Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rał gorączkowo, aż wyciągnął mały zwitek cienkiego zadrukowanego papieru i wsunął za koszulę, potem zapiął szybko sprzączki i chlebak przewiesił przez ramię.
— A to możesz zabrać. Twoje — i zwrócił mu worek z powrotem. Patrzyli za nim, jak oddalał się spokojnie, zapinając koszulę.
— Co to było, Zyga?
— Nie wiesz czasem.
— Ten zwitek, który miał Połamaniec w worku. Ty mu podrzuciłeś zielony chlebak na Piekiełku. Ty i Żółtko... Mów, bibuła?
— Nie wiesz czasem — odparł Zyga i roześmiał się głośno i z ulgą. — Mezyza. To zwitek, który ludziom wsuwa się w drzwi.
Po worek, który był własnością Połamańca, stawiła się na podwórzu banda Barucha Oksa. Skrzyknięci zewsząd, zbiegli się w jednej chwili. Mundek Buchacz uniósł worek, zamyczał z zadowoleniem. Henio Śledź oblizał mokre usta. Łokciem odepchnął go Kuba Wałach, który musiał być pierwszy. Długi Icchok stukał drewniakami dla rozgrzewki i niecierpliwie krążył, czekając na otwarcie worka. Ostatni nadciągnęli Mordka Caban i Josełe Żółtko, objęci ramionami, znużeni. Tym razem się udało, jeszcze jak! Mordka prężył się i prostował, wysoko wodził głową, przymykał oczy. A Josełe był już szary, oklapł zupełnie i miał wygląd drętwiejącej żaby.
Baruch Oks rozejrzał się niepewnie jakoś, ukradkiem, postawił kołnierz skórzanej kurtki i zatarł ręce.
— Blatować! Blatować! Jeszcze raz blatować — krzyczał Josełe Żółtko. — Blatować wachę potrafisz.