Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chodzień w chałacie i czarnym kapeluszu wrzasnął na ten widok:
— Żydzi, uciekajcie! — A kiedy w panicznym tumulcie biegnących most opustoszał, żandarm odwrócił się, patrząc w górę poprawił na czole hełm i bez gniewu zawołał: — Juden, was ist los? — zdumiony niespodziewanym zamętem.
A tam, na moście, trzech Żydziaków obojętnie stało przy poręczy i patrzyło sobie w dal, gdzie płynęła skryta przed ich wzrokiem rzeka.
— Eli, i jak ty teraz wyglądasz?
— Dawno już uciekły — powiedział Ernest. — Za mur. Na aryjską stronę.
Tak było; zwierzęta przenosiły się tam, gdzie śmietniki nie były przetrząsane przez oszalałych z głodu ludzi, którzy skryci za kubłami śmieci rzucali się znienacka na psy, koty i dusili je gołymi rękami. Zwierzęta padały pierwsze, kiedy ludzie jeszcze długo znosili swój los.
— Aha — mówił niewyraźnie Elijahu, zwiesiwszy głowę nisko za poręcz. — A wiesz, kto nas gonił taki kawał? Długi.
— Icchok. Ale co on tam robi? Niech idzie na Waliców, niech się kładzie na kamienie, ten zdechlak.
— Na Waliców, pies go jeszcze nie pogrzebał.