej, z których mężami łączą mię serdeczniejsze stosunki. Nie zamierzam wcale poddawać jej myśli, by sobie znalazła jakie zajęcie w domu, wątpię bowiem, by ją to na seryo zabsorbować zdołało. Dlatego też, ile możności podzielę czas nasz między pobyt na wsi i w mieście, a podróże za granicę. Chciałbym, ażeby jak najprędzej nasyciła się zgiełkiem, blaskiem, ruchem, i sama w końcu zapragnęła spoczynku życia dla jakiegoś celu. Ja znalazłem już taki cel — jest nim ona i jej córka.
Projekta te wydały się Karolowi racyonalnemi i uspokoiły jego ukrytą obawę, że Helenie sprzykszy się wkrótce pożycie z mężem niemłodym już i różniącym się z nią w skłonnościach i gustach. Miał z nią nazajutrz długą rozmowę, w której dość przebiegle usiłował utwierdzić ją w dobrych przedsięwzięciach, jakie mieć mogła, udając, że wierzy jak najmocniej we wszystko, co mu mówiła, i kładąc wiele nacisku na przywiązanie Tadeusza do niej i na jego dobre o niej wyobrażenie. Helena rada słuchała tych zapewnień z ust tak wierutnego sceptyka, wzmacniały one w niej przekonanie, że zasługiwała na uczucia, których była przedmiotem, i że nie było już ani jednej chmurki na jej widnokręgu. Sama, jakby dla skonstatowania tej zewnętrznej i wewnętrznej pogody, tego słonecznego stanu swojej duszy, powróciła do wypadku, który sprowadził Karola do Rymiszowa, kreśląc mu wymownie pogardę i wstręt swój dla Alfreda Zgorzelskiego.
— Powiem ci nowinę — wtrącił Karol. — Pan Alfred kocha się, jak słyszę.
— W rouge, czy w noir? Czy może w którym paragrafie prawa kryminalnego?
— O, nie. Kocha się w siostrzenicy pani Trzecieszczakiewiczowej. Wrócił z zagranicy do wód krajowych, do których jeździła na parę tygodni p. Trzecieszczakiewiczowa ze swojemi pannami, nie wiem poco — zapewne dla poratowania zdrowia kochanego Żolcia, który podobnoś cierpi na podagrę. Otóż Wandzia wróciła rozmarzona, zakochana po same uszy. Twoja matka sprzyja niezmiernie temu stosunkowi i powiada, że uważa to za swój obowiązek wyswatać Alfreda i dać mu dobrą żonę, skoro zawiódł się na tobie. Mówią, że ni ztąd ni zowąd dostał pieniądze, i że wróci wkrótce, by uporządkować swoje interesa i ożenić się z Wandzią.
— Nic z tego nie będzie! Wandzia jest bardzo dobrego serca dziewczyną, której szkoda dla pana Alfreda. Nie wierzę nawet, by miał względem niej jakie uczciwe zamiary i będę umiała zapobiedz, by jej nie zawiódł. Skoro przybędziemy do miasta, zabiorę Wandzię do siebie i wybiję jej z głowy ten romans nieszczęśliwy.
— Nie radzę ci tego. Wraz z Wandzią wzięłabyś do domu wizyty p. Alfreda, a to nie tylko w mieście, ale i na wsi, bo jego Kruchówka leży ztąd o dwie mile. Wizyty te....
— Obejdzie się bez wizyt, jego noga nie postanie nigdy w moim domu. Tadeusz....
— Tadeusz przyjmie go właśnie dla tego, że mówiono o jakimś stosunku, który miał istnieć między wami, i że nie zechce okrywać się śmiesznym pozorem zazdrości.
— Ja sama go poproszę, aby mu pokazał drzwi, i wyjaśnię mu, dlaczego to ma uczynić.
— Skoro masz tak rezolutne zamiary, to co innego. W istocie, szkoda dziewczyny.
P. Karol nie zastanawiał się dłużej nad tym szczegółem. Był obecnym na jednym jeszcze posiedzeniu klubu rymiszowskiego, i widział zdumione miny członków, gdy im Tadeusz zapowiedział, że zamierza od czasu do czasu puścić się wraz z żoną na wielkie wody okolicznego highlife. Dr. Chimerski udzielił pani Helenie dokładnego rysopisu, z którego mogła powziąć przekonanie, że między hrabią Rozumowskim, jednym z sąsiadów, a tegoż stadniną zachodzą jedynie różnice fizyologiczne; ks. Chyżycki zaś za pomocą zwięzłych dykteryjek ludowych scharakteryzował resztę posesyonatów, o których wspominał Tadeusz. Mimo to, po odjeździe p. Karola, pani Helena dała się nakłonić do zrobienia preliminowanych wizyt, i spostrzegła z przyjemnością, jak dalece przy pomocy majątku męża i własnych przymiotów towarzyskich, rywalizować może zwycięzko z młodszą i starszą „bracią“ wiejską. Na zimę, państwo Zameccy zjechali do miasta i prowadzili dom otwarty. Helena wykonała swój plan, tyczący się panny Wandy, bez oporu ze strony Tadeusza, który żywił niechęć jedynie ku pani Trzecieszczakiewiczowej. Był to dobry uczynek, p. Alfred zginął bowiem był znowu gdzieś bez wieści, a młoda wielbicielka lirycznej poezyi, oprócz kilku listów, które miała od niego, potrzebowała serdeczniejszej pociechy od tej, jaką mogło stanowić skomlenie Żolcia. Uznał to Tadeusz i chętnie zgodził się z żoną, gdy objawiła chęć zabrania Wandy do siebie i „wydania jej za mąż“, jeżeli się uda. Od tego czasu, panna Wanda Ciechocka większą część roku przebywała u państwa Zameckich, w mieście, w Rymiszowie, lub za granicą. Pan Alfred był niewidzialnym, i tak mijały lata, mimo wszelkiego urozmaicenia zbyt jednostajne, by powieściopisarz mógł zdawać z nich szczegółowo sprawę swoim czytelnikom.
Lat takich minęło ośm i nie sprowadziło wielkich zmian w postaciach, które poznaliśmy w ciągu naszego opowiadania, ani w ich stosunkach. Pan Tadeusz miał lat czterdzieści ośm, i kochał żonę, zawsze piękną, pomimo lat trzydziestu sześciu, które liczyła. Pani Podwalska i p. Trzecieszczakiewiczowa, żyjąc w nierozerwanej przyjaźni, zapewniały sobie zbawienie wieczne pod kierunkiem ks. Stodolskiego, który przy pomocy hojnych darów dusz pobożnych, pobudował już niejedną kaplicę i pracował niezmordowanie nad utworzeniem przytuliska dla zaniedbanych chłopców, utrzymywanego przez OO. zgromadzenia apostolskiego św. Jakóba z Kompostelli. Był już gmach z folwarkiem, i w gmachu mieściło się trzydziestu siedmiu ojców, odprawiających służbę bożą w kaplicy pięknie przyozdobionej, podczas gdy na folwarku pięciu „zaniedbanych chłopców“ ćwiczyło się w wierze katolickiej i w sztuce karmienia, jakoteż pojenia bydła klasztornego, po kolei usługując przy mszy i pędząc krowy na paszę. Pani hrabina Odborska urządzała loterye fantowe na korzyść tego zakładu, a pani Zamecka pełniła obowiązki gospodyni na niejednym balu, z którego dochód przeznaczonym był na ten cel chwalebny. Pan Skryptowicz tymczasem starzał się śpiąc w niełasce kościoła i ludzi, i raz na rok pojawiał się w Rymiszowie na dni parę, gdzie w lecie klub tamtejszy odbywał jak dawniej swoje posiedzenia. Panna Wanda stała się była nieodstępną towarzyszką pani Zameckiej, i nie wychodziła za mąż, chociaż była interesującą i wcale jeszcze świeżą blondynką. P. Zgorzelski pojawił się nakoniec po dłuższej niebytności, i p. Podwalska z podwójną gorliwością jęła go swatać z panną Wandą.
Wielkie natomiast zmiany zaszły w młodszej generacyi. Dzieci p. Skryptowicza dorosły, a wśród nich wyrosła na śliczną panienkę, wychowanka jego, panna Helena Grodecka. W szesnastym roku życia była to wysmukła brunetka, doskonale ułożona, z główką umeblowaną lepiej niż to się jeszcze w owych czasach zdarzało osobom będącym w jej wieku. P. Skryptowicz przeprowadził swój plan edukacyjny dość szczęśliwie, zamiast guwernantek i metrów poruczył nauczycielom z zawodu, prawdziwym pedagogom, rozmaite gałęzie nauki, i osiągnął świetne rezultaty w tym kierunku, podczas gdy p. Skryptowiczowa uzupełniła to wszystko macierzyńską troskliwością. Helenka nie domyślała się nawet, jak dalece była piękną i czarującą, tak jak nie domyślała się, zkąd się wzięła na świecie. W mgle odległej przeszłości gubiło jej się wspomnienie rozwalonej chaty, i samotnej wierzby, i złośliwej „neńki,“ i brudnych dzieci. Po tem, następowało długie pasmo kobiecych i dziecinnych pieszczot, i ciągłych dowodów miłości. Nie było rzeczy, którąby lubiła, a którejby ktoś nie starał się uczynić jej przystępną. Lubiła teatr: p. Zamecki korzystał z każdej swojej bytności w mieście, ażeby jak najczęściej zabierać do teatru panią Skryptowiczową wraz z jej dziećmi i Helenką. Lubiła tańczyć — opiekunka urządzała zabawy domowe lub prowadziła panny na wieczorki do znajomych, a rówieśniczki w zawody przystrajały ją i klaskały w dłonie z uciechy, że taka piękna. Poza tem wszystkiem, jak anioł opiekuńczy, przedstawiał jej się p. Zamecki, o którym jej mówiono, że jest jej przybranym ojcem, i do którego lgnęła z całą sympatyą. Mniej lubiła „wuja Karola“, zawsze zgryźliwego, a często opryskliwego. Słyszała, że p. Zamecki miał żonę, ale nie widziała jej nigdy i nieraz była ciekawą poznać ją albo przynajmniej zobaczyć. Nie było po temu sposobności, bo Pan Tadeusz nigdy nie przyprowadzał żony do Skryptowiczów, a gdy z nią przebywał w mieście, poruszała się w sferach towarzyskich, w których nie bywała Helenka. Wszelako, od czasu do czasu, całując ją w czoło, p. Tadeusz obiecywał jej, że kiedyś daruje ją swojej żonie, i że wówczas będzie miała prawdziwą matkę, równie dobrą i kochającą jak „ciotka“ Skryptowiczowa. Helenka zastanawiała się nad tą zagadkową obietnicą, i nad całą swoją egzystencyą, próbowała dowiedzieć się czegoś od ciotki, ale to jakoś nie szło. A potem, szesnasty rok życia upominał się o swoje prawa, i nowe myśli zaczęły snuć się po młodej główce, rugując z czasem wszystkie inne....
....„Zdaje mi się nieraz — pisał p. Tadeusz pewnej wiosny do p. Karola — że blizkim już jest czas wykonania tego prawdziwego coup de théâtre, o którym marzę od dawna. Więcej niż w przeszłym roku, kiedy ci to mówiłem po raz pierwszy, Helena wydaje mi się zmienioną, smutną czasem, jakby niespokojną. Usiłowałem wybadać ją, powiedziałem jej wprost, jaką zmianę w niej spostrzegam, błagałem, jeżeli ją co niepokoi lub trapi, aby mi się zwierzyła. W pierwszej chwili było coś w jej twarzy, jak gdyby wyraz walki wewnętrznej, jestem pewny, że wahała się i nie mogła powziąć postanowienia. Wówczas zdobyłem się na odwagę, i po niejakiej chwili nadmieniłem, że i ja mam coś na sercu. Mianowicie, przypomniałem jej to, co przed ślubem słyszała odemnie o mojej wychowance. Teraz, dodałem, radbym, gdybym ją mógł wziąć do domu, zwłaszcza, że panna Ciechocka prawdopodobnie opuści nas wkrótce i pójdzie za mąż, skoro Alfred Zgorzelski od czasu swojego powrotu nie ustaje w zabiegach, i jak się zdaje, ustatkował się na dobre. W takim razie Helena potrzebowałaby kogoś dla swego towarzystwa. Uważałem, jakie to na niej wywrze wrażenie. Uśmiechnęła się lekko, rzekłbym, z goryczą, i najobojętniej w świecie przystała na moją propozycyę. Co sądzisz o tem wszystkiem? Nie zapominaj, że tego roku nie chciała nawet wyjeżdżać za granicę; że powtarza od czasu do czasu, iż wolałaby najlepiej przepędzić lato w waszem mieście, i tylko dla Wandy zjechała do Rymiszowa, bo Alfred gospodaruje zawzięcie w Kruchówce i może widywać się ze swoją przyszłą tylko u nas. Ciągnie ją coś tedy do waszego miasta, coś, czego rad się domyślam.“
„Jak uważasz, czy Helenka miałaby ochotę przyjechać na krótki czas przynajmniej do Rymiszowa? Donieś mi o tem jak najprędzej.
— Pan Alfred gospodaruje zawzięcie w Kruchówce i żeni się z panną Wandą — mruknął p. Skrytowicz po przeczytaniu tego listu. — To wszystko w głowie mi się pomieścić nie może. Muszę ja zarządzić maleńkie śledztwo w tej sprawie.

I jakby w celu rozpoczęcia indagacyi, pan Karol nasunął szlafmycę na głowę i usnął głęboko.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.