Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kiedy napełnili już worki, świńskim galopkiem przybiegł pod sklep granatowy, podtrzymując rękami okazały brzuszek. Jechało od niego bimbrem, jak z kadzi pełnej brzeczki. Uniósł zaciśniętą pięść niczym buławę i tkał pod nos, zasapany. Za nim dwóch cywilów; poruszali się szybko i nie podnosili głosu. W klapach płaszczy mieli znaczki volksdeutschów. Jeden wysuwał do przodu wargi i zmięte składał w ryjek, a wtedy płowe wąsiki jeżyły się same. Drugi, z szalikiem przerzuconym przez ramię, uśmiechał się obleśnie i łyskał złotym zębem. Dawid widział, jak Mordka przycisnął chlebak do piersi, ale nie szamotał się z nimi, nie uciekał. Cywil z blond wąsikiem otwierał worki i zaglądał tam z dziwnym zaciekawieniem. Chciwie, długo grzebał w kartoflach.
— Co tam masz, Jude?
Wsunął rękę głęboko pod chleb, grzebał, macał. Macał, ale nie wyjął stamtąd niczego i zwrócił obydwa worki. Cywil z szalikiem przerzuconym przez ramię pytał głęboko zaglądając w oczy.
— A złote dytki gdzie schowałeś, Jude?
— Znajdziesz — powiedział Blond-wąsik. — Ale wszy za kołnierzem. O, żeż!
— Wszystko połykają, parchy, nawet złote pięciodolarówki. Mają spust. Już ja się do nich dobiorę. Z flakami wypruję!
— Kochasiu — powiedział z żalem w głosie Blond-wąsik i jego zjeżony, szczeciniasty ryjek zwrócił się w stronę Dawida. — Kochasiu nieszczęsny, po co drypczesz na tę stronę, kiedy forsy nie masz?
— Czas tylko przez ciebie tracę.
Blond-wąsik pytał:
— I co ja mam teraz z wami robić, szczeniaki zasmarkane?