Chleb rzucony umarłym/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bogdan Wojdowski
Tytuł Chleb rzucony umarłym
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1971
Druk Łódzka Drukarnia Dziełowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII

Rosz Haszana, nowy rok, minął bez nadziei i głosu trąbki, Jom Kipur, sądny dzień, dopełnił się bez skruchy, Sukkot, święto zbiorów i urodzaju, nadciągnęło bez chleba. Z głodu czerniały twarze. Słońce tych jesiennych dni wisiało nad miastem jak tyfusowa wesz, która grozi wszystkim.
Ci, którzy mieli umrzeć, już wymarli. Ci, którzy będą dopiero umierać, żyli jeszcze, czekając na swoją kolej. Głodem wygnani z ciemnych, nie opalanych nor, biegli nocą przez opustoszałe ulice, bezkarnie i całym tłumem wołając, hałasując, brzęcząc pustynni blaszankami. Gubili po drodze wszy, kłęby łachmanów. Suche szkielety słaniające się bezsilnie w luźnych strzępach odzieży padały na ziemię ze strasznym skomleniem. Ich krzyk, bezładne skargi biły w okna. Nazajutrz stróże okrywali trupy papierem. Zaraza unosiła się wewnątrz murów, a groźba jej wybuchu w innych dzielnicach miasta skłaniała Niemców do tego, by wzmocnić straż przed wylotami ulic, wzdłuż ścieków u granicznego muru, wszędzie tam, którędy przecisnąć się mógł szczur i mały szmugler z workiem na chleb i tyfusową gorączką w oczach. Rozporządzenia ostrzegały żywych i martwych.
Domagały się wywózki zwłok w trosce o ogólne zdrowie. Stróże wdzierali się do zamkniętych na głucho mieszkań i wywlekali na ulicę ciała pokąsane przez szczury. Tragarz cmentarny, całe dnie krążący po mieście ze swoim wozem, potykał się o nie i ciskał między inne na skropione lizolem, cuchnące deski karawanu.
— Pogrzebacz!
Niosło się wołanie. A to starego Eliasza obwołano „Pogrzebaczem” i tak już zostało do końca. Witali go złym słowem, przekleństwem, obelgą, kiedy pojazd nadjeżdżał, zawsze na czas. Mijał bramy kamienic i rozlegał się ochrypły krzyk:
— Trupy znoo...
Zwlekał czas pewien, wiódł spojrzeniem po zamkniętych oknach, a potem zawracał chyłkiem i toczył wóz dalej. Koń karawaniarza już padł i teraz Żydzi prężąc suche piszczele zaprzęgali się do karawanu, aby pod skrzydłami magistratu unieść ciała i za marne grosze wypłacane przez gminę dopełnić ostatniej posługi. W pośpiechu wlekli swój ciężar przez ruiny w tumanie śmieci, które porywał w górę wiatr, a brudna płachta okrywająca wóz łopotała nad stosem martwych.
— Witaj, czcigodny, witaj, truponosie — zawołał Zyga na widok wozu, który zatrzymał się przed bramą tego chłodnego, pochmurnego ranka.
Wciąż w strzępach karawaniarskiego stroju, lśniąc smętnymi resztkami blaszanych guzików, machając połami rozpiętej kapoty, w jednym bucie z cholewą do kolana i z drugą nogą owiniętą w tobołek gałganów przewiązanych nieporządnie sznurkiem — Eliasz zawył unosząc ku górze twarz, a czarne zęby obnażyły się w krzyku. Był tam jeszcze z nim Awrum i dwóch nieznajomych młodych tragarzy, którzy stali bezczynnie, rozglądając się po ulicy, kaszląc, spluwając, dysząc ze zmęczenia. Awrum, syn Chaskiela-stróża, podciągnął z rozmachem spodnie przewiązane wysoko pod pachą, wiszące jak torba, o rozdeptanych w błocie nogawkach.
— Jedna chwileczka, już wracam. Tylko porachuję wszystkich w domu — i z donośnym klekotem drewnianych trepów przesadził jednym skokiem małego Lejbusia przed bramą.
Leżał tu cicho od paru dni. Na brudnej twarzyczce miał cierpliwy, smutny uśmiech. Obok skonała już Fajga; zesztywniałe na boku, z kurczowo podciągniętymi kolanami, z głową w kurzu ulicy spoczywały obnażone zwłoki, bez koszuli i w podartych skarpetkach. A kiedy mucha usiadła na czole martwej, brew poruszyła się jeszcze. Chaskiel-stróż długo stał tego ranka pochylony nad małym z garnuszkiem wody. Usta otworzyły się, ale woda wyciekała. Lejbuś niemo patrzył na przechodzących wielkimi, czarnymi oczami i nie wyciągał nawet ręki. Nocą jeszcze wołał cichutko pod zamkniętą bramą, wtedy nikt ku niemu nie wyszedł.
— Ale raz-raz! Zwijaj się, Awrum — wołał młody tragarz. — Nam to nie zajmie długo.
— Bierz za nogi. Ruszaj się, już — powiedział Eliasz i miejsce na bruku obok małego opustoszało.
Spojrzał w tamtą stronę, opuścił głowę, a potem podpełzł do wozu. Niedołężny korpusik wlókł za sobą obrzmiałe, słoniowate nogi, a ciężka czaszka dziecka kołysała się na szyi cienkiej, cienkiej i wątłej jak zwiędła łodyga. Kiedy zatrzymał się, wydając słabe westchnienie, i uniósł twarz, i przymknął ze znużenia oczy, stary tragarz odpowiedział ponuro:
— Wolnego, gdzie się pchasz, aniołku?
Dawid i Zyga stali bez ruchu widząc, jak Lejbuś śledzi w napięciu wóz i tragarzy martwym spojrzeniem. Tragarze milczeli nie odwracając głów. I nagle usłyszeli wyraźnie:
— Zabierzcie mnie stąd. Ja też...
Wrócił Awrum, w zębach trzymał suchy kawałek chleba. Wolne ręce obciągały obszerne, luźne portki. Przystanął, zmierzył wzrokiem odległość, cofnął się krok, zwinnym łukiem przesadził malca leżącego na bruku i stuknąwszy trepami podszedł do wozu.
— Jazda, nikt nie woła — powiedział raźnym głosem. I tak się zaczęło.
— Awrum, jeszcze raz. Pokaż, jak skaczesz.
Te luźne portki mu jednak przeszkadzały i plątały się nogi w śliskich drewniakach. Kiedy Dawid chwycił go z tyłu za koszulę, Awrum miał znów zajęte ręce. Pchnięty lekko, zatoczył się niezdarnie na ścianę.
— Co? Co? — powtarzał tylko i pod koszulę wtykał chleb.
Szli już od wozu tragarze z opuszczonymi nisko głowami. Zyga wybiegł naprzeciw i rozłożył szeroko ręce.
— Niech się biją. Zostawcie ich — krzyknął dziko i nagle się rozpłakał.
— Tee. Sędzia kalosz... kanarki doić!
I Zyga oberwał w ucho.
— Zostaw, jeden z drugim — powiedział ponuro stary tragarz. Patrzył uważnie na małego, który sunął zawiedziony z powrotem na swe miejsce koło bramy. Lejbuś pełzł ze zwieszoną nisko głową. Tam, gdzie miał zostać.
Awrum uderzył pięścią. Raz; a potem poprawił. Chwycił Dawida wpół i sapiąc z wysiłku pragnął przerzucić za siebie. Kołysał się na sztywnych, śliskich drewniakach i każda noga rozjeżdżała mu się w inną stronę. Przewrócili się obydwaj. Awrum skoczył rozzłoszczony i żałośnie uderzył na odlew, po twarzy. A kiedy i to nie pomogło, znów chwycił Dawida wpół i wodził dokoła siebie, uważnie już szukając trepami pewnego oparcia na bruku. Odchyliwszy raptem krótkim, skośnym ruchem głowę, zadał parę szybkich ciosów „bykiem”. Dawid ugiął kolana, osunął całym ciężarem i puszczając łokcie w ruch wyrwał się z kleszczy.
— I grzech, i śmiech.
Stali w odległości paru kroków, głośno oddychając i śledząc uważnie swe ruchy, zwodniczo przebierając w powietrzu zaciśniętymi pięściami. Teraz! Dawid uskoczył za furę, kiedy Awrum ruszył do przodu. Słyszał śmiech tragarzy. To koszula Awruma, ledwo trzymająca się grzbietu, zaczepiona o deskę pękła z głośnym trzaskiem.
— Awrum, Awrum, nie daj się. W mordę go i nożem!
Szmaty fruwały po ulicy. Awrum zgubił chleb. Wpadli razem na ścianę tarmosząc na sobie resztki łachów, tłukąc się niedołężnie i bezładnie młócąc powietrze trepami; z rozpędu potoczyli się, dzwoniąc zębami na kamieniach, i znów zerwali na nogi, a Dawid chwycił Awruma za uszy i zaczął tłuc jego głową o mur, aż latała z boku na bok. Sapał; ciemno miał przed oczami, a z tej ciemności dobiegał go śmiech tragarzy i skarżący się głos:
— Za co? Za co?
Gromadził się tłum, a stary tragarz stał obojętnie wsparty na dyszlu.
— No, no, dosyć, smarkateria. Starczy tego dobrego.
Wybiegła przed dom Rywa z krzykiem:
— Żydzi, wy stoicie spokojnie i patrzycie na to, jak ten bandyta w biały dzień morduje mojego Awruma?
Krzyk Rywy, jej potargane włosy. Tragarze wsparci na dyszlu, uśmiechnięci beztrosko. Dawid patrzył na to, jak przebudzony ze snu. On tu stoi? Wstyd mu było i nie wiedział, dlaczego. Awrum klęczał w podartej koszuli, zasłaniając ręką usta pełne krwi, która sączyła się na łachmany.
— Tknąć mojego Awruma, a jego zdrowie wisiało na nitce. Co ja mówię? Na włosku... A teraz Awrum leży i się nie rusza. Leży i się nie rusza.
Rywa ocierała oczy wierzchem dłoni, a potem dłonie ocierała o ścierkę.
— Ja go urodziłam, pod sercem nosiłam. Własną krwią wykarmiłam, słoneczko moje. I musiał przyjść taki bandyta bez litości, bez sumienia... Czekaj, czekaj, powiem twemu ojcu!
Ręce roztrzepotane fruwały w powietrzu, chwytały za ścierkę i znów wracały do twarzy, mokrej i spuchniętej.
— Nieszczęście, nieszczęście! Kto ma serce, niech słucha.
Sura-przekupka wyniosła z kamienicy taboret.
— Mój Awrum, taki spokojny, muchy by nie skrzywdził. Siedzi sobie w kątku, coś tam czyta, coś tam pisze. Takie dobre, mądre dziecko, yyy — zawodzenie przeszło w szloch i Rywa usiadła na podsuniętym taborecie. — Ty, do ciebie mówię! Urke nachalnik, ty!
Siedziała na taborecie z szeroko rozchylonymi kolanami i kiwała się do przodu i do tyłu. Spod czerwonych powiek łzy ciekły do otwartych ust.
Wóz ruszył z miejsca i tragarze oddalili się ze śmiechem, a on poszedł w kierunku wachy, czapką obcierając potłuczoną twarz. Serce tłukło o żebra, słyszał je. Poczuł ogromne znużenie i nogi uginały się pod nim. Wielkie krople potu sączyły się wzdłuż ramion. Szumiało w uszach, jak po nie przespanej nocy. Jak po dniu całym bez kawałka chleba. Widział teraz przed sobą twarz Awruma, białą, piegowatą. Widział rozwarte szeroko ze zdumienia oczy, zadarty beztrosko nos. Jasne włosy zarastające bezładnie kark i uszy, pejsy na skroniach, poślinione palcem, skręcone, cienkie jak mysie ogonki. Chaskiel-stróż mówi, że syn jego, Awrum, w dzień chodzi na miasto z tragarzami, a w nocy siedzi nad książką. Przy płomieniu karbidowej lampy wodzi zmęczonymi oczami po starych wersetach, składa na stole rozpaloną głowę i budzi się znów, szarpie pilnie kosmyki pejsów aż do bólu, by nie zasnąć, i powtarza bez wytchnienia słowa, których...
— Nie leć tak, poczekaj.
Awrum siedzi nad Pismem i krew ociera z ust. A kto wytoczył tę krew? Wstyd mu było i już wiedział, dlaczego. We dnie trzeba dźwigać ciężar umarłych, którzy padają teraz, a nocą trzeba dźwigać ciężar umarłych, którzy padli dawno temu. Nigdy nie będzie inaczej, więc po co uderzył Awruma? Lejbuś przed bramą wyciągnie nogi do wieczora i nikogo to nie obchodzi. Że Awrum potrącił nogą tego umarlaka? Właśnie; i obraz Awruma przeskakującego w pośpiechu trupy, aby zasiąść czym prędzej do Pisma, wyogromniał w jego pamięci do niebywałych rozmiarów.
— Ej, nie leć tak, poczekaj. Jak długo mam nosić za tobą ten twój worek?
Słyszał jeszcze te słowa, kiedy już Zygi przy nim dawno nie było. O, biegnie teraz po tamtej stronie. Chyłkiem mija przechodniów, bez opaski na rękawie, którą oczekujący go koleżka wsunął szybko do kieszeni.
W zgiełku pojazdów otwiera się szeroko brama ustawiona w poprzek ulicy, żeliwna kratownica pochlapana minią, aby nie zżarła jej rdza. OD-mani na komendę, biegiem wprawiają w ruch i uchylają ciężkie wrota. Kiedy kratownica zamyka Żelazną, po tej stronie ruch ustaje i ulicą Chłodną sunie tramwaj, zwalniając biegu pod drewnianym mostem, a kiedy kratownica zamyka Chłodną, po tamtej stronie ruch ustaje i ulicą Żelazną pędzą wózki, riksze pchane przez tragarzy i spieszeni pasażerowie. Takie jest prawo, że kulisi mają biec razem z pasażerami obok roweru na tym odcinku. Można się zgubić w tłumie hałaśliwie pertraktujących przez ulicę szmuglerów, którzy dają sobie znaki za plecami wart; można się zgubić w krzyku gorliwych policjantów, w komendach żandarmów czujnie wypatrujących ofiar, którzy przepuszczają i wstrzymują jednym skinieniem przechodniów z przepustkami, rewidują kolumny maszerujących tędy do pracy pod konwojem. Tutaj, u wylotu strzeżonej ulicy, każdy krok może być twoim ostatnim krokiem, Żydzie.
Żydów pilnują żółci, żółtych pilnują granatowi, granatowych pilnują żandarmi, żandarmów pilnuje SS, SS pilnuje gestapo, a na samej górze pilnuje wszystkich Heinrich Himmler i sam składa raport Führerowi, że nikomu dzisiaj nie uda się uciec zza muru. Żaden żydowski chłopak nie przebiegnie z workiem na tamtą stronę, mein Führer, wykluczone! Wächter, Krwaworączka, który trzyma teraz straż na skrzyżowaniu Żelaznej i Chłodnej, strzela bez uprzedzenia. Tamten, który stoi na posterunku przed południem, strzela w powietrze. Strzelanie w niebo to zajęcie zdrajców. Niemcy dawno zrobiliby porządek, gdyby nie marnowano naboi... A kiedy mróz? A kiedy mróz, mein Führer, niemiecki żołnierz strzela w rękawiczkach, według rozkazu. Ah so, selbstverständlich. Wobec tego zmienić porządek wart. Odtąd ten strażnik będzie stał przed południem, a tamten po południu. Rozkaz, ale jak ich poznać, kiedy twarze w tych żelaznych garnkach wyglądają zawsze tak samo. Tak strzelają, strzelają cały dzień bez wytchnienia i ręka ich nie zaboli?
POLIZEI DEIN FREUND UND HELFER. Przechodniu, baczność. Ocierając się w przejściu o Żyda narażasz zdrowie, chroniąc Żyda narażasz życie. Wysoko ceń godność swej rasy, każdego włóczęgę za murami getta masz obowiązek dostarczyć na najbliższy posterunek policji. Achtung, Achtung. Vor Juden wird gewarnt. Halt! Warnungsstimme. Juden, Läuse, Fleckfieber. Dawid bezmyślnie zagapił się na afisze wylepione hojnie i obficie po tamtej stronie, ostrzeżenia, tablice. Pamiętaj o tym, Żydzi i szczury rozsadnikiem chorób. Oto na żółtym tle czarne postacie z kudłatymi brodami, a na ich ramionach szczury, których zwinne ogony kreśliły zamaszystym, ozdobnym pismem treść sloganu. Obok, na innym afiszu, ogromny insekt czuwał nad kolumną lakonicznych znaków. To insekt opity chorą żydowską krwią, strzeż się! Żyd z afisza miał wesz zamiast źrenicy, a drugie oko zwyczajne: chytrze i złowrogo przymrużone.
Halt, Ratte!
Sczerniały Chaim biegł z zamkniętymi oczami, prosto na wachę, nie zdjąwszy nawet opaski z ramienia. Łopotały podarte gałgany, kiedy posuwał się ten cień. Stopy omotane strzępami koca cicho stąpały po błocie, cicho i miękko, a czarna mordka sunęła w kierunku Wächtera, który w popłochu cofał się przed zmorą w łachmanach. Po pierwszym strzale zatrzymał się Chaim pośrodku jezdni i otworzył oczy. Stał, nie uciekał i tylko wyciągał szyję, patrząc tępym i upartym spojrzeniem na Niemca. Po drugim strzale zaczął przebierać palcami w powietrzu. Słaniał się z uniesioną głową, uchylonymi ustami, niemo, bez krzyku, jakby pragnął tylko zaczerpnąć tchu. Krwaworączka cofał się i strzelał, raz za razem. A potem zmienił magazynek.
Polizist, Polizist, komm hier, aber schnell! Nimm der Dreck weg und schmeiss an die Seite.
Suchy szkielecik policjanci szybko odciągnęli na brzeg trotuaru, a krew leniwie spływała do rynsztoka.
Tak mijał przed wachą czas. A on ledwo na nogach stał i ze zgryzotą, zawiścią ciężką myślał o tym, że Zyga zdążył przebiec tam i z powrotem, chleb odnieść do domu i wrócić okrężną drogą. Znów jest przy nim, zdyszany, znów gotów do skoku. Południe, najlepsze godziny minęły. Po zmianie wart nie ma na co liczyć. I Dawid wie, że dzisiaj nie pokona strachu. Już wie, że jest tchórzem. Tam czekają, a on wróci grzecznie i pokaże im puste ręce. Dawid niepewnie, z rzucającym się w oczy wahaniem próbuje przebiec strzeżony wylot, kryjąc się za ciężarówką, która właśnie wyjeżdża z dzielnicy, ale zanim minął czerwono-czarno-białą budkę Wächtera, granatowy palnął go od niechcenia pałką i zmusił do powrotu. Zyga przyglądał się temu z politowaniem.
— Oj, bo nie mogę! Tak to nic z tego nie będzie. Umarł w butach.
Kiedy ktoś tak mówi, wówczas się odpowiada:
— Z cholewami.
I Dawid, pragnąc pokryć zmieszanie, wstyd, powtarza:
— Umarł w butach z cholewami.
Eh, nie bądź baranem. Patrz, co się dzieje. Mordarski gada cicho z OD-manem na boku. To znaczy, że go urabia. Ale OD-man kręci głową, jeszcze nie. A Kalman Drabik daje znaki granatowemu z drugiej strony ulicy, zgina dwa palce i nieznacznie wykonuje gest, który znają wszyscy złodzieje i głusi. Uwaga, granatowy wchodzi do bramy, będą się targować. Tragarze tymczasem przysunęli się trochę. Oj, za blisko, już stoją za plecami żandarma, żandarm tego nie lubi. Sznur wózków przesuwa się Żelazną i miesza wszystko. OD-man wraca na swoje miejsce, granatowy wraca na swoje miejsce. A Kalman Drabik stoi w bramie i przyzywa Barucha Oksa. Widzisz, pokazuje Zyga. Gdyby Herr Wachtmeister dał się urobić teraz, będzie okazja przemknąć się z tragarzami. Tylko spokojnie, niech uważa, bo Krwaworączka nie lubi bałaganu i kropnie go jak szczura. No, no, rusza się czy się nie rusza? Tragarze odsuwają się z powrotem. Nici. Trzeba tak stanąć, żeby wszystko widzieć. Trzeba czekać, czekać, zawsze czekać.
Jemu to łatwo powiedzieć; skacze na tamtą stronę jak stary. Zna wszystkie wachy w okolicy, na Grzybowie, na placu Żelaznej Bramy, na Lesznie; pamięta Wächterów, granatowych, żółtych, kiedy się zmieniają i którzy. Poznaje z daleka te mordy, wszystkie. Kiedy są pijani, a kiedy trzeźwi. Wypróbował przełazy, pory dnia i pory nocy, pchał się już na mur górą i pełzał przez odrutowane ścieki, wypatrzył takie miejsca, o których nikomu nie chce pisnąć słowa. Zna meliny, gdzie skrycie przebite wyłomy w ścianie prowadzą prosto na tamtą stronę, z kamienicy do kamienicy, ze strychu na strych. Nie wszyscy mogą trafić pod te adresy, które są świętą tajemnicą szmuglera, a za ich zdradę grozi splunięcie w twarz i nóż w plecy, a po ich wykryciu grozi rozwałka wszystkim przyłapanym na miejscu. Zyga wie, co się koło niego dzieje, widzi wszystko swymi małymi, skośnymi oczkami. Dźwiga towar na handel, dopuszczony do spółki z bandą, którą Mordarski opłaca, i nie ma dnia, żeby nie wymknął się za mury. A Dawid, śmiechu warte, ma pobiec do sklepiku po chleb, parę kilo buraków i nie wie nawet, jak się do tego dzisiaj zabrać. Stracił głowę. Sprytu mu zawsze było brak, sprytu i odwagi.
Grudniowe niebo nad miastem wisiało ciężko jak dym. Stał bezradnie do zmierzchu przed strzeżonym wylotem ulicy i trawił swój strach, niecierpliwość, gorzką zgryzotę. Jeszcze raz Wächter wygarnął w tłum gromadzących się uparcie Żydów. Wszyscy w popłochu uciekli do najbliższej bramy, więc i Dawid pobiegł za innymi, aby skryć się, a trafiony tragarz z Solnej szedł obok i oddalał się wolno, stękając jak źle zaszlachtowany wół, chwiejąc się na miękkich nogach. Buty zostawiały za nim na chodniku mokry ślad. Odwrócił się i z daleka wyciągnął ku Niemcom wielkie, mokre, czerwone ręce.
Wołał:
— Aron Jajeczny, Solna dwanaście! Żydzi, zawołajcie moją...
Wächter uniósł karabin, starannie złożył się do strzału i odwrócił od swej głowy klątwę przelanej krwi. Ręce rannego opadły. Stał na szeroko rozstawionych nogach, pochylony do przodu i krótkim ruchem ręki usuwał łuskę z zamka, a potem takim samym ruchem, który był powtórzeniem tamtego w odwrotnym kierunku, wprowadzał następny nabój do komory. Karabin osuwał się w dół, a Krwaworączka z roztargnioną uwagą śledził celność strzału. Nikły uśmiech zawinął się wkoło zaciśniętych ust, oczu i natychmiast zgasł na szerokiej, jakby obrzmiałej twarzy, uwięzionej ciasno w hełmie opuszczonym nisko na uszy.
— Czapkę, czapkę... Żydzi, rzućcie mu czapkę!
Nie dzisiaj, to jutro. Będzie tak długo próbował, aż pokona w sobie strach. Ale to się tylko tak mówi: nie wierzył, że można pokonać strach. Dawid wcisnął pięści do kieszeni, wciągnął głowę w ramiona. Przed nim, w zapadającym zmierzchu, rozciągało się strzeżone miasto i bezładny zgiełk sączył się do uszu. Krzyk żebraków płoszył konie i omnibus utknął w rozległym tłumie, który wlókł się ulicą Żelazną i dalej, jak wezbrana fala wstępował na drewniany most, a długa kolumna kulisów przy bezczynnych rikszach z ociąganiem rozpraszała się w mroku przyległych zaułków. W głębi na ulicy Chłodnej, obwiedziony z dwóch stron murami żydowskiej dzielnicy, wznosił się na skwerze biały masyw kościoła Św. Karola; w grzmiącej muzyce organów, w chórze gniewnej modlitwy, która runęła z nagła w noc, rozjarzyły się płomyki świec — na krótko i zgasły, kiedy zamknięto drzwi. Strzeżony wylot ulicy tonął w sinym świetle latarni i te ochronne barwy przypominały, że ciemniejące niebo ponad miastem przeszyte jest we wszystkich kierunkach torami, po których maszyny jeszcze nie nadciągnęły; uwięzione w sieci smug szybkich i zwinnych reflektorów, które jeszcze nie zabłysły; wydrążone świetlistymi snopami ekrazytowych pocisków, które niemo spoczywały w komorach broni przeciwlotniczej. Była noc i cisza pod niebem, ale syreny, w każdej chwili gotowe odezwać się rykiem tysiąca tub, zainstalowane w swoich gniazdach pod dachami, czekały tylko na znak. Burzliwa muzyka organów, niejasne słowa gromadnej modlitwy obudziły niepokój całego dnia, rozgoryczenie, któremu teraz poddał się już biernie i z ulgą. Wezbrany smutek, tęsknota, ale za czym — nie wiedział, obmyły mocnym strumieniem jego bezsilną niecierpliwość. Stał w miejscu zaciskając pięści aż do bólu i sam wybaczył sobie strach, swą hańbę. Już późno, trzeba wracać. Niechętnie myślał o tym, że przyjdzie tutaj jutro. Zimny wiatr owiał wychudzone ciało, przejął do kości, pokierował jego krokami, kiedy po całym dniu beznadziejnego czuwania przed wachą wracał do kamienicy. Wspomnienie domu, gdzie syczy nad stołem zielony płomyk karbidu i barwi trupim światłem twarze bliskich, przepełniło go niewysłowionym ciepłem, otuchą i zawstydzone serce tchórza zabiło z radości.
Nazajutrz, równo z upływem godziny policyjnej, znów zgromadził się przed wachą tłum. Żydzi mówili szeptem.
— Ten tragarz z Solnej, co wczoraj oberwał w czapę, już stąd zabrany?
— Zabrany, zabrany. Była jego stara i wachman w drodze wyjątku pozwolił zabrać jeszcze ciepłego z ulicy.
— Ciepłego? Jakiś litościwy wachman, ma serce. Przeważnie zabraniają. Zastrzelony, to niech leży.
— To niech leży zimny trup na postrach. Kto urodził się Żydem, ma umierać Żydem.
— Tak, tak, święta prawda... A jak go zabrała? Ta mizerna, licha kobiecina?
— O wa, wózkiem.
— Wózkiem?
— Wózkiem podjechała, wózkiem go zabrała.
— Nigdy w to nie uwierzę. Jak mogła sama jedna poradzić? Jajeczny chłop jak dąb.
— O wa, z synem była, syn poradził. Jeździ rikszą po mieście, nie wiesz czasem?
— To Jajeczny ma syna? Aron ma syna? Nie wiedziałem.
Chaim dalej leżał w tym samym miejscu na trotuarze, czarny i zmalały jak zwłoki przejechanego psa. W odległości paru kroków żandarm oparłszy karabin o ścianę budki strażniczej rozcierał ręce nad żarem tlącym się na dnie koksowego kosza. Ranna mgła snuła się nisko nad ulicą, zamotała druty, ociężale sunęła ponad murem. Wlokła się jak natrętny żebrak przez wachę. Było szaro i pusto, ociągający się dzień wstawał w mdłym świetle gazowych lamp. Zamiatacz uliczny kaszląc cicho podtoczył swój ciężar w ich stronę i jakiś Żyd wyjął z blaszanego pudła na śmiecie paczkę owiniętą papierem i natychmiast się oddalił. Żandarm udał, że nie widzi, z upodobaniem przyglądał się rozniecaniu ognia. Z pogrzebaczem i szczypcami zbliżył się zamiatacz do posterunku, rozgarnął śmiało tlejące węgle, potrząsnął oburącz koszem i koks począł dymić potrzaskując głośno. Strażnik zatarł ręce, przyjaźnie poklepał zamiatacza po ramieniu.
Stos wzniesiony, jeszcze chwila i zapłonie ogień. Dopełni się ofiara, ale jak to możliwe? Abrahamie, Abrahamie.
Stojąc w tłumie wyrostków Dawid gorzko rozpamiętuje poniżenie darowanego życia. Wciska się głębiej w bezładną zbieraninę matczynych chustek, szalików i sweterków, przydługich ojcowskich kapot, lecących z nóg kamaszy, które rozjeżdżają się na oblodzonych flizach chodnika. Kaszkiety opadają nisko na nos, ciepłe oddechy unoszą się w powietrzu, oczy błyszczą dziwną otuchą czy gorączką, a spodnie wloką po ziemi. Będą sterczeć razem, zbici w jedno stado, z woreczkami na chleb i kartofle, oczekiwać cierpliwie tej chwili, kiedy Wächter wspaniałomyślnie machnie ręką i zezwoli wybiec im za mur, rozproszyć się po okolicznych sklepikach. Będą czekać, przytupywać obcasami na mrozie, zabijać dla rozgrzewki ręce.
Za chwilę przebiegnie koźlę, Anioł wstrzyma cios, syn ujdzie żywy i ofiara dopełni się bez krwi. Ale teraz Anioła nie ma i nie rozlega się głos z góry. Stos już płonie, związane są ręce Izaaka. To trwa i nigdy nie minie. Ta chwila, ten ogień, ten lęk. Co z tego, że Abraham się wstrzymał? A gdyby nie rozległ się głos, a gdyby spóźnił się głos? Dalej leży na ziemi skrępowane ciało, bezbronnie rzucone, leży ciężka ręka Abrahama na twarzy Izaaka i on tego nie widzi. Czeka, może nawet nie wie, na co czeka? Pchnięta na kamień głowa Izaaka, napięte gardło i wzniesiony nóż. Tak to wygląda i tak to będzie wiecznie trwać. Dobrze, niech będzie. Niech się stanie krzywda syna, ale kto raz słyszał ten krzyk, nigdy już nie zapomni. I Abraham musiał słyszeć krzyk, który wstrzymał nóż w jego dłoni. Czyj był ten krzyk? Kto pobiegł i wytropił koźlę? Skoro słudzy zostali daleko. Kto niósł drwa i ułożył stos? A kto pytał Abrahama: oto ogień i drwa, a gdzie koźlę na ofiarę? Byli sami, Abraham i Izaak, bo słudzy zostali daleko. Ciężko pomyśleć, ale Abraham nie wzniósł przeciwko sobie noża, nie... dlaczego?
Woran bin ich? Also wie gesagt — ciągnął żandarm z ożywieniem i w połowie zdania zarepetował karabin. Beztrosko oddał strzał w niebo i pochyliwszy lufę ku ziemi opróżnił zamek z łuski zwinnym ruchem ręki.
Czyjeś drewniaki z donośnym, burzliwym klekotem oddalały się na bruku w ucieczce. A Wächter, wbity w kosmatą baranią szubę, z nogami w filcowych butach, tkwił dalej u zbiegu Żelaznej i Chłodnej, ociężale obracając się w miejscu, jak gdyby stąd rozciągał się rozległy widok na wszystkie cztery strony świata.
Der Wolf ist satt und die Kitze ganz — powtarzał z uciechą. Śmiał się hałaśliwie jego towarzysz z wachy, a OD-mani markotnie zacierali ręce na chłodzie.
Dawid stał u wylotu w tłumie wyrostków i nie uciekał. Jakby miał już związane ręce i nogi. Dlaczego nie uciekał stąd, nie wiedział. Tak trzeba, ale dlaczego trzeba, też nie wiedział. Wstał tego dnia wcześnie rano i ojciec poszedł z nim na miejsce prowadząc pustą rikszę w milczeniu. A potem się oddalił, nie czekając, machnąwszy ręką na wszystko. Bez wysiłku jechał, a wyglądało to tak, jakby koła same się obracały po ziemi, a każdy skręt brał lekko i Dawid spoglądał za nim zawistnie i z dumą. Uśmiechał się smutno, odwracał z daleka na siodełku, aż przepadł.
— Krwaworączki dzisiaj nie ma, podaj dalej!
Powtarzało się wołanie. Stali z nim razem tego ranka w tłumie u wylotu Mordka Caban, Mojsze Połamaniec, Zyga, Josełe Żółtko, wszyscy z workami. Żandarm pokrzykiwał ochoczo i bez gniewu, granatowy szarpał gorliwie każdego Żyda, który się zbliżał bez przepustki wyciągniętej wysoko w górę, żółty machał pod nosem pałką. A jemu pot ściekał ze strachu po rękach, żebrach i w napięciu nogi drżały bez ustanku, nie mógł tego powstrzymać. Odchodził, biegł do ruin dla rozgrzewki, wracał z powrotem, by wcisnąć się pomiędzy innych. Ale co się tam znów dzieje? Tłum wyrostków z pochylonymi nisko głowami posuwa się bez słowa do przodu, zwiera ciasno ramię przy ramieniu, przyspiesza, zagarnia wszystkich na swej drodze i jednym wielkim nierozerwanym kłębem przetacza w milczeniu obok wart, które trochę za późno podnoszą wrzask: „Halt! Halt! Zurück!” i Dawid z ulgą czując, jak porywa go i bez przeszkód niesie zwarta ciżba, widzi w biegu wykrzywione twarze granatowych i żółtych, mijanych bezkarnie w zamęcie i zgiełku, którzy niedołężnie uwijają się dokoła tłumu, krążą przykuci do posterunku, szarpiąc łachy na przebiegających, ciskając bezsilnie pałkami, widzi przez mgnienie żandarma, który w popłochu uskoczył na krawężnik przed nadbiegającymi, a potem próbuje nerwowo złożyć się do strzału, ale to trwa, zamek stawia opór, odrzucona rękawica leci wreszcie na ziemię i — już był po tamtej stronie, kiedy padł pierwszy strzał. Banda rozproszyła się w oka mgnieniu, a on nie oglądając się pobiegł przed siebie wśród ludzi nie oznakowanych i pierwszą jego myślą było zdziwienie, że nie dostrzega na ramionach białych opasek.
Cicha, pusta ulica rozciągała się przed nim w sennym milczeniu zimowego poranka i nieliczni przechodnie mijali go spokojnym, równym krokiem. Zauważył, że biegnie między nimi sam jeden, środkiem, jak szaleniec. Zwolnił, uniósł głowę wyżej. W obcym miejscu spojrzenie nie ma się na czym zatrzymać. Przestrzeń, pozór wolności. Ale po przekroczeniu muru widok nieoczekiwany i jaśniej się robi w oczach — a tam, szara uliczka tonęła w pochmurnym świetle, powietrze było pełne mgły i słyszał, jak stróż przed bramą o tej wczesnej godzinie ziewnął potężnie z nudy. Pustka wydała mu się świąteczna i zląkł się niedzieli. Ale to nie była niedziela; poczuł na sobie uważne spojrzenie, zobaczył czyjąś dłoń przytkniętą do rękawa, dającą mu rozpaczliwe znaki, i pojął, że do tej pory nie zdarł opaski. Zrobiło mu się słabo i wszedł do bramy. Stał w ciemnej klatce schodowej przyciskając czoło do ściany, słysząc szybkie uderzenia serca, nie mogąc zebrać myśli. „Tylko pierwszy raz tak trudno, potem już można się po trochu przyzwyczaić.” Przypomniał sobie słowa Zygi. Zyga, jemu to łatwo powiedzieć. Po co tu zalazł? Aby kupić trochę chleba? To było tak niedorzeczne, że zapragnął gorąco powrotu — natychmiast, tam, na te uliczki, gdzie wszyscy chodzą jawnie z opaską na ramieniu. Był sam i myśl, że mógłby się znaleźć z powrotem wśród swoich, otoczony ich twarzami, przejęła go tęsknotą i goryczą nie zaznanego jeszcze z taką siłą osamotnienia. Po zdjęciu opaski został odepchnięty przez cały ten świat, na którym nie ma już dla niego miejsca. Ciemna, pusta sień wydała mu się ostatnim schronieniem. „Zosiu, bańka, bańka... Weź bańkę na mleko!” Usłyszał hałas zatrzaśniętych drzwi, tupot kroków i wyskoczył na ulicę.
Starał się iść spokojnym, równym krokiem, powściągając podejrzany pośpiech. Głośny okrzyk sprawił, że w popłochu uskoczył w bok; postanowił nie rozglądać się i spuścił głowę. Teraz dopiero przypomniał sobie rady, których nie potrafił nigdy pojąć. Nie podnoś głowy, Żydzie. Nie patrz nikomu w oczy, nie ściągaj na siebie spojrzeń, kiedy idziesz ulicą. Zatrzymany, nie uciekaj. Idź, jakby cię w ogóle nie było, Żydzie. Śmiał się, kiedy Zyga tak mówił. Kłamstwo, kiepski żart.
Posuwał się naprzód w jakimś oszołomieniu, wstrzymując oddech, z bezradnym uporem, który każdej chwili zmienić mógł jego lękliwy marsz w paniczną ucieczkę. Wiedział, że musi porządnie oddalić się od muru, a potem wejść do sklepu i musi tam wejść, gdzie dostrzeże jak najmniej ludzi. Pewnym głosem powiedzieć, czego chce, i pod okiem sprzedawcy załadować wszystko do worka. Ten worek nie wyglądał najlepiej. A jeżeli go stamtąd przegnają? To jeszcze nie było najgorsze. „Polizei dein Freund und Helfer.” O, tak. Szedł i patrzył pod nogi. W panice zapomniał drogi i nie wiedział, gdzie jest. Na wysokości pierwszego piętra ujrzał reklamę maszyn Singera, miejsce to znał i nabrał pewności, że idzie ulicą Złotą. Ale kiedy przeciął Marszałkowską? Nie pamiętał. W bramie dziewczyna uliczna poprawiała pończochę, powolnym ruchem wodząc dłonią po udzie, a jej blada twarz zwrócona była na ulicę, gdzie po przeciwnej drałowało dwóch szkopów.
Na Kleine, na Puppe! Komm, komm. — W odpowiedzi wywaliła język. Niemcy rżeli z uciechy.
Nagle kamienie ożyły. Ujrzał plamy farby pod nogami, znaki, słowa maźnięte w pośpiechu, których nie umiał ciągle jeszcze złożyć w całość. Szedł, a za nim szły te znaki i nie opuszczały go. Koślawymi, chudymi literami ciągnął się obelżywy napis na flizach chodnika. Obok pogróżka bez słów. Piszczele złożone na krzyż, trupia główka. Deptał te insygnia, jak wyrok na siebie. Tak w środku miasta? Coś się w nim poruszyło, jakiś nieznośny ciężar spadł z ramion. Już szukał spojrzeniem tych słów na kamieniach, łowił je z daleka i powtarzał w myśli. Czyja ręka je tutaj zostawiła, kto szedł tędy przed nim? Z lękiem rozglądał się na boki, aby i jemu dodać otuchy? „Victoria!” Przekreślone, a pod wielkim „V” dopisek ręką. „Verloren!” Serce zabiło z radości na ten widok. Łasiły się do nóg hasła niemieckie wylane farbą na asfalcie w poprzek ulicy, a obok zdania maźnięte szybko kredą. Powoli zaczynał dostrzegać więcej; napisy powtarzały się w pewnych punktach, potem znikały pod smugami umyślnie rozsypanego żwiru, aby nieoczekiwanie powrócić do niego znów. Bez namysłu i z rozmachem ktoś chlapnął smołą na murze domu z całego serca „Hitler kaputt!” Ach nie, tego było jeszcze mało. Inną ręką poprawka. „Hycler, kochasiu, Hycler, Hycler.” O Hitlerze tak, na środku ulicy w biały dzień? Zuchwalstwo też może dodać otuchy. Zauważył już przedtem, że napisami zasmarowane są ściany, słupy tramwajowej sieci, przystanki, lecz nie miał odwagi się przy nich zatrzymać. Teraz podniósł głowę i ujrzał nad witryną magazynu tabliczkę błyszczącą lakierem: „Nur für Deutsche.” Odwrócił się szybko i na latarni odnalazł spojrzeniem rysunek, swastykę wiszącą na szubienicy, jak pająk na nitce, a pod tym słowa: „Nur für Deutsche.” Przystanął.
Był pod sklepem Meinla; daleka perspektywa ulicy Kruczej uciekała w głąb, w głąb aż do Pięknej i widok ten smutkiem ścisnął mu serce. Nie wiedział, co z sobą począć. Ledwo nogi wlókł i cała ta niedorzeczna kołowanina wydała mu się podróżą we śnie. Sen skończy się źle. Jak, nie wiedział, ale na pewno źle. Poczłapał dalej w niewygodnych, ciasnych bucikach, które musiał założyć, aby drewniakami swoimi nie odróżniać się od tutejszych przechodniów. Ale zdradzało go przesycone wonią karbolu ubranie, ostrzyżona czaszka goła jak kolano i źle okryta szmacianym kaszkietem. Równa, spłowiała smuga na rękawie w miejscu, gdzie zwykle przypinał opaskę.
A nos? Mówią, że Żyda można łatwo rozpoznać po kształcie nosa i jego długości. Pomyślał o czarnych i smutnych oczach ciotki Chawy, o włosach Nauma krętych jak runo owcy. Oczy, włosy, wszystko może zdradzić Żyda, ale najgorszy ten nos. Niemcy dokładnie zmierzyli, obliczyli i prawda wyszła na wierzch. To właśnie nazywa się nauka, dawniej nie wiedział dokładnie, co to jest nauka. W szkole też była nauka, ale inna nauka, nauka z książek. Dyrko na otwarcie roku kończył zawsze przemówienie słowami, które budziły ich cichy śmiech. Naprzód, młodzieży, ku stromym i wyniosłym szczytom nauki! Kiedy Niemcy wkroczyli do Warszawy, aresztowali Dyrka i szkołę zamknęli. Odtąd nic nie wiadomo. Kiedy ktoś jest podobny do Żyda, to ludzie mówią, że ma zły wygląd. A kiedy nie, to mówią, że ma dobry wygląd. Czy on ma taki bardzo zły wygląd? Nie wiedział i brudną ręką potarł ukradkiem mokry, nieszczęsny żydowski nos. Po czym jeszcze oni rozpoznają Żydów? Po chodzie i ruchach rąk. Podobno Żyd chodzi inaczej stawiając nogi i macha rękami, kiedy mówi. Przypomniał sobie piękne, wymowne ruchy bladych rąk dziadka, kiedy składał je i rozkładał w modlitwie, krótki gest wuja Jehudy, którym można było głuchego przekonać, żartobliwe ruchy palców, jakimi wuj Gedali umiał wszystkich rozśmieszyć bez słów. Ojciec nie gestykuluje, bo ma ciężką rękę i sama zwija się w pięść. Ale akcent okropny, łatwo go przedrzeźniać. Matka mówi, że nim otworzy usta, by powiedzieć słowo, już słychać Żyda. Dlatego nie pozwala mu chodzić za mur. Na ulicy można milczeć. Ale jak oni poznają Żyda po ruchach, chodzie. Już z daleka. Na myśl o tym czuł się opuszczony i bezradny. Starał się nie wlec nogami, iść równo i sprężyście, ale w łachmanach taki chód wyglądał jeszcze gorzej.
Pamiętał małe, ustronne i ciemne sklepiki na Mokotowskiej i posuwał się w tamtym kierunku, nie zbaczając. Tylko na widok patrolu wpadł do bramy. Odczekał chwilę, przeczytał listę lokatorów, znów wyszedł. Ten mężczyzna z podniesioną głową, swobodnie poruszający się po ulicy, bez śladów głodu na twarzy i bez łachmanów, nie był wcale podobny do Żyda, nie, a przecież dobrze go znał. Wyświeżony, czysty, miał lekko na bakier wciśnięty kapelusz o wąskim rondzie i biały szalik na szyi. Nowe, cokolwiek za jasne rękawiczki sztywno opinały jego ręce. W prawej trzymał zwiniętą gazetę i zapalonego papierosa. To wuj Szmuel? Trudno uwierzyć. Ale to był wuj Szmuel, bo na widok Dawida odwrócił głowę i natychmiast przeszedł na drugą stronę ulicy. Dostrzegł wąskie, zmrużone powieki. Tak, to wuj Szmuel. Skąd się tutaj wziął? Widocznie zmusiły go do tego interesy. Wuj Szmuel zawsze miał głowę do interesów i pełne ręce pieniędzy. Dziadek mówi, że Szmuel wszystkich nas przetrzyma i wyprawi okazały pogrzeb nie żałując kosztów, ale zapomni pójść na cmentarz, by zmówić kadysz, bo właśnie tego dnia trafi mu się grubszy interes. Jaki interes? Wiadomo, dolar poleci na łeb, na szyję i Szmuel puści w ruch wszystkie swoje świnki, żeby na niego pracowały.
Na przeciwległym trotuarze wuj Szmuel rozłożył gazetę i osłonięty płachtą papieru szedł teraz wolniej, mijany przez ludzi, obojętnie mijający ludzi. „No i wyobraź sobie, szpera! Trzy dni się nie pokazywała.” — „W robocie?” — „Ale gdzie tam, w domu.” Dawid nie odwracał głowy. Wilcza, czerwone światło. Dawid zatrzymał się na skrzyżowaniu w tłumie przechodniów, wokół niego rosła pusta przestrzeń. „Zadzwoń do Halinki, słyszysz? Zadzwoń koniecznie!” Zielone światło. Wuj Szmuel uważnie przeciął ulicę, a usłyszawszy za plecami okrzyk, przyspieszył kroku. Dawid śledził go ukradkiem. „I ty mu wierzysz?” — „Jeszcze nie oszalałam, za kogo ty mnie masz?” — „Tacy są najgorsi.” Wuj Szmuel złożył gazetę. Przystanął, zapalił. W roztargnieniu szukając drogi dla siebie, jak gdyby po raz pierwszy w życiu znalazł się w tym punkcie miasta, zawrócił w przecznicę i przepadł. „Poszłam jak co roku w dniu jego urodzin kwiaty złożyć, a tutaj grób cały stratowany.” Czarno odziana staruszka prowadziła pod rękę głuchawą towarzyszkę i głośno wykrzykiwała nad jej uchem. „Nic już nie zostało.” Dawid w odrętwieniu chwytał urywane słowa przechodzących, strzępy rozmów, głosy.
Usiłował wyobrazić sobie teraźniejsze życie wuja Szmuela, nie mógł. Niepojęte, jak żyją ludzie po tej stronie. Za to przypomniały mu się słowa piosenki, którą nucił młody Szmuel za swych kawalerskich lat: „Taki zimny drań...” Letni poranek, słońce wdziera się do warsztatu i zielenieją w smugach światła bure źdźbła trawy morskiej. Szmuel z zawiniętymi rękawami koszuli, bosy, leje zimną wodę do drewnianej kadzi. Mydłem, krochmalem pachnąca kadź stoi po praniu na środku warsztatu. Dawid zanurza w niej ręce i myje się obok, a Szmuel beztrosko śpiewa, parskając i plując. Kiedy matka sprzątnie kadź, ojciec otworzy warsztat, teraz modli się pod oknem zgarbiony. Szmuel powtarza z uciechą: „Módl się i pracuj, a garb ci wyrośnie.” Dawid się śmieje, Szmuel się śmieje, ojciec psyka zniecierpliwiony i modli się dalej. To jest wspomnienie. Wspomnienie z tamtych lat, kiedy po stromych, niebotycznych schodach wiodących z suteryny Labana piekarza mozolnie, z wywalonym na wierzch językiem piął się na czworakach w górę, nie wiedząc, co począć z papierową torbą i bułkami. Laban za nim bułki dobrotliwie wynosił. „Dawidku, ta bułka kosztuje mnie życie.” Wtedy, w tamtych latach Szmuel stawiał swe pierwsze kroki, mieszkając u nich kątem; to był zupełnie inny człowiek.
— Ej ty, gdzie cię zaniosło?
Przed nim stał Mordka z rozchylonymi ustami i marząco przymykał oczy. Pusty chlebak kołysał się swobodnie na jego ramieniu. Jak gdyby nigdy nic, uśmiechał się szeroko. Dawid podszedł bliżej i powiedział:
— Wejdźmy do bramy.
Weszli, a tam:
— Mordka, ja już nie mogę dłużej. Wracajmy.
Mordka Caban tylko się śmiał.
— Nie tak zaraz.
— Wracajmy!
— Wolnego — klepnął się po pustym chlebaku. — Trzeba naładować torbę. To raz. — Klepnął się po brzuchu. — Bandzioch. To dwa. — Przyjrzał mu się uważnie. — Ale cię wzięło. No, no... Pierwszy raz zawsze najgorzej. Idziemy razem.
Kiedy napełnili już worki, świńskim galopkiem przybiegł pod sklep granatowy, podtrzymując rękami okazały brzuszek. Jechało od niego bimbrem, jak z kadzi pełnej brzeczki. Uniósł zaciśniętą pięść niczym buławę i tkał pod nos, zasapany. Za nim dwóch cywilów; poruszali się szybko i nie podnosili głosu. W klapach płaszczy mieli znaczki volksdeutschów. Jeden wysuwał do przodu wargi i zmięte składał w ryjek, a wtedy płowe wąsiki jeżyły się same. Drugi, z szalikiem przerzuconym przez ramię, uśmiechał się obleśnie i łyskał złotym zębem. Dawid widział, jak Mordka przycisnął chlebak do piersi, ale nie szamotał się z nimi, nie uciekał. Cywil z blond wąsikiem otwierał worki i zaglądał tam z dziwnym zaciekawieniem. Chciwie, długo grzebał w kartoflach.
— Co tam masz, Jude?
Wsunął rękę głęboko pod chleb, grzebał, macał. Macał, ale nie wyjął stamtąd niczego i zwrócił obydwa worki. Cywil z szalikiem przerzuconym przez ramię pytał głęboko zaglądając w oczy.
— A złote dytki gdzie schowałeś, Jude?
— Znajdziesz — powiedział Blond-wąsik. — Ale wszy za kołnierzem. O, żeż!
— Wszystko połykają, parchy, nawet złote pięciodolarówki. Mają spust. Już ja się do nich dobiorę. Z flakami wypruję!
— Kochasiu — powiedział z żalem w głosie Blond-wąsik i jego zjeżony, szczeciniasty ryjek zwrócił się w stronę Dawida. — Kochasiu nieszczęsny, po co drypczesz na tę stronę, kiedy forsy nie masz?
— Czas tylko przez ciebie tracę.
Blond-wąsik pytał:
— I co ja mam teraz z wami robić, szczeniaki zasmarkane?
A Mordka Caban przymilał się fałszywym głosikiem.
— Szanowny pan jest dobry, nie skrzywdzi żydowskiego chłopaka.
I za to oberwał w zęby po raz pierwszy.
— No, znaj moje dobre serce — powiedział Blond-wąsik. — Potraktowałem cię ulgowo.
— Ja wiem — powiedział Mordka.
— To grzecznie podziękuj, Jude.
— Dziękuję, z całego serca dziękuję. Nigdy panu tego nie zapomnę.
— Zapomnisz, zapomnisz. Ja was dobrze Żydów znam.
— Nie, proszę pana.
I za to Mordka oberwał w zęby po raz drugi.
— Zapomnisz?
— Zapomnę, proszę pana. Wszystko zapomnę. Już zapomniałem.
Mordka pochylił nisko głowę, ukradkiem przycisnął dłoń do spuchniętej twarzy.
Granatowy się wysapał, równo umieścił na brzuchu przekręcony pas klamerką do przodu. Wypucowane buty skrzypiały pod nim, kiedy niezdecydowanie przestępował z nogi na nogę. Czknął i kadź brzeczki się przelała.
Fertig! — powiedział. — Odprowadź ich na Piekiełko i wracaj. My tu z Antosiem czekamy.
Poszli przodem, za nimi Blond-wąsik. Mordka zuchwale podskakiwał, prężył się, poklepywał wyładowany chlebak i szedł nie pytając o drogę.
— Gdzie on nas prowadzi? Daleko? — szeptem pytał Dawid.
— Nie, tu zaraz. Niedaleko... O, widzisz, Piekiełko już obstawione.
Na Hożej przed komisariatem czuwał rozciągnięty luźno patrol Feldgendarmerie z brunatnymi wyłogami i blachami na piersiach, wstrzymując ruch i w zupełnym milczeniu wskazując objazdy, a w podwórzu tłum szmuglerów cisnął się bezładnie pod ścianą. Policjanci uwijali się w tym tłumie, rewidując schwytanych na mieście Żydów, którzy czekali z rękami uniesionymi w górę i z workami u nogi. Piekiełko było już pełne; głosy żandarmów, komendy policyjne mieszały się razem w koszmarnym rejwachu; w kącie podwórza obok trupa zastrzelonego szmuglera stał na luzie włączony Zindapp i rozdzierającym warkotem mieląc powietrze zagłuszał wołanie i słowa ludzi. Cienki krzyk kobiety przebił się nagle poprzez zgiełk tłumu i skoczył ku nim w przejściu dyżurny.
— Skąd? Ulica, numer domu.
Ostro pytał cywila i zapisywał.
— Tam jest tego — dodał Blond-wąsik. — Ile tylko twoja dusza zapragnie.
— Znowu Bartecka! Cholera, nie baba. Jak nie bimber, to Żydzi. Już ja tej kurwie dołożę.
Potężnym kopniakiem wyrzuceni zostali na środek podwórza, Blond-wąsik zniknął jak sen, a przed nimi wyrósł żandarm.
Kinder von zwölf Jahren und darunter... an die Seite!
W bandzie małolatków stali Josełe Żółtko i Mojsze Połamaniec obok swych worków. Zyga, wyższy, starszy, kręcił się niespokojnie, zezując w ich stronę. W głębi podwórka, pod ścianą, trupio blady Uri w wyciągniętych wysoko dłoniach trzymał zielony chlebak oczekując żandarma, który posuwał się powoli wzdłuż szeregu mężczyzn. Żandarm wydarł ten chlebak i cisnął za siebie, a potem dokładnie wywracał mu kieszenie. Za plecami Niemca Zyga kopnął chlebak dalej. Josełe Żółtko postawił na nim nogę i mrugnął do Zygi. Uri, zrewidowany już, stał obok innych, odwrócony do ściany, wsparty czołem o mur. Mojsze Połamaniec machał kikutem na ich widok.
— Caban, to ty? Kogo ja widzę? Sikalafą? Hrabia tutaj... Hrabia, co psy obrabia!
— Książę, co psy wiąże!
Podbiegł natychmiast z buzią policjant, nakazał milczenie i kopnął na oślep. But trafił tego, który stał obok nie otwierając nawet ust. Wypukłe, żabie oczy wylazły na wierzch i Josełe Żółtko złapał się za kostkę nie mogąc odetchnąć z bólu, przykląkł, głośno wypuścił powietrze; aach, jednym ruchem wcisnął podrzucony zielony chlebak do obszernego worka Połamańca i wstał w ziemi, kiedy przez okno na pierwszym piętrze wychylił się kanarek.
— Podać stan!
Policjanci popychając i szarpiąc schwytanych zaczęli liczyć, ale przemytników z ulicy przebywało i rachunek im się mylił w nieskończoność; co i raz pędzono kogoś nowego przez bramę i z krzykiem podawano sobie z rąk do rąk, póki nie trafił na swe miejsce w szeregu. Jakiegoś Żyda, który miał pourywane wszystkie guziki i spodnie musiał przytrzymywać rękami, bezradny i skłopotany, wyprowadzili raptem z tłumu i pchnęli na schody do komisariatu, potem jeszcze kilku mężczyzn wybrali spośród schwytanych. Ci opierali się i policjanci rzucili się na nich kupą, puścili w ruch pałki, buty, aby zapędzić opornych w kąt podwórza, skąd kopiąc i bezładnie tłukąc — już potulnych, skulonych zaprowadzili pojedynczo na górę. Skądś doleciał ryk:
Ruhe!
Cisza uczyniła się zupełna, Żydzi zamarli, policjanci stanęli bez ruchu i na środek wyszedł Krwaworączka, bez broni. Ręką wskazał, a tam wyłączono motor. Milczał i słuchał tego milczenia.
Auf die Knie!
I wszyscy padli na kolana. Szedł między klęczącymi, którzy kurczyli się opuściwszy nisko głowy. Przystawał, dłoń w skórzanej rękawiczce lekko dotykała czyjegoś podbródka i głowa sama unosiła się ukazując nieruchomą twarz o przymkniętych oczach. Znienacka zwracał się do zatrzymanych. Oglądał ich, szedł dalej. Mordka Caban szturchnął Dawida łokciem i syknął cicho:
— Ty, nie śpij. Do ciebie mówi.
I Dawid wstrzymał oddech, kiedy usłyszał nad sobą znów:
— Co szmuglujesz, Żydku?
— Życie.
Otworzył trzęsącymi się rękami worek, uniósł i wysypał przed siebie nędzną zawartość.
Potem padła komenda:
Ruhe, Judengebet.
I Krwaworączka pierwszy zaczął:
Ich, Jude...
A tłum za nim powtórzył bezładnym chórem:
Ich, Jude...
Ich, Jude bin schuldig am Krieg und Übel und Verbrechen in die ganze Welt.
— Ja, Żyd, jestem winien wojny i zła, i zbrodni na całym tym świecie.
Krwaworączka ciągnął:
Heute, morgen, in alle Ewigkeit.
Tłum powtórzył:
— Dzisiaj, jutro, na wieki wieków.
Ich, Jude bin Mörder.
— Ja, Żyd, jestem mordercą.
Ich, Jude bin Fresser ohne keine Menschenwürde.
— Ja, Żyd, jestem pasibrzuchem bez żadnej godności.
Ich, Jude bin Kriegshetzer.
— Ja, Żyd, jestem podżegaczem wojennym.
Podniesionym głosem Krwaworączka poddał teraz okrzyk:
Es lebe Judenrein!
Tłum odpowiedział okrzykiem:
— Niech żyje Judenrein!
Fluch über mich, Jude. Tod für mich, Jude.
— Przekleństwo mi, Żydowi. Śmierć mi, Żydowi.
Krwaworączka z uśmiechem słuchał ostatniego wołania, które wznieśli za nim klęczący, a potem rozkazał:
Noch ein mal.
Tłum klęczących Żydów powtarzał chórem już bez jego pomocy, a Krwaworączka słuchał w milczeniu jeszcze długo potem, kiedy przebrzmiał ostatni, spóźniony głos. Po chwili odwrócił się rzuciwszy z uśmiechem:
Na ja, gut. Judengebet ist beendet.
I zniknął w sieni, a wkrótce z okna na pierwszym piętrze wychylił się kanarek.
— Dać mi tu zaraz dziesięciu na górę — wolał.
— Taa jest, dziesięciu — powtórzył granatowy na dole. — Podaj dalej, dziesięciu łebków.
Policjanci uwijający się żwawo w tłumie szmuglerów podawali sobie z ust do ust nową komendę:
— Dziesięciu łebków!
Kiedy z pozostałych uformowano zwartą kolumnę, jeszcze raz rozpoczęło się liczenie i żandarmi wyszli na ulicę, dołączając do patrolu. Pchnięta z sieni kobieta runęła twarzą na bruk i stęknęła. Uniosła się na łokciach, siadła i ująwszy w dłonie czarną, spuchniętą od bicia twarz kołysała się w osłupieniu, mierząc nieprzytomnym spojrzeniem ciasną przestrzeń. Ciśnięta za nią torba stuknęła o kamienie i kartofle potoczyły się daleko. Przepędzeni obok — minęli ją depcząc dziesiątkami stóp zawartość koszyka, stłoczyli się na krótko w bramie i stąd po trzech wybiegali na ulicę, gdzie na środku jezdni wskazywały im drogę lufy automatów. Ruszyli: przodem biegł granatowy torując drogę i usuwając pojazdy, za nim kolumna, wzdłuż kolumny w pewnym oddaleniu żandarmi, a bliżej szeregów z dwóch stron reszta granatowych. W tym szyku opuścili Piekiełko posuwając się do placu Trzech Krzyży. A tam z Alei wionęło śniegiem i drzewa na skwerze stały sine. Dopóki szli Bracką, panowało w szeregach śmiertelne milczenie, na Złotej popędzono ich szybciej, kiedy zobaczyli mur, w ich serca wstąpiła otucha. Przed wachą liczyli straty.
— „Nowy Kurier Warszaa...” Wielkie zwycięstwo pod Kaługą! Niemcy zdobyli pokój z kuuuuchnią!
Gazeciarz krążył ze stertą dzienników, wtykając je w ostatniej chwili powracającym. Konwój oddalił się i zatrzymał nie opodal; żandarm podszedł do wachy i pertraktował ze strażnikami; policjanci rozpraszali się z wolna i kolumna szmuglerów czekała na wprost strzeżonego wylotu pod niechętnym okiem granatowego, który nie okazywał obaw, aby teraz chciał się ktoś z tej bandy ulotnić. Ruch był przez pewien czas wstrzymany i przez wachę przepuszczono najpierw grupę robotników wracających po pracy za mur. Stamtąd rozległo się wołanie:
— Uri, znalazłeś sobie lekki kawałek chleba?
— Eh, pieska twoja niebieska! Lekki kawałek chleba, lekki kawałek chleba. Żebyś tak zdrów był!
— Drabikowi odebrali trzy kilo słoniny. Kiepełe wpadł z kartonem węgierskich papierosów. A Białą Ceśkę, co służy u Lewinów, napompowali gorzką solą, posadzili na porcelanowy nocnik jak carycę i po trzech godzinach gruchnęła pierwszy brylant.
— Dziewięć karatów i ani jednego mniej!
— Ślubną obrączkę starej Lewinowej, dwie złote spinki od mankietów i sygnet z krwawnikiem.
— A kiedy kazali już wstać, ona na to, że jeszcze nie może, bo od wczorajszego obiadu leży jej na wątrobie i gniecie szwajcarski zegarek Anielci Lewin, pamiątka po dziadku, na siedemnastu kamieniach, z dewizką i w złotej kopercie.
— No, jak już okradli całą familię Lewinów do trzeciego pokolenia wstecz, to całkiem możliwe, że wygrają tę wojnę.
— Niewykluczone!
— Też coś! W obozie nawet w takie ceregiele się nie bawią. Rachu-ciachu. Strzyżenie, uzębienie, kąpiółka i po krzyku. Włos na materace, złote kły na obcęgi, łachy pod parę i biegiem do dołu!
— Jeden człowiek kradnie, to kleptomania... cały naród kradnie, to Germania. Sieg um jeden Preis. Heil!
— Wszystko dla armii. Już karakuły wiozą na wschód pociągami, żeby sobie ogrzać odmrożone dróbka, a to dopiero początek ruskiej zimy. Uch!
— Karakuły, czego im jeszcze trzeba do zwycięstwa?
— Brajtszwance, lisy, szynszyle, foki, bobry, łapki. Warszawa się rozbiera!
— Będą mieli fryce w okopach duży wybór futer. Weszkom zrobi się cieplej w rejonie Kurska, o co ciebie głowa boli?
— No, no. Na czołgach nie mogli wjechać do Moskwy, a im się wydaje, że wskoczą tam na łapkach mojej starej!
Deutschland siegt an allen Fronten.
Deutschland liegt an allen Fronten.
— Cicho tam, Żydu, jeszcze ci źle, że masz skórę całą i z bułką chleba do domu wracasz?
— Polikier, idź przetłumacz, szybko. Herr Wachtmeister tego ciekawy.

Roosevelt orze,
Churchill sieje,
Stalin młóci,
Hitler wieje!

— Wierszyk? Wierszyków ja nie tłumaczę, Żydu.
— Ty, Uri, nie chlap ozorem. Herr Wachtmeister od samego rana chodzi struty, miejsca sobie znaleźć nie może, bo go biorą na front. Pobił już trzech, ty będziesz czwarty!
— Panowie, bez kłótni. Ja chromolę taką politykę! Człowiek ma jeszcze pod podszewką parę mizernych złociszów, a jak od nowa zacznie się macanka, wróci do domu goły!
— Wszy nie odbiorą, ten towar zostawią. Goły nie wrócisz, najwyżej z przychówkiem.
— Kochane, rodzone wszy. Gdyby te moje „drobne” dało się obrócić w kapitał, byłbym kapitalistą.
— A tak? Giemza. I co ty, biedny, wszawy tragarzu żydowski, szwabom zawiniłeś?
— Jeszcze żyję.
— To jest życie? Przebudźcie się, Niemcy.
Deutschland erwache!
— Tobie łatwo powiedzieć, a szkopy kręcą cykorię pudami. Uri, powiedz mu, jak jest, bo mnie, łachudra, nie wierzy.
— Pewno, że nie wierzę.
— No to leć na front wschodni i się przekonaj!
— Poczekam.
— Kto tam znów czeka? Pokażcie mi tego, który ma tyle czasu?
— Panowie, dajcie spokojnie przeczytać dzisiejszą gazetę... Faktycznie, kręcą cykorię pudami.
— Latem ofensywa, zimą znów kontrofensywa, człowiek się w tym wszystkim gubi. Eh, zobaczyć Berlin w gruzach i umrzeć.
— Zobaczyć, jak szkopy wieją gubiąc kapcie po drodze, i można wrócić do Abrahama na owsiane piwo!
— Nie spiesz się tak, Kiepełe. Masz pojęcie o wyobrażeniu? Łono Abrahama, które przyjmie z powrotem taki tłum wszawych Żydów, no, no, to dopiero widok!
— Wszawe życie, wszawa śmierć i wszawe jest łono Abrahama.
— Rusza się wszystko, rusza.
— Komu się tam znów rusza za kołnierzem?
— Tu, w gazecie! Tu, front się rusza, tu, między wierszami. Mówię wam, zimowa kontrofensywa już się zaczęła. Jeszcze trochę, pogoni Ruski fryca bez gaci.
— Skończ, skończ. Nie strasz Ruskim, bo Herr Wachtmeister razem z polikierem zemdleją z wrażenia i nie będzie komu za mur nas odstawić.
— Panowie, miejcie wzgląd na rząd!
— Panowie, miejcie wzgląd na granatowego. Jak wróci do domu z nowinami, stara go nie pozna.
— Zostanie mu po Żydach jak najgorsze wspomnienie!
— Coś musi mu przecież zostać. Porcięta...
— Wypierze! O reszcie zapomni. Panowie, znacie już ten nowy kawał?
— A tego ciągle się kawały trzymają. Wal, nie zwlekaj, bo drugi front ruszy i będzie nieaktualne.
— Nie o drugim. Cały drugi front, za przeproszeniem, to kawał wymyślony dla frajerów.
— Wal, Uri.
— Pociąg międzynarodowy tym razem. Matka i córka, dwóch oficerów. Niemiec z Włochem. Tunel. W ciemności słychać gorący całus i uderzenie w buzię. Co sobie myśli matka? „Dobrze wychowałam córkę.” Córka? „No, no, nie myślałam, w tym wieku i ciągle ma powodzenie.” Niemiec? „Makaroniarz przystawia się do tej małej, w porządku, ale dlaczego ja za to oberwałem?” Włoch? „Za mało, jak wjedzie w następny tunel, cmoknę się jeszcze głośniej w rękę i poprawię z drugiej strony!”
— Faktycznie, w zeszłym tygodniu mówiłeś to samo.
— Naum, możliwe, że ty znasz moje kawały z zeszłego tygodnia, ale inni będą je powtarzać jeszcze w przyszłym roku, kiedy na tobie porośnie zielona trawka.
— Ceśka, słyszałaś?
— Słyszałam. E, stare. Jak was wykurzą z Warszawy, kupię patefon z tubą.
— A za co, sikso?

Handlowała kwasem
I pietruszką czasem.

— Niech cię o to głowa nie boli. Do tej pory wszystko stanieje. A po Żydach, dopiero zacznie się życie, ech!

— Ale póki co, za mur chodzisz i swoją głupią głowę za starego Lewina nadstawiasz.
— A chodzę, chodzę, bo lubię patrzeć, jak Żyd świninę ćpa!
— Marnie skończysz, Ceśka. Wyślą cię towarniakiem razem z twoimi Lewinami prosto do dołu. Nie uciekniesz spod łopaty, sikso... Wczoraj mówił mi w zaufaniu kolejarz z towarowego, że przetoczyli tamtędy transport z Reichu, cztery tysiące Żydów, i powieźli w stronę Białej Podlaskiej. A wszystkie wagony, jeden w jeden, wysypane niegaszonym wapnem.
— Wapnem, wapnem! No i dobra, niech będzie wapnem. Przyjadą na miejsce same wapniaki.
— Ty tam, Kiepełe, jęzor sobie oskrob!
— A kij żeż ci w oko, jak moja noga stąd do Tokio i z powrotem!
— Kiepełe, nie rzucaj nabiałem, bo z niczym do domu wrócisz. Tam bachory głodne, wołają papu.
— Panowie, dajcie żyć i zrozumcie człowieka. Wpadła z towarem Lewina i jeszcze do niego wraca. Nadmucha jej stary pająków do ucha, oj... Spuchnięta twoja buzia, Ceśka. I jak ty teraz wyglądasz?
— Lewin dopiero otworzył środkową szufladę. Została jeszcze dziura pod posadzką, noga od fotela i zakitowana cegła w murze.
— Ta siksa wszystko już o Lewinach wie, no, no.
— A kto nie wie? Całe miasto. Oj, dorwą się do twojego pryncypała, Ceśka. I obskubią, piórka jednego na nim nie zostawią.
— Panowie, spokój tam, żandarm wraca.
— Co? Idziemy? A ja zapomniałem na śmierć kupić musztardy. Oj-oj! Teraz wszystko przepadło.
— Granatowy, odtrąbione! Napij się za moje zdrowie i do następnego razu. Fajrant masz, idziemy sobie w cholerę.
Konwojent szedł przez ulicę wskazując kolbą strzeżony wylot, którędy przemaszerowała już grupa robotników z placówki, a szmuglerzy zamilkli w oczekiwaniu na powtórne otwarcie wachy. W popłochu rozpoczęło się poszukiwanie zmiętych opasek i sześcioramienne gwiazdy, wyciągnięte z ukrycia, znów wisiały na swoim miejscu. Nareszcie, wracali. Mojsze Połamaniec z rozjaśnioną twarzą sięgnął do worka, oddarł z bochenka duży kawał chleba i pośpiesznie gryzł.
— Żyć, nie umierać.
Granatowi i żółci z posterunku czekali tylko na to — dopadli z wrzaskiem szmuglerów i zdzierając czapki z głów, tłukąc, kopiąc, pchając pierwsze szeregi kolumny pędzili biegiem za mur; zakotłowało się i wszyscy gnali na złamanie karku dobrze wiedząc, co nastąpić musi na ostatnim odcinku drogi. Wächter stał rozkraczony, z cierpliwym uśmiechem, przerzucając broń z ręki do ręki jak rakietę tenisową i widać było, że od dawna czeka na tę chwilę. Podrzucił jednym ruchem kolbę do ramienia, gwizdnął z cicha przez zęby.
Kiedy palec spoczywa na cynglu karabinu, los ma w magazynie tylko sześć kul. Cywil, który czuje za plecami lufę, ucieka przed siebie; tłum ucieka prosto przed siebie, a każdy w tym tłumie może mieć nadzieję, że jego właśnie kula ominie. Wächter strzela w środek, do masy, a cel nie ma twarzy. Kto pierwszy, ten lepszy. Los nie pyta o imię, śmierć nie zagląda w oczy i na tym wszystko polega. Połamaniec ze swym ciężkim workiem ledwo mógł kroku dotrzymać Dawidowi, ale biegli równo, z głowami bojaźliwie wciągniętymi w ramiona, mając w oczach zbliżający się ciemny tunel ulicy Żelaznej, murem przeciętej w połowie jezdni, gdzie za pierwszym załomem małej przecznicy, Krochmalnej, kula z tyłu już nie mogła ich dosięgnąć. Kiedy padły strzały, Dawid odruchowo zamknął oczy. Mojsze Połamaniec powiedział z ogromnym zdumieniem:
On strzelił na ślepo. Weź — i podał mu worek.
Obejrzał się dopiero skręcając w przecznicę, wciąż biegnąc i nie czując ciężaru dwóch worków. Zobaczył leżące ciała na kamieniach, a nad nimi, nad murem, wielką żółtą tablicę ostrzegawczą, którą zawsze omijał wzrokiem. „Achtung, Achtung! Vor Juden wird gewarnt. Halt! Juden, Läuse, Fleckfieber.” Mojsze był już po tej stronie i próbował się unieść, poczołgać w głąb ulicy, dalej od miejsca, gdzie padł w kałuży krwi, a szczęki jego poruszały się nadal, ciągle jeszcze żując chleb.
Za załomem ulicy stał Uri, bez czapki, rozpaczliwie wołając do przebiegających:
— Kto ma torbę Połamańca? Kto ma... Ty, Wałach?
— Skąd znowu — zaprzeczył Kuba.
— On — wołał Zyga biegnąc. — On ma — wskazał na Dawida.
— Dawaj tu — powiedział Uri i skoczył ku niemu.
Dyszał ciężko i nie mógł wcale zamknąć ust, jakby tędy miało wyrwać się tłukące serce. Rzucił worek na ziemię, a Uri wyjął stamtąd natychmiast nieduży zielony chlebak. Otworzył, zajrzał. Szperał gorączkowo, aż wyciągnął mały zwitek cienkiego zadrukowanego papieru i wsunął za koszulę, potem zapiął szybko sprzączki i chlebak przewiesił przez ramię.
— A to możesz zabrać. Twoje — i zwrócił mu worek z powrotem. Patrzyli za nim, jak oddalał się spokojnie, zapinając koszulę.
— Co to było, Zyga?
— Nie wiesz czasem.
— Ten zwitek, który miał Połamaniec w worku. Ty mu podrzuciłeś zielony chlebak na Piekiełku. Ty i Żółtko... Mów, bibuła?
— Nie wiesz czasem — odparł Zyga i roześmiał się głośno i z ulgą. — Mezyza. To zwitek, który ludziom wsuwa się w drzwi.
Po worek, który był własnością Połamańca, stawiła się na podwórzu banda Barucha Oksa. Skrzyknięci zewsząd, zbiegli się w jednej chwili. Mundek Buchacz uniósł worek, zamyczał z zadowoleniem. Henio Śledź oblizał mokre usta. Łokciem odepchnął go Kuba Wałach, który musiał być pierwszy. Długi Icchok stukał drewniakami dla rozgrzewki i niecierpliwie krążył, czekając na otwarcie worka. Ostatni nadciągnęli Mordka Caban i Josełe Żółtko, objęci ramionami, znużeni. Tym razem się udało, jeszcze jak! Mordka prężył się i prostował, wysoko wodził głową, przymykał oczy. A Josełe był już szary, oklapł zupełnie i miał wygląd drętwiejącej żaby.
Baruch Oks rozejrzał się niepewnie jakoś, ukradkiem, postawił kołnierz skórzanej kurtki i zatarł ręce.
— Blatować! Blatować! Jeszcze raz blatować — krzyczał Josełe Żółtko. — Blatować wachę potrafisz.
A Barach Oks stał blady, uśmiechnięty kurczowo i oczy zwęziły mu się, jak przed bójką.
— Żółtko, jak mało było na Piekiełku, ja ci mogę jeszcze dołożyć — i Mundek Buchacz podniósł pięść.
— Bij, bij! — Josełe Żółtko, tracąc oddech, skowytał. — Na co czekasz, Buchacz? Bij, tylko to umiesz. — Wydzierał się z rąk Mordki Cabana, który złapał go za włosy i przytrzymał.
Przeraźliwy krzyk długo jeszcze było słychać we wszystkich oficynach naraz; trzaskały okna, pięści tłukły o parapety. Chlusnął kubeł pomyj na podwórze.
— Bij, bij!
Zmierzch zapadał i pierwsze zapalone gdzieś światło strąciło z powietrza noc. Na środku podwórza leżał rzucony worek, a wszyscy czekali.
— Jak się ściemni — powiedział Barach Oks nie podnosząc głosu — zabiorę go stamtąd... Daleko leży?
I Dawid odparł:
— Niedaleko. Połamaniec leży już na tej stronie.
Tego dnia nie wrócił przecież do domu z pustymi rękami. Kiedy położył na stole lekką torbę, zakryta włosami zielona twarz uniosła się na barłogu i — wstrząsany dreszczem kłębek gałganów wypełzł z pościeli, głosem matki narzekając, pytając, czemu tak późno; poczuwszy woń świeżego wypieku, suchą woń mąki i roztartego ziarna, ostrożnie i z niedowierzaniem dotykała bochenka palcami. Chleb był jeszcze ciepły.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.