Idealiści/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Idealiści
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

P. Skryptowicz przybył nazajutrz do Rymiszowa w podwójnej misyi. Postanowił był rozmówić się z p. Zameckim o tem co począć z Helenką, której melancholię miał na swojem sumieniu, i rozmówić się z p. Zamecką o odkryciach, które poczynił był przypadkiem za pośrednictwem p. Tetrzyckiego. Dowiedział się na samym wstępie, że p. Tadeusz zaledwie wstał z łóżka po kilkodniowej słabości, i że teraz dopiero oddano mu jego list, donoszący lakonicznie o serdecznych cierpieniach Helenki i o wszystkich wynikach tych cierpień.
— W kimże się kocha ta mała? — zapytał pan Zamecki.
— W wychowanku twojego proboszcza, Wacławie Rolińskim.
— No, wielkie rzeczy! Jeżeli się kochają, niech się pobiorą, i koniec.
— Ba, właśnie że nie tak łatwo o ten koniec, jak sądzisz. — Tu p. Karol opowiedział p. Tadeuszowi przebieg i skutek niezręcznej swojej interwencyi w sprawach zakochanych młodych ludzi.
— Hm, to w istocie fatalna historya — odparł p. Zamecki. — Chłopak zdaje się być charakteru nieugiętego i posiada bardzo wiele poczucia godności własnej. Jest tylko jeden sposób: sprowadzić Helenkę tutaj, a jeżeli młodzież sama nie porozumie się pomiędzy sobą, to my starzy nic nie poradzimy. Mógłbym wprawdzie pomówić wprost z młodym Rolińskim, ale niepodobna przecież, bym mu się oświadczał w imieniu Helenki. Dlatego też pojadę z tobą jutro i przywiozę ją tutaj, a Rolińskiemu polecę założenie tartaku parowego, albo młyna parowego, albo czegokolwiek innego pędzonego parą, ażeby go zatrzymać w Rymiszowie.
— Jednakże, czy sądzisz, że przyszedł czas pokazywać Helenkę?....
— Nie wiem. Matka jej wydaje mi się od kilku tygodni szczególnie niespokojną... jakby jej coś bardzo ciężyło na sercu. Kryje się z tem przedemną i stara się być swobodną i wesołą, ale znam ją zbyt dawno, bym jej nie miał przeniknąć. Zdaje się iż walczy z sobą, i że nie może zdecydować się na wyznanie, którego tak pragnę. Kto wie, czy obecność Helenki nie ułatwi jej tego. Już samo uderzające podobieństwo rysów, jakie zachodzi między niemi, powinnoby naprowadzić ją na domysł, kim jest moja tak zwana wychowanka, i że mogę wiedzieć o wszystkiem.
— Najprostszą rzeczą byłoby, gdybyś jej sam powiedział, co wiesz.
— Mówiłem ci nieraz, że nie zrobię tego, chyba w ostatecznym razie. Nie chcę jej dawać córki, o którą nie dba, chcę jej zwrócić dziecko, za którem zatęskni. Nie chcę jej przypominać obowiązków jej naturalnych, i zmuszać ją niejako do ich wypełnienia, ale gdy się sama do nich poczuwać będzie, pragnę jej wtem dopomódz. W takim wypadku tylko mogę liczyć na jej wdzięczność i osiągnąć cel od tylu lat upragniony. Wszak będzie to jedyne głębsze uczucie, które przywiąże ją do mnie! — dodał z westchnieniem.
— Wzdychasz tak, jakbyś się żalił.
— Nie, nie żalę się. Mam to, czegom chciał, i więcej nawet. Helena jest dla mnie od ośmiu lat dobrą, powiem, wzorową żoną. Dotychczas najmniejsza chmurka nie zaćmiła dobrych między nami stosunków. Nie dokuczyliśmy sobie żadnym napadem kwaśnego humoru, a jeżeliśmy miewali kaprysy, ustępowaliśmy sobie nawzajem z łatwością i ochotą. Jej wesołe usposobienie i swobodne zachowanie się wprowadziło w mój dom ten ton, który lubię w mojem otoczeniu, i którego brak daje się często czuć bardzo dotkliwie tam, gdzie się ludzie najserdeczniej kochają. Życie nie może być ciągłym dramatem miłośnym, jednem pasmem zachwytów i bolów, zazdrośnych podejrzeń, sentymentalnych wyrzutów i słodkich przeprosin. Dobrze ktoś powiedział, że nadto kochająca żona może stać się za wielkim ciężarem na barki jednego człowieka, jeżeli nie umie okazywać tej miłości w ważniejszych jedynie rzeczach, a być obojętną w pomniejszych. Wszystko to jest prawdą, której doświadczyłem w życiu, ale niemniej też prawdą jest, że Helena mnie nie kocha. Dlatego też pragnę przykuć ją do siebie silniejszym jakim węzłem. Jest to, jak widzisz, plan obmyślany na podstawach bardzo pozytywnych.
— Niewątpliwie.
— I powiedzże teraz, mój Karolu, czy nie jest to istnem prześladowaniem ze strony zawistnego losu, że my ludzie pozytywni mamy właśnie tyle kłopotów z cudzemi ideałami. Najpierw, ja i ty, mamy na naszej głowie Helenkę i Rolińskiego. Następnie, ja i Helena, nie wiemy co począć z Wandzią i tym jej Adonisem, Zgorzelskim...
— Ja wam poradzę, co macie począć. Każcie spuścić psy zamkowe z łańcuchów, skoro się pokaże na dziedzieńcu p. Zgorzelski, i nie odwołujcie ich póty, póki nie będzie w drodze do Kruchówki.
— Cóż ty masz przeciw p. Zgorzelskiemu?
— Ja? Nic — odparł p. Skryptowicz, namyśliwszy się trochę, co odpowiedzieć Tadeuszowi. — Nic zgoła. Sądzę wszelako, że p. Zgorzelski będzie miał nieco przeciwko mnie, a to z powodu, iż wypędziłem go wczoraj z mojego pokoju przez okno. Wyobraź sobie, wracał rano z jakiejś partie fine z różnymi podobnymi sobie paniczami, i spotkawszy moje córki wraz z Helenką wracające z kościoła, ścigał je w sposób impertynencki aż do moich sieni. Nie dość na tem, po południu z największą bezczelnością zrobił mi wizytę... Był u mnie przypadkiem Tetrzycki, i w dwóch, zmusiliśmy go do rejterady przez okno.
— Starzy hałaburdnicy! No, ale to będzie piękna historya, jeżeli Zgorzelski pojawi się tutaj po przybyciu Helenki. Spodziewam się, że zemknie, choć nie każę spuścić psów z łańcucha. Helenka oczywiście zaprzyjaźni się z Wandzią i opowie jej wszystko. Co to będzie, co to będzie!
— Daję ci gardło, że Zgorzelski nie zemknie. Bezczelność jego nie ma granic. Radziłbym ci na seryo, ażebyś mu zakazał bywać w Rymiszowie.
— Wiem, co zrobię. Posłucham żony, i rozmówię się z nim kategorycznie co do jego zamiarów względem Wandy. Mamy na to upoważnienie ze strony p. Trzecieszczakiewiczowej, od której wczoraj Helena odebrała list lamentujący. Nie uwierzysz, jak Helena nie cierpi tego Zgorzelskiego.
— Hm, nie cierpi go, powiadasz?
— Do tego stopnia, że muszę go nieraz sam brać w obronę. Nasłuchasz się zresztą ciekawych dysput w tej mierze, jeżeli zostaniesz u nas do jutra. A propos, kochany Karolu, Helena jest teraz w ogrodzie. Zrobiłbyś mi wielką przysługę, gdybyś poszedł pomówić z nią i przygotować ją na przyjazd Helenki. Wiesz, co jej opowiadałem o tej małej, trzymaj się tej wersyi. Rodzice jej zginęli podczas rzezi tarnowskiej, pamiętaj. Ty wziąłeś ją do swego domu, a ja zazdroszcząc ci sposobności wykonania dobrego uczynku, przyłączyłem się do kosztów jej wychowania i wyposażyłem ją, mam nawet zamiar adoptować ją, jeżeli Helena nie będzie miała nic przeciw temu. Obecnie dziewczyna jest zakochaną, opowiedz to wszystko, co mi mówiłeś przed chwilą, i poleć Helenie losy kochanków. Po takiem przygotowaniu, sprowadzenie Helenki do Rymiszowa wyda się naturalniejszem.
— Pan hrabia Rozumowski — zaanonsował w tej chwili kamerdyner Wincenty.
— Zaraz służę. To się wybornie złożyło, Karolu. Unikając niby widzenia się z tym szlachetnym lordem, nie popadniesz w podejrzenie, że ja cię wysłałem. Idź-że do ogrodu.
Pan Karol zastał panią Helenę obok cieplarni w rozmowie z żoną ogrodnika, która miała na ręku małe dziecię, wyglądające bardzo mizernie, bo przebyło było właśnie jakąś ciężką, dziecięcą chorobę. Panna Wanda i pani Zamecka na przemian pieściły to małe stworzenie, które wyciągało do nich wychudłe swoje rączęta i uśmiechało się tak łagodnie i boleśnie, jak uśmiecha się tylko schorzała dziecina. Pani Zamecka obierała pomarańczę i dawała ją dziecięciu po kawałku, podczas gdy matka jego ze łzami w oczach opowiadała, że gdyby nie „jaśnie pani,“ która sprowadziła lekarza, dziecko nie byłoby wyszło z choroby. Teraz już się śmieje, i trzyma główkę prosto, a przedtem było takie, takie biedne, i zdawało się gasnąć z każdą chwilą. I niechaj Bóg nagrodzi „jasną panią“ stokrotnie za jej dobre serce, i niechaj jej także da dzieci, ażeby doznała, jakie to szczęście być matką. Panna Wanda płakała, a pani Helena wpajała ogrodniczce w pamięć przepisy dr. Chimerskiego i zalecała jej jak najskrupulatniejsze ich zachowanie, ażeby maleńkiego pacyenta ochronić od recydywy. W tej chwili nadszedł p. Karol i przypatrzywszy się pięknej tej scenie, zagadnął:
— Nie wiedziałem, Helenko, że ty tak lubisz dzieci!
— O, niezmiernie! Muszę ci się nawet pochwalić, że wraz z Tadeuszem założyliśmy ochronkę dla sierót z jego majątków. Pokażę ci ją, jeżeli zechcesz.
— Dziękuję ci. W tej chwili mam dużo kłopotu z moim własnym drobiazgiem, a już to, moja kochana, jakkolwiek wszystkie dzieci są bardzo lubemi stworzeńkami, to swoje zawsze najmilsze sercu. Oto widzisz, chciałem prosić cię o radę i pomoc w moich kłopotach, i jeżeli pozwolisz mi moment posłuchania, i jeżeli panna Wanda nie weźmie mi tego za złe....
— Służę ci — odparła p. Zamecka, odchodząc z Karolem w aleę ogrodową, podczas gdy panna Wanda, powiedziawszy: „Bardzo proszę“, została z ogrodniczką.
P. Skryptowicz trzymał się dokładnie instrukcyi p. Tadeusza i według niej opowiedział p. Zameckiej swoje kłopoty z Helenką.
— A, więc to jest owa tajemnicza wychowanka, o której słyszę od tylu lat, i której nigdy nie widziałam! Sierota z czasów rzezi tarnowskiej, powiadasz?
— Rodzice jej i krewni padli ofiarą rozbestwionego motłochu, podczas gdy ją ocaliła i chowała czas jakiś przywiązana piastunka. Ale gdybyś ją widziała, nie wspominaj jej o tem, ukrywaliśmy przed nią dotychczas jej pochodzenie. Tego rodzaju tragiczne wspomnienia lepiej jeżeli nie zatruwają młodej duszy goryczą.
— Bardzo słusznie postąpiliście. Cóż okropniejszego, jak stracić rodziców w ten sposób!
— O, są jeszcze okropniejsze sposoby, dzięki którym nie miewa się rodziców. Ale nie o tem mowa. Co sądzisz o moim projekcie, sprowadzenia Helenki tutaj, dokąd uciekł jej najmilszy?
— To... wcale nie zła myśl — odparła pani Helena, zamyśliwszy się głęboko. — Czy więcej nie miałeś mi nic do powiedzenia?
— I owszem — odparł p. Skryptowicz. — Powiem ci nowinę. Pan Alfred Zgorzelski, po ośmioletniej przerwie, znowu rozpoczął handel cudzemi wekslami. Czy dałaś mu znowu twój podpis?
— Mój podpis? — zawołała p. Zamecka pogardliwie. — Nie mam żadnych stosunków z p. Zgorzelskim i gdyby nie upór Tadeusza, nie śmiałby on nawet pokazać się w moim domu!
— Cieszy mię to niezmiernie, ale muszę cię ostrzedz, że p. Alfred nadużywa dobrych stosunków, w jakich zostaje z wami. — Tu p. Skryptowicz odpowiedział pani Helenie szczegółowo wczorajsze swoje odkrycie i podwójne spotkanie z p. Alfredem, podczas gdy ona rozmaitemi wykrzyknikami dawała wyraz swojemu oburzeniu, nieznającemu granic.
— Poradź mi, kochany, drogi Karolu, poradź mi, co począć z tym... łotrem! — zawołała, siadając na ławeczce ogrodowej i załamując ręce.
— Jeżeli mam ci dać radę, któraby ci się przydała, muszę przedewszystkiem wiedzieć prawdę. Powiadasz, żeś nie dawała podpisu Zgorzelskiemu?
— Nie, przysięgam ci to na wszystko, co mam najświętszego i najdroższego na świecie!
— Formułka ta jest dla mnie cokolwiek niezrozumiałą, zważywszy, iż nie wiem, co masz, i czy masz co najdroższego i najświętszego, ale mniejsza o to...
— Karolu, twoje żarty są bolesne i przyznasz, że niestosowne w tej chwili. Miałam cię za człowieka z niezłem w gruncie sercem, a jako od brata, spodziewałam się od ciebie rady i pomocy. Zamiast udzielić mi jej, szydzisz ze mnie! O! ja jestem bardzo nieszczęśliwą!
Gwałtowny wybuch płaczu nie pozwolił p. Helenie mówić dalej. P. Karol, którego łzy kobiece wypędziły z domu do Rymiszowa, uczuł niepowstrzymaną ochotę uciekania napowrót z Rymiszowa do domu, ale przypomniawszy sobie swoją misyę, oparł się zwycięzko temu impulsowi.
— Uspokój się, Helenko, rzekł biorąc ją za rękę. Nie chciałem wyrządzić ci przykrości. To, co powiedziałem, powiedziałem w innej myśli. Nie płacz i słuchaj, co ci powiem.
— Mów, kochany bracie, mów i ratuj mię, ratuj! — była odpowiedź, przerywana łkaniem.
— Otóż moja droga, chciałem dać ci do zrozumienia, że nie wystarczy przysięgać przedemną, ale że w danym razie musisz przysiądz w obec sądu, iż nie podpisywałaś wekslu, który chciał sprzedać Zgorzelski. Podpis twój i Tadeusza, jeżeli się znajdzie weksel, będzie następnie badanym przez rzeczoznawców, a skoro się uda przekonać Zgorzelskiego, iż dopuścił się lub miał zamiar dopuścić się oszustwa, i przystąpił już do wykonania tego zamiaru, sąd zrobi swoje...
— Sąd! Ależ na miłość Boga, pomyśl, jaki to będzie skandal! Wolę tysiąc razy zapłacić weksel, niż narazić się na coś podobnego. Czy nie ma już innego sposobu?
— Znajdzie się może, ale na wszelki wypadek musimy powiedzieć Tadeuszowi, co się stało.
— Tadeuszowi! Nigdy, nigdy! Karolu. Jeżeli masz iskrę ludzkiego uczucia w sobie, nie mów nic Tadeuszowi! Błagam cię o to, zaklinam! — P. Zamecka zrobiła ruch, jak gdyby się chciała rzucić do nóg p. Karolowi, który przypatrywał się jej uważnie i zatrzymywał ją ręką. O ile znał się na wyrazie twarzy, zdawało mu się, iż p. Helena zdjęta była wielką trwogą.
— Zastanów się, Heleno, a przedewszystkiem uważaj, że może kto nadejść. Rozmawiajmy, jak gdybyśmy mówili o rzeczach obojętnych. A więc, mojem zdaniem, nie ma powodu, dla któregoby Tadeusz nie miał dowiedzieć się o wszystkiem, zwłaszcza gdy bardzo łatwo może dowiedzieć się i wbrew naszej woli. Weksel na szczęście jeszcze nie jest sprzedany, ale jeżeli Zgorzelski nie zaniecha swoich usiłowań, bardzo łatwo stać się może, że jaki kapitalista sam uda się do Tadeusza z zapytaniem, czy jego podpis jest prawdziwym. Powiedzże teraz, czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy go uprzedzili? Gdyby weksel poszedł już w kurs, i gdybyś go zapłaciła, jak powiadasz, byłoby to dla Zgorzelskiego zachętą do dalszych operacyj tego rodzaju, jak go już i to bezwątpienia zachęciło, iż przed laty udała mu się sztuka. Nawet więc w takim razie dobrze jest dać mu lekcyę, chociażby pozasądową, ale bez wiedzy Tadeusza niepodobna będzie to uczynić. Wszak dwadzieścia pięć tysięcy, to suma, która nie chodzi piechotą, i wątpię, byś ją posiadała.
— Mam sto tysięcy, które mi zapisał Tadeusz.
— Zapewne, ale jest to zapis, który zrobiony jest na wypadek jego śmierci, lub na wypadek rozwodu. W innych warunkach, nie mogłabyś naruszyć tej sumy bez jego zezwolenia, a gdybyś dzisiaj chciała odprzedać część tej eksspektatywy, po latach, za dwadzieścia pięć tysięcy, zapłaciłabyś pięćdziesiąt, to znaczy, połowę twego majątku. Otóż nie wiemy, czy nawet w późnej starości wystarczy ci na utrzymanie procent od pięćdziesięciu tysięcy, gdy dziś najmniej dziesięć razy tyle możesz wydawać na twoją osobę.
— Tadeusz kocha mię bardzo, i nie ma innych spadkobierców...
— Nie wiesz, czy ich nie ma. Dotychczas, o ile wiem, nie zrobił testamentu, ale gdyby go zrobił, sądzę...
— Co sądzisz? Czy może ta wychowanka?
— Tak, sądzę, że nasza wychowanka — odparł p. Karol sucho, podczas gdy p. Tadeuszowa zacisnęła usta i pochyliła głowę w zamyśleniu. Nastała chwila niemiłego i dla obydwu stron kłopotliwego milczenia, które przerwał p. Skryptowicz, zapytując stanowczo:
— Więc nie chcesz pod żadnym warunkiem, ażebym opowiedział Tadeuszowi sprawkę Zgorzelskiego?
— Wolę oddać wszystko, co mam, lub co kiedyś mieć mogę. Czy dasz mi słowo, że mu nie wspomnisz o niczem, i że go nawet nie naprowadzisz na ślad tego wypadku.
— Dam, jeżeli mi powiesz, dlaczego żądasz tej tajemnicy.
— Dlaczego? Bo... bo Zgorzelski jest łotrem przewrotnym, który gotów jest zmyślić niestworzone rzeczy dla swojej obrony. Jestem pewną, że zechce utrzymywać, iż dałam mu ten podpis nieszczęśliwy, i że nie cofnie się przed żadnem oszczerstwem.
— Nie będzie miał do czynienia z ludźmi łatwowiernymi, i potrafimy mu udowodnić, iż jest oszustem i oszczercą, jeżeli nie zdoła udowodnić niczem swoich twierdzeń. Fałszywy podpis łatwo da się odróżnić od prawdziwego, a co do oszczerstw, to jeżeli sobie nie masz nic do zarzucenia...
— Nic, nic! Ale... boję się Zgorzelskiego, on gotów do wszystkiego i potrafi... potrafi przedstawić wszystko tak, że mu uwierzą...
— Teraz wiem już, co chciałem wiedzieć — rzekł p. Karol, wstając z ławeczki. — Wracajmy do zamku.
— Co wiesz, co chciałeś wiedzieć? — zawołała p. Zamecka zaniepokojona.
— To, że Zgorzelski jest o połowę mniejszym oszustem i oszczercą, niż przypuszczałem. Jesteś złą, niegodziwą kobietą, ale przejrzałem cię na wskróś, i postąpię, jak to uznam za stosowne w tym wypadku. Nie załamuj rąk i nie płacz, bo oto idzie Tadeusz z hr. Rozumowskim.
— Więc powiesz Tadeuszowi?
Zapytanie to było wypowiedziane z pozornym spokojem a iskrzącym wzrokiem tygrysicy, gotującej się do skoku na upatrzoną ofiarę. P. Karol w odpowiedzi podał p. Zameckiej ramię w sposób nader uprzejmy.
— Chodźmy naprzeciw tych panów — rzekł. — Nie, nie powiem nic Tadeuszowi — dodał, patrząc z boku na Helenę. — Powiem mu zupełnie co innego.
— Czy można wiedzieć, co mu powiesz?
— Powiem mu, że ponieważ nie ma krewnych ani bliższych, ani dalszych w tym stopniu, który uprawnia do spadku, powinien zrobić testament, ażeby po jego śmierci całego majątku nie zabrała niegodna żona, jak to przepisuje kodeks prawa cywilnego w takim razie. Szkoda Rymiszowa dla p. Zgorzelskiego, a może i dla jakiej przyszłej pani Zgorzelskiej.
Madame j’ai l'honneur de vous présenter mes respects — zawołał oddalony już tylko o kilka kroków hr. Rozumowski, z eleganckim ukłonem. Pani Zamecka podała mu rękę z ujmującym uśmiechem, uwalniając swoje ramię od podpory, jakiej mu użyczał p. Karol. Pan hrabia rozpoczął z panią domu rozmowę o pięknościach jej zamku i ogrodu, o potrzebie odwiedzenia wód zagranicznych i o innych przedmiotach tego rodzaju. Pani Zamecka była bardzo ożywioną, i czarującą dowcipem i wesołością. Szli oboje przodem, pan Tadeusz z panem Karolem postępowali o parę kroków za nimi.
— Jakże wypadła wasza konferencya? — zapytał pan Zamecki półgłosem.
— Doskonale. Porozumieliśmy się zupełnie.
— Więc zgadza się, by Helenka przyjechała tutaj?
— Podejmujemy się nawet wyswatać ją, za kogo zechcemy.
— I nie domyśla się niczego?
— Nie. Chociaż, gdy ją zobaczy, niepodobieństwem jest prawie, ażeby się nie domyśliła. Chacha, ci co piszą o dziedziczności charakterów, mieliby tu nielada zagadkę do rozwiązania. Nie było jeszcze większego podobieństwa rysów i figury między matką i córką, a mniejszego podobieństwa w usposobieniu między rodzicami a dzieckiem.
Wizyta p. hrabiego przeciągnęła się do wieczora, a pobyt p. Karola do drugiego dnia. Odbyło się posiedzenie klubu, podczas którego pan Skryptowicz usiłował nawiązać dobre stosunki z Wacławem, ale nie zdołał wykrzesać z niego nic, oprócz zimnej grzeczności. Raz tylko, gdy mu powiedział, że jego elewki bardzo były zasmucone jego odjazdem, i że kazały go pozdrowić, p. Wacław zarumienił się mocno i stracił kontenans, ale wnet zabrała go pani Zamecka, ażeby jej towarzyszył w przejażdżce konnej. Wycieczka ta była dłuższą niż zwykle, oddalono się prawie o pięć ćwierci mili od Rymiszowa. Pani Zamecka zatrzymała jakiegoś wieśniaka, wracającego z pola, i zapytała go, jak się nazywa wieś, którą widać było w niejakiem oddaleniu. Kruchówka, brzmiała odpowiedź.
— A dziedzic Kruchówki, czy jest w domu?
— Nie, niema go jeszcze, ale jutro mają konie pójść po niego na stacyę.
Po tej rozmowie zawrócono wierzchowce i za pół godziny wrócono do Rymiszowa.
Nazajutrz p. Tadeusz z p. Karolem ruszyli do miasta. Pierwszy z nich był w doskonałym humorze i opowiadał, jak Helena mocno zadowoloną jest z nowej towarzyszki, którą jej obiecano. Wandzia dobra bardzo dziewczyna, ale doprawdy trochę nudna z tą swoją melancholią, wierszami i westchnieniami. P. Karol słuchał tego opowiadania w milczeniu i bardzo mało dopomagał do rozweselenia p. Tadeusza, składając winę kwaśnego swojego usposobienia na nieznośny ból głowy. Przed stacyą spostrzeżono zdaleka nejtyczankę p. Alfreda, który ukłonił się swoim znajomym, kilka razy wywijając kapeluszem, i otrzymał w zamian ukłon od pana Zameckiego, podczas gdy pan Karol odwrócił się w przeciwną stronę. Za chwilę podróżni siedzieli w wagonie i dążyli do miasta pędem pary, podczas gdy my zatrzymamy się jeszcze czas jakiś w Rymiszowie. Dopuścimy się nawet tej niedyskrecyi, że zaglądniemy do komnat zamkowych, zajmowanych przez panią Zamecką.
Komnat tych było trzy, i jedna z nich zawierająca szafki z książkami, sekretarzyk, przepyszne kobierce, meble i obrazy, nazywała się „biblioteką“, a w istocie była w dosłownem znaczeniu „budoarem“, to jest, pani Helena zamykała się tam, gdy ją od czasu do czasu dręczyły migrena lub splin. P. Tadeusz, który sam posiadał podobne sanctissimum, poświęcone złemu humorowi, nigdy nie wchodził do tego pokoju, twierdząc, że każdy, kogo stać na to, powiniem mieć taki kącik do wydąsania się w danym razie, i że żadna obca stopa, oprócz stopy frotera lub pokojówki z trzepaczką do prochu, nawet w nieobecności właściciela nie powinna przekraczać progów takiej świątyni. Powieść ma wszelako swoje przywileje, i z tych przywilejów skorzystamy.
Niedyskrecya nasza wprowadza nas w przybytek dziwnej architektonicznej konstrukcyi. Powiedziałem już, że dwór w Rymiszowie powstał był z gruzów starożytnego zamku, czyli raczej, że był ruiną odnowioną, odbudowaną, odświeżoną i zamieszkaną. Z lat i wieków, które naprzemian burzliwie i spokojnie przemijały ponad całą okolicą Rymiszowa, został był spory kawał kamiennego budynku, o silnych sklepieniach, o ścianach sążniowej grubości, które sterczały nieobalone wśród pagórków utworzonych z rumowiska, pokrytego ziemią, porosłego trawami. Tu i ówdzie sklepienie zarysowało się było, urwało i pochyliło od pęknięcia granatu, rzuconego z tureckiej haubicy, ale nie runęło. W dziedzińcu, naprzeciw bramy, mur jak gwoździami, nabity był kulami działowemi, wystrzelonemi według wszelkich wskazówek oczywistości, z oddalenia nieprzenoszącego kilkudziesięciu kroków. Snać kiedyś, nim wiele pokoleń spokojnie złożyło kości swoje w cmentarzach, twardsi od dzisiejszych ludzi walczyli o posiadanie tego miejsca. Kto nie widział takich murów, i takich śladów boju, niechaj zwiedzi zamczyska nad Strypą, nad Seretem, Zbruczem i Smotryczem, a później niechaj oglądnie warownie Metzu, i niechaj mi powie, gdzie bliżej śmierci spozierano w oczy? Dosyć, że mury Rymiszowskiego zamku w tym stanie przetrwały parę wieków, a dziedzice Rymiszowa postawili sobie dwór u podnóża zamkowej góry, i mieszkali tam, rodzili się, żenili i umierali wśród ścian z pruskiego muru, pod sufitami z belek i tynku. Dopiero panu Tadeuszowi, człowiekowi nader pozytywnemu i nader pieniężnemu, przyszła fantazya zrestaurować starą ruderę. Najprzód tedy, kazał uprzątnąć gruzy, dotarł do poziomu pierwotnej budowy, rozpatrzył jej plan, i takim nakładem, który byłby wystarczył na kupienie niejednej wioski w okolicy, z podartych kulami ruin odtworzył zamek, od którego pradziad i prapradziad jego, i wielu jeszcze prapradziadów, zwało się „Zameckimi“. Nie był to wszakże dziedzic imienia, któryby szukał sławy i odznaczenia w spadku po przodkach. Owszem, ile razy chciano mu pochlebić wspomnieniem, że jeden z jego praojców zarąbał komtura krzyżackiego pod Grunwaldem, pan Tadeusz kiwał głową i opowiadał, że prawnuk tego praojca u Żółtych Wód pierwszy drapnął z pola bitwy, i że to jest faktem nierównie autentyczniej stwierdzonym, niż owo porąbanie komtura. W ogóle, kto słuchał pana Tadeusza, i kto przypatrywał się jego praktycznemu działaniu, tego nielada uderzać musiała sprzeczność między tym oczywistym brakiem pietyzmu dla wszelkiej tradycyi dziedzicznej, a troskliwością, z jaką nad wchodem do zamku zakonserwowano wykutą z kamienia tarczę herbową i napis „Jan z Bożny Zamecki, 1538“. Pan Tadeusz twierdził, że było to z jego strony zamiłowanie w starych gratach, i nic więcej. To też i zrestaurowany zamek pełny był starych gratów, i otoczony był starym wałem z fosą, i obejmował niemało dziwacznych dla nowoczesnego oka apartamentów, dużych, półciemnych, wysokich i sklepionych jak kaplice grobowe. Znajdujemy się właśnie w jednej z takich komnat, umieszczonej w narożniku, mającym kształt niskiej wieży albo baszty. Jest to dzisiaj biblioteka pani Heleny z Podwalskich Zameckiej.
W bibliotece tej, jak już powiedziałem, znajduje się sekretarzyk. Jest to mebel dziwacznego kształtu — dwieście lat temu był ołtarzem obozowym, jeżeli nie cały, to przynajmniej szafka, która go zdobi. Trudnoby zliczyć drzwiczki, słupki, zasuwki i szufladki, rzeźbione, malowane, i misternie schowane, z których się składa ta szafka. Trudno także opowiedzieć, jaki traf szczególny ocalił to ciekawe rupiecie od porąbania i spalenia w piecu. Dość, że pan Tadeusz, meblując się w swoim odświeżonym zamku, między innemi sprowadził i ten grat, osadziwszy go na odpowiednej podstawie; a kiedy pani Helena obecnością swoją rozweseliła po raz pierwszy Rymiszów, wybrała sobie ten sekretarzyk i wyprosiła go sobie u męża, na „schowek tajemnic, o których on nigdy wiedzieć nie powinien“. Pan Tadeusz zaśmiał się, patrząc na świętych Mikołajów, Bazylich i Mitrofanów, zdobiących szafkę, a oświadczywszy, że są to jednakowo nieprzystępne mu tajemnice, darował żonie mebel, który jej się tak podobał, i nie próbował nigdy zgłębić jego sekretów. Próba taka wymagałaby była zresztą nie mało cierpliwości, a w braku tejże, trzebaby było chyba porąbać piękne stare roboty snycerskie, pełne niespodzianek i kryjówek nieprzystępnych wzrokowi najwprawniejszego nawet ajenta policyjnego. Pani Helena należała wszelako do płci odznaczającej się cierpliwością, i znała swój sekretarzyk na wylot. Dlatego też w chwili, w której ośmielamy się zaglądnąć do jej biblioteki, możemy między jedną deszczułką a drugą odkryć w tym sekretarzyku całe stosy cienkiego listowego papieru, zapisanego drobniutkiem, eleganckiem kobiecem pismem.
Józef Ignacy Kraszewski, Dumas i Scribe zapisali niemało papieru w swojem życiu, ale z pewnością żaden z nich nie sprodukował tyle manuskryptu, ile go w przecięciu produkuje piśmienna kobieta. Pierwsza lepsza panna, w rok po opuszczeniu pensyonatu, jest autorką rękopisów, które wydrukowane, utworzyłyby bibliotekę. Zostawiła sześć przyjaciółek w konwikcie, i każdą z nich obdarza co tygodnia takim pisanym wylewem uczuć, spostrzeżeń, uwag, zachwytów, oburzeń, domysłów i pomysłów, jakiegoby życzyć należało młynowi o sześciu kamieniach, ażeby funkcyonował ku zadowoleniu swojego właściciela. Pani Helena idąc za mąż, nie wychodziła z pensyonatu, i nie miała ani jednej przyjaciółki, zdolnej i godnej przyjęcia poufnych zwierzeń, a pomimo to, potrzeba zwierzenia się i wywnętrzenia z każdej myśli, z każdego urojenia, była u niej równie silną, jak u innych młodych mężatek. Ztąd poszło, że pani Helena od czasu do czasu pisywała niejako listy sama do siebie, i chowała je w owym sekretarzyku, pełnym sztucznych i niezbadanych kryjówek. Listy te, wzięte w chronologicznym porządku, tworzyłyby coś na kształt dziennika lub pamiętnika, i byłyby nader ciekawemi dla czytelnika niniejszej powieści, gdyby autor tejże był w położeniu wydrukowania ich w całości. Ponieważ atoli warunki typograficzne, i plan z góry obmyślany zmuszają mię zamknąć rezultat niniejszego szpiegowstwa w ciasnych granicach jednego rozdziału, więc przeczytamy tylko te kartki z dziennika pani Zameckiej, które nam będą potrzebne do zrozumienia całego wątku obecnej powieści, a później dopiero będzie moją już rzeczą wyjaśnić, w jaki sposób udało mi się naruszyć tajemnicę misternych schowków sekretarzyka, i podzielić się z czytelnikiem jego treścią.
Najdawniejsze karty sięgają pierwszych początków mojego opowiadania, którego celem jest przedstawić jedną przynajmniej stronę strasznej walki, jaką w dzisiejszym bezbożnym świecie staczać musi z lodami pozytywizmu każda dusza, zdolna do zapatrywania się na to, co ją otacza, przez pryzmat łamiący powszednie światło dzienne na cudowną tęczę ideału. Otóż mamy zdanie pani Zameckiej w tej mierze:
Karta pierwsza.
„.....Mój mąż gniewa się, jeżeli kto mięsza wyraz „pozytywizm“ z pojęciem egoizmu, chciwości, braku uczucia itd. Mówił dzisiaj, że między pozytywistami a idealistami ta tylko zachodzi różnica, iż pierwsi widzą rzeczy, tak jak one są, a drudzy tak, jak one im się lepiej podobają. On więc, jako pozytywista, widzi wszystko tak, jak jest. Ce serait triste, chociaż niestety, nieraz trudno wmówić w siebie to, czego się nie widzi i czego się nie ma. Ach, gdybym mogła! A tout prendre, ten Tadeusz Zamecki jest człowiekiem, którego nie znam i nie rozumiem. Il semblerait qu’il est incapable d’une bassese, ale z drugiej strony, nie podobna domyśleć się, gdzie są granice jego wspaniałomyślnych popędów, a przecież, granice być muszą. Bądź co bądź, zrobiłam terno. Mógłby być trochę mniej rozumnym, mniej dobrym i mniej ociężałym, a trochę młodszym i przystojniejszym, ale czy miałby w takim razie tyle dochodu, ile pragnęłam mieć majątku, i czy zapewniłby mi taką pozycyę w świecie, jaką teraz zajęłam? To pytanie...“
„Dobrym jest, nieznośnie dobrym. Ciekawa jestem zobaczyć jego gospodarstwo na wsi, je suis sure, że mu wszyscy kołki ciosą na głowie. Przepyszna sytuacya dla klucznicy — żonie trochę nieswojsko z człowiekiem, któremu nic zarzucić nie można, oprócz tego, że nie jest Adonisem. Du reste, il n’est même pas mal. Dziwna rzecz, wiem że pod żadnym warunkiem i w żadnym wypadku nie wyrządziłby mi dziesiątej części przykrości, jakąby mógł wyrządzić mi inny, a przecież zdaje mi się, że się go boję. Kto wie, czy się w nim nie zakocham; wszak George Sand twierdzi, że kobieta kocha to, co w niej budzi albo litość, albo obawę. Czy można obawiać się czego więcej, jak tego, co jest dla nas niezrozumiałem, niepojętem? Ha — tant mieux pour lui, będzie miał wzorową małżonkę, kochającą, nawet posłuszną....“
Reszta kartki zajęta jest refleksyami nad tem, czego wymagać i czego spodziewać się może w Karlsbadzie, Paryżu, Rzymie i Neapolu kobieta podróżująca z mężem, którego przychody nie są zawisłemi od dobrego humoru arendarzów. Ustępy te pominiemy, jako mniej ważne i zajmujące.
W zapiskach z pierwszych dwu lat pożycia małżeńskiego państwa Zameckich nie wspomina pani Helena ani pośrednio ani bezpośrednio o p. Alfredzie Zgorzelskim. Zdaje się, że zapomniała o nim. Zjawia on się dopiero po tym przeciągu czasu, za granicą, nad jednem z jezior lombardzkich, gdzie p. Tadeusz z żoną zamieszkuje przez parę tygodni piękną willę. Poetyczne to miejsce pobytu nabywa dla pani Heleny większego wdzięku, z powodu zajmującej lektury, zastosowanej do otoczenia. Czytamy w zapiskach:
.... „Wyobrażam sobie, że Lucrezia Floriani jest autobiografią swojej autorki. Książka ta ma dla mnie szczególny urok, bohaterka jej przemawia mi do duszy, jak gdyby wyrażała własne swoje myśli i uczucia. Ileż jest prawdy w tych np. słowach: „Potęga miłości nie mierzy się zasługą ukochanego przedmiotu. Miłość żyje własnym swoim płomieniem, który zapala się bez względu na to, co nam mówi doświadczenie lub rozum. Co dzień widzimy istoty wzniosłe, spotykające się z niewdzięcznością i zdradą, podczas gdy dusze przewrotne i nędzne wywołują uczucia gwałtowne i trwałe. Ludzie dziwią się temu, bo nie umieją zbadać tajemniczego charakteru miłości, której każdy doświadcza, nierozumiejąc jej wcale. Jest to przedmiot tak głęboki, że sama myśl o nim jest przerażającą, ale czy nie należałoby zbadać na seryo to, co zaledwie spostrzeżono pobieżnie? Czy niemożnaby studyować, analizować, zrozumieć i pojąć do pewnego stopnia to uczucie rozkoszne i straszne, największe, do jakiego człowiek jest zdolnym? Nikt mu się nie oprze, a jednak przybiera ono formy i pozory tak rozmaite, jak rozmaitemi są indywidualne właściwości ludzi. Czy nie możnaby uchwycić jego esencyi metafizycznej, odkryć prawideł jego ideału, i następnie, wszedłszy w siebie, dociec, czyli się żywi miłość szlachetną i słuszną, lub też zgubną i szaloną w swojem łonie? Wszak można doświadczać wielkich wzruszeń i zdawać sobie z nich sprawę. Jest to nieszczęściem dla mnie, ale posiadam tę zdolność, i wśród największych burz w mojej młodości, myśl moja pożerała się sama, by widzieć jasno wśród wichrów i chmur, co ją ogarniały. Nie pojmuję nawet, by wśród namiętności, duch nasz mógł wytężać się w innym kierunku, jak tylko w tym jednym. Wiem, niestety, że wysilenie to jest bezskutecznem, i że im bardziej pragniemy widzieć dokładnie, co się w nas dzieje, tem bardziej wzrok nasz się zaciemnia, ale pochodzi to ztąd, że prawidło miłości nie jest jeszcze znane, i że nie umiano dotychczas ułożyć jej katechizmu. Przeczuwam wszakże, że znajduje on się w Ewanielii. Nie wiem, ale zdaje mi się, że Ewanielia nie wyraża dobrze wszystkiego, co Jezus mówił i myślał. Przysięgłabym, że nie był on tak nieświadomym miłości, jak utrzymują. Przypuszczam, że wiódł żywot dziewiczy, ale też tem lepiej uchwycił metafizyczną stronę miłości. Przyznaję, że był Bogiem, ale w jego wcieleniu widzę małżeństwo z materyą, połączenie z kobietą, które nie zostawia mi żadnej wątpliwości co do myśli boskiej. Niechaj się tedy nikt nie śmieje ze mnie, jeżeli powiem, iż Jezus rozumiał miłość lepiej niż ktokolwiek; dosyć jest rozważyć jego postępowanie z Magdaleną, z Samarytanką, z Martą i Maryą, jego przypowieść o robotnikach dwunastej godziny, tak wzniosłą i głęboką! Wszystko co czynił, co mówił i myślał, zmierza do tego, ażeby nam ukazać miłość jako większą w przyczynie swojej, niż w swoim przedmiocie, jako lekceważącą niedoskonałość istot, i tem potężniejszą i gorętszą, im bardziej rodzaj ludzki jest winnym, słabym, i niegodnym takiej wspaniałomyślnej miłości. Miłość prawdziwa, jest to miłość chrześcijańska, zastosowana do jednej istoty i niejako w niej skoncentrowana.“ W tem miejscu Salvator robi zarzut, że miłość jest uczuciem najbardziej egoistycznem, najmniej zgodnem z tą miłością, jakiej nauczał Chrystus, a Floriani woła: „Wasza to miłość jest taką, nędzni mężczyzni! Ale miłość, którą nas Bóg obdarzył, która z jego łona, czysta i płomienna, powinna była przejść w nasze łono, ta miłość, którą ja pojmuję, O której marzyłam, której szukałam i którą zdawało mi się nieraz, że znalazłam — niestety, na chwilkę! — miłość ta jest wiernem odbiciem owej, jaką Chrystus czuł i objawiał dla ludzi. Jest to refleks miłości boskiej, ulegający tym samym co ona prawidłom. Miłość ta jest spokojną, łagodną, sprawiedliwą, ze sprawiedliwymi. Dla grzeszników staje się ona niespokojną, płomienną, gwałtowną, namiętną. Jeżeli widzisz małżonków kochających się w sposób spokojny, czuły i wierny, nazwij to przyjaźnią. Ale jeżeli, jako człowiek szlachetny i uczciwy, pokochasz namiętnie nędznicę, kobietę upadłą, bądź pewnym, że to jest miłość, i nie wstydź się jej, bo Chrystus kochał w ten sposób tych, którzy go ukrzyżowali. Tak ja kochałam Tealda Soavi. Wiedziałam, że jest egoistą, próżnym, zarozumiałym, niewdzięcznym, ale szalałam za nim. Gdym się przekonała, że jest podłym, nikczemnym, przeklinałam go, ale kochałam go ciągle. Kochałam go tak mocno, że stałam się niezdolną kochać kogo innego. Dla zbrodniarza, nie mogłam kochać człowieka uczciwego....“
Tak ja kochałam Alfreda, dodaje pani Helena do tego długiego wypisu z romansu pani Sand. Wiedziałam, że jest podłym, a poświęciłam mu wszystko. Później zdawało mi się, żem go zapomniała, ale gdy się zjawił, uczułam, że kocham go ciągle. Ach, i ja, jak Lucrezia Floriani, oddałam się szalonemu złudzeniu, że mogę być szczęśliwą z drugim. Pomyliłam się, jak ona. Święte to słowa: „Mężczyźni nie mogą nam poczytywać za zasługę heroizmu, jakiegośmy dały dowody dla drugich, owszem, poczytują go nam za zbrodnię. Im więcej umiałyśmy poświęcić, nimeśmy ich poznały, tem mniej, ich zdaniem, zdolnemi jesteśmy do poświęcenia. „Tadeusz wie, że kochałam Alfreda, nie robił mi nigdy wyrzutów z tego powodu, ale wyrzut ten czuję w każdem jego spojrzeniu, w każdem jego słowie. Poniża on mię i depce pobłażaniem, przebaczeniem, stokroć nieznośniejszem od wyrzutów. Zkąd on ma prawo przebaczać mi cokolwiek?“
Od tego czasu, pani Helena w zapiskach swoich toczy potajemną walkę z mężem i wkrótce przychodzi do wniosku, że go nienawidzi. Coraz częściej wspomina o Alfredzie. Wyraz „poświęcenie“ odgrywa w tem wszystkiem wielką rolę. Pani Zamecka „poświęca się“ dla swoich obowiązków jako żona, i znajdujemy rachunek pana Tadeusza mocno obciążony z powodu, iż mu oszczędzono nieprzyjemności przyprawienia mu formalnych rogów. Byłoby to czemś zbyt zwykłem, powszedniem, i doprowadziłoby do rychłego, prozaicznego końca. Poświęcając się dla znienawidzonego męża, poświęca się pani Helena wszelako i dla kochanka. Alfred jest un panier percé, całe życie prześladuje go brak pieniędzy. Pani Zamecka z macierzyńską prawie troskliwością usiłuje ile możności naprawić tę winę losu. Znaczne sumy, przeznaczone na „szpilki“ dla bogatej dziedziczki Rymiszowa, idą tą drogą. Od czasu do czasu towarzyszy im westchnienie, czy nigdy już, nigdy nie będzie inaczej, i czy wszystkie poświęcenia pozostaną na zawsze niewynagrodzonemi? Tak płyną lata tęsknot i pragnień. Mąż staje się coraz bardziej znienawidzonym, Alfred traci coraz więcej pieniędzy. W braku gotówki, przyjaciółka ratuje go z kolizyi swoim podpisem na wekslu. Wkrótce pokazuje się, że jak dawniej, tak i teraz podpis pani Heleny okazał się niedostatecznym, i p. Alfred podpisał obok niej, jej męża. „Prawidło miłości“, czerpane z ewanielii objaśnionej przez panią Sand, zapewnia mu i w tym wypadku „pogardę wprawdzie, ale miłość niezmienną“. Tymczasem suma niezapłacona rośnie, i przybiera zatrważające rozmiary. Dobrowolna szczodrość pana Tadeusza, obok bieżących potrzeb, nie wystarcza na opłacenie procentów — żona musi się brać na sposoby, ażeby dostać więcej pieniędzy. Pani Podwalska dostarcza parę razy pretekstu do tych zamachów na kieszeń mężowską, ale wszystko jest niedostatecznem, i okazuje się coraz konieczniejszą potrzeba „zrobienia czegoś“, coby pozwoliło wybrnąć z kłopotu. Nie znajdujemy wszakże w zapiskach najmniejszej wskazówki, by się znalazł sposób na to. Alfred wśród tych ambarasów nie traci swobody umysłu ani fantazyi, i
dowiadujemy się z manuskryptów pani Heleny, że jest to przymiot, który go robi mimo wszelkich wad, szczególnie miłym. Znajdujemy tam dysertacyę o „porządnych ludziach“, nieznośnie nudnych, i o tak zwanych „przyjemnych łobuzach“, do których zaliczony jest p. Zgorzelski. Nieznacznie, epitet ten zajął miejsce ukochanego „łotra i nikczemnika“, a równocześnie mąż nie nazywa się już Tadeuszem, ale „starym“, tout court. Nowa ta terminologia nie nastręcza wszelako formułki matematycznej, któraby pomogła rozwikłać interes z p. Bergerem, prowadzi ona tylko do wniosku, że „stary“ nie ma się nigdy dowiedzieć o niczem, albo pani Helena odbierze sobie życie.
Trudno byłoby powiedzieć dokładnie, dlaczego pani Helena w głębi swojej duszy bała się męża — ona sama przynajmniej nie zdawała sobie sprawy z tego uczucia. Nie było człowieka łagodniejszego w obejściu, wyrozumialszego, mniej skłonnego do gwałtownych wybuchów gniewu lub do żywienia długiej i trwałej niechęci ku komukolwiek, jak Tadeusz. Trzymał on się wiernie i stale zasady, że należy brać ludzi takimi, jakimi są, i kochać ich, a przynajmniej znosić, nietylko wraz z ich zaletami, ale także wraz z ich wadami. Czy pani Helena nie dowierzała temu, czy mniemała, że uda jej się zawsze ukryć przed jego okiem pewne ułomności moralne, które mieliśmy sposobność poznać, dość, że drżała na myśl odkrycia nietylko dzisiejszych, ale i najdawniejszych swoich tajemnic. Pochodziło to może ztąd, iż w pierwszych latach pożycia małżeńskiego rozkoszowała niezmiernie nietylko w pozycyi socyalnej, jaką zajęła, ale także i w tej, jaką sobie, swojem zdaniem, wyrobiła wobec męża. W pamiętniku jej spotykamy się bardzo często z wysokiem wyobrażeniem, jakie miała o szacunku, którym Tadeusz przejętym być miał dla niej. Była to sroga pomyłka: Tadeusz traktował ją bowiem poniekąd, jak postępowi psychyatrowie traktują obłąkanych, których mają nadzieję wyleczyć — rozmawiają z nimi, jak z ludźmi używającymi pełnego rozumu. Szacunek był ingredyencyą, która w najsłabszej dawce wchodziła w skład uczuć Tadeusza ku żonie, ale afektował go w nieźle obmyślanym celu obudzenia w niej poczucia godności własnej. Udało się to — prawie. Po dwóch latach małżeństwa, pani Helena miała się za osobę, która sobie nie ma nic do wyrzucenia, a po sześciu latach rozpamiętywań nad teoryą miłości, wyłuszczoną w książce pani Sand, i zastosowania tej teoryi do siebie i do Alfreda Zgorzelskiego, szacunek jej dla siebie samej nie zmniejszył się wcale, owszem, zwiększył się może, dzięki przeświadczeniu o rozmaitych czynach pełnych poświęcenia, które spełniła i spełniała ciągle. Nie był to już nawet szacunek, było to uwielbienie dla siebie, jako dla ofiary o sercu przebitem, dźwigającej codziennie jarzmo nienawistnego obowiązku.
Ściśle rzecz biorąc, nie znaleźlibyśmy pamiętniku pani Heleny dowodów, że jarzmo to było bardzo ciężkiem. Różnica wieku między nią a mężem wynosiła lat dwanaście, co nie jest rzeczą niezwykłą w dobrze dobranych małżeństwach. Tadeusz był w pełni siły i zdrowia, i przyznawała sama, jakeśmy widzieli, qu’il n’êtait pas mal. Nie był ani tetrykiem, ani zbyt zawziętym domatorem, owszem, ile razy żona zapragnęła użyć świata, jego blasków i rozrywek, z młodzieńczą prawie ochotą przystawał na wszystko i brał udział we wszystkiem. Całem nieszczęściem było, że według pani Sand „l’amour est plus grand dans sa cause que dans son objet.“
Znajdujemy ślady, że pani Helena walczyła z sobą, a nie czując się dość silną do walki z ową „wielką pobudką,“ szukała sprzymierzeńca w konfesyonale. Przyjechał na „misyę“ w okolicę Rymiszowa młody jezuita z Poznańskiego, który nosił niemieckie nazwisko Kriechewitz, i był poprawną edycyą ks. Stodolskiego. Pani Helena żartem powiedziała mężowi, że musi się przekonać, czyli też prawdą jest, co mówią o przewrotnej moralności zakonu Lojoli, i ksiądz Chyżycki, aczkolwiek niechętnie, musiał pewnego dnia sprowadzić księdza Kriechewitz ze mszą do Rymiszowa. Była to właśnie epoka, w czasie której wyrazy „ideał“ i „poświęcenie“ częściej niż kiedykolwiek wpisywane były w pamiętnik pani Heleny.
Szanowny czytelnik, a więcej jeszcze szanowna czytelniczka domyślą się zapewne, że kiedy penitentka otworzyła swoje serce lekarzowi duszy, i wskazała mu rozterkę między obowiązkiem a uczuciem, w której się znajdowała, spowiednik zapytał ją: ile ma lat, i co ma do zarzucenia swemu mężowi? Lat mam trzydzieści sześć, a mężowi zarzucić mam to, że nie jest moim ideałem. Ideałem moim jest człowiek nikczemny ale piękny jak Adonis, którego kocham tak, jak Lucrezia Floriani kochała Tealda Soavi. Duszo pobożna, odparł na to strofując ją srodze spowiednik jeżeli się ma męża, któremu się nie ma nic do zarzucenia, i jeżeli się ma lat trzydzieści sześć, ma się to, czego można wymagać, i nie powinno się mieć ideałów. Ideały miewają młode dziewczęta, niezdolne do refleksyi, nieznające świata i ludzi. To, co ty, duszo pobożna, nazywasz ideałem, nie jest nim, bo znasz go na wskróś i wiesz, że nie ma żadnej wartości. Jest to więc tylko kaprys, zachcenie chorobliwe i zdrożne, które sobie możesz i musisz wybić z głowy, duszo pobożna, jeżeli nie chcesz być potępioną. Okłamujesz się, jeżeli mniemasz, że kochasz tego człowieka, którego nazwałaś pięknym nikczemnikiem. Wyuzdana wola ludzka nie jest miłością; gdybyśmy jej nie trzymali w karbach rozprzęgłaby się rodzina, rozprzęgłoby się społeczeństwo. Jako stojący na straży tych świętych instytucyj, mówię ci: idź, wstydź się, żałuj, a gdy już śladu winy nie będzie w twojem sercu, lub raczej, w twojej głowie, gdy sobie z niej wybijesz ten kaprys, przyjdź do mnie, a powiem ci wówczas dopiero w imieniu Boga, że grzech jest ci odpuszczonym.
Ale pocoż mamy domyślać się mowy spowiednika, którejśmy nie słyszeli, i którą ponoś mylnie odtwarzamy, skoro mamy jej treść w zapiskach pani Heleny? Oto czytamy:
„Ten ksiądz ma umysł prawdziwie wyższy, i zna serce ludzkie do jego głębi. Jak on mię pocieszył i wzmocnił na duchu! Miłością, mówił mi, zgrzeszyć nie można, jest to uczucie święte i ma boskie źródło, powinno tylko prowadzić także do Boga. Ach, żałuję, że nie potrafię powtórzyć jego słów, jak to można i należy uświęcić każde uczucie ziemskie, odnosząc je do tej wyższej miłości, boskiej. Lepiej spamiętałam to, co mówił o ideałach, i o zamiłowaniu w pięknych formach. Jaka to słuszna uwaga, że kościół daje nam sam przykład w tej mierze, bo np. są na świecie kobiety anielskie, i wzorowe matki, ale jeżeli nie są piękne, nie bierze się z nich wzoru, gdy się chce przedstawić matkę Zbawiciela, szuka się przeciwnie wzorów pięknych. Jeżeli więc Fornarina może mi przedstawiać Madonnę, to postać mężczyzny, która ma dla mnie pewien urok, przedstawia mi niejako obraz tego wszystkiego, co jest kochania godnem. Klękam przed Madonną, a ten obraz kocham, choć wiem że tamta jest portretem światowej dziewczyny, malowanym na płótnie, a ten — nie jest aniołem....“
„Kazał mi cierpieć i poświęcić moje cierpienie Bogu. Zakazał mi oszukiwać męża, ale nie zakazał mi kochać, polecił mi tylko modlić się, bo modlitwa jest bronią przeciw pokusom światowym. „Idź córko, odpuszczone ci są twoje winy“ — powiedział mi. Ach, religia jest w istocie jedyną rzeczą, która nas nigdy nie opuszcza i nie odpycha, która od nas nie wymaga więcej, niż wypełnić możemy. Taka religia, jaką ja pojmuję, jaką wykłada ks. Kriechewitz, a oczywiście nie te dzikie i ponure wywody naszego grubego proboszcza, który straszy chłopów z ambony, że absolucya może im się nie przydać na nic, i ze człowiek tylko sam może wiedzieć, czuć, lub domniemywać się, czy mu Bóg odpuścił“.
Nie ma wzmianki w pamiętniku, czy pan Tadeusz pytał żonę, jak jej się podobała spowiedź u ks. jezuity — nie ma więc także relacyi, którą otrzymał. Ostatnia kartka, którą podpatrzymy w sekretarzyku pani Zameckiej, mieści zaledwie tych kilka słów:

„Jeżeli ta dziewczyna, którą sprowadza Tadeusz, jest.....“ Autorka nie miała czasu, czy nie chciała powierzyć reszty swojej myśli papierowi. I teraz, siadłszy przy sekretarzyku, nie kontynuowała dalej pamiętnika. Skreśliła tylko na prędce bilet, z którym za chwilę kozak Dubyna popędził na koniu do Kruchówki. W parę godzin później, ku lasowi ciągnącemu się w tej stronie, widzieć można było pędzącą na skarogniadym koniu amazonkę, czarno ubraną. Dubyna musiał się zmęczyć jazdą, a pani nie lubiła mitrężyć ludzi, kazała mu zostać w domu, wyjątkowo wyjechała sama na spacer.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.