Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A Mordka Caban przymilał się fałszywym głosikiem.
— Szanowny pan jest dobry, nie skrzywdzi żydowskiego chłopaka.
I za to oberwał w zęby po raz pierwszy.
— No, znaj moje dobre serce — powiedział Blond-wąsik. — Potraktowałem cię ulgowo.
— Ja wiem — powiedział Mordka.
— To grzecznie podziękuj, Jude.
— Dziękuję, z całego serca dziękuję. Nigdy panu tego nie zapomnę.
— Zapomnisz, zapomnisz. Ja was dobrze Żydów znam.
— Nie, proszę pana.
I za to Mordka oberwał w zęby po raz drugi.
— Zapomnisz?
— Zapomnę, proszę pana. Wszystko zapomnę. Już zapomniałem.
Mordka pochylił nisko głowę, ukradkiem przycisnął dłoń do spuchniętej twarzy.
Granatowy się wysapał, równo umieścił na brzuchu przekręcony pas klamerką do przodu. Wypucowane buty skrzypiały pod nim, kiedy niezdecydowanie przestępował z nogi na nogę. Czknął i kadź brzeczki się przelała.
Fertig! — powiedział. — Odprowadź ich na Piekiełko i wracaj. My tu z Antosiem czekamy.
Poszli przodem, za nimi Blond-wąsik. Mordka zuchwale podskakiwał, prężył się, poklepywał wyładowany chlebak i szedł nie pytając o drogę.
— Gdzie on nas prowadzi? Daleko? — szeptem pytał Dawid.
— Nie, tu zaraz. Niedaleko... O, widzisz, Piekiełko już obstawione.
Na Hożej przed komisariatem czuwał rozciągnięty luźno patrol Feldgendarmerie z brunatnymi