Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciągnęły; uwięzione w sieci smug szybkich i zwinnych reflektorów, które jeszcze nie zabłysły; wydrążone świetlistymi snopami ekrazytowych pocisków, które niemo spoczywały w komorach broni przeciwlotniczej. Była noc i cisza pod niebem, ale syreny, w każdej chwili gotowe odezwać się rykiem tysiąca tub, zainstalowane w swoich gniazdach pod dachami, czekały tylko na znak. Burzliwa muzyka organów, niejasne słowa gromadnej modlitwy obudziły niepokój całego dnia, rozgoryczenie, któremu teraz poddał się już biernie i z ulgą. Wezbrany smutek, tęsknota, ale za czym — nie wiedział, obmyły mocnym strumieniem jego bezsilną niecierpliwość. Stał w miejscu zaciskając pięści aż do bólu i sam wybaczył sobie strach, swą hańbę. Już późno, trzeba wracać. Niechętnie myślał o tym, że przyjdzie tutaj jutro. Zimny wiatr owiał wychudzone ciało, przejął do kości, pokierował jego krokami, kiedy po całym dniu beznadziejnego czuwania przed wachą wracał do kamienicy. Wspomnienie domu, gdzie syczy nad stołem zielony płomyk karbidu i barwi trupim światłem twarze bliskich, przepełniło go niewysłowionym ciepłem, otuchą i zawstydzone serce tchórza zabiło z radości.
Nazajutrz, równo z upływem godziny policyjnej, znów zgromadził się przed wachą tłum. Żydzi mówili szeptem.
— Ten tragarz z Solnej, co wczoraj oberwał w czapę, już stąd zabrany?
— Zabrany, zabrany. Była jego stara i wachman w drodze wyjątku pozwolił zabrać jeszcze ciepłego z ulicy.
— Ciepłego? Jakiś litościwy wachman, ma serce. Przeważnie zabraniają. Zastrzelony, to niech leży.