Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A Barach Oks stał blady, uśmiechnięty kurczowo i oczy zwęziły mu się, jak przed bójką.
— Żółtko, jak mało było na Piekiełku, ja ci mogę jeszcze dołożyć — i Mundek Buchacz podniósł pięść.
— Bij, bij! — Josełe Żółtko, tracąc oddech, skowytał. — Na co czekasz, Buchacz? Bij, tylko to umiesz. — Wydzierał się z rąk Mordki Cabana, który złapał go za włosy i przytrzymał.
Przeraźliwy krzyk długo jeszcze było słychać we wszystkich oficynach naraz; trzaskały okna, pięści tłukły o parapety. Chlusnął kubeł pomyj na podwórze.
— Bij, bij!
Zmierzch zapadał i pierwsze zapalone gdzieś światło strąciło z powietrza noc. Na środku podwórza leżał rzucony worek, a wszyscy czekali.
— Jak się ściemni — powiedział Barach Oks nie podnosząc głosu — zabiorę go stamtąd... Daleko leży?
I Dawid odparł:
— Niedaleko. Połamaniec leży już na tej stronie.
Tego dnia nie wrócił przecież do domu z pustymi rękami. Kiedy położył na stole lekką torbę, zakryta włosami zielona twarz uniosła się na barłogu i — wstrząsany dreszczem kłębek gałganów wypełzł z pościeli, głosem matki narzekając, pytając, czemu tak późno; poczuwszy woń świeżego wypieku, suchą woń mąki i roztartego ziarna, ostrożnie i z niedowierzaniem dotykała bochenka palcami. Chleb był jeszcze ciepły.