Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



VII

Rosz Haszana, nowy rok, minął bez nadziei i głosu trąbki, Jom Kipur, sądny dzień, dopełnił się bez skruchy, Sukkot, święto zbiorów i urodzaju, nadciągnęło bez chleba. Z głodu czerniały twarze. Słońce tych jesiennych dni wisiało nad miastem jak tyfusowa wesz, która grozi wszystkim.
Ci, którzy mieli umrzeć, już wymarli. Ci, którzy będą dopiero umierać, żyli jeszcze, czekając na swoją kolej. Głodem wygnani z ciemnych, nie opalanych nor, biegli nocą przez opustoszałe ulice, bezkarnie i całym tłumem wołając, hałasując, brzęcząc pustynni blaszankami. Gubili po drodze wszy, kłęby łachmanów. Suche szkielety słaniające się bezsilnie w luźnych strzępach odzieży padały na ziemię ze strasznym skomleniem. Ich krzyk, bezładne skargi biły w okna. Nazajutrz stróże okrywali trupy papierem. Zaraza unosiła się wewnątrz murów, a groźba jej wybuchu w innych dzielnicach miasta skłaniała Niemców do tego, by wzmocnić straż przed wylotami ulic, wzdłuż ścieków u granicznego muru, wszędzie tam, którędy przecisnąć się mógł szczur i mały szmugler z workiem na chleb i tyfusową gorączką w oczach. Rozporządzenia ostrzegały żywych i martwych.