Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dłem, krochmalem pachnąca kadź stoi po praniu na środku warsztatu. Dawid zanurza w niej ręce i myje się obok, a Szmuel beztrosko śpiewa, parskając i plując. Kiedy matka sprzątnie kadź, ojciec otworzy warsztat, teraz modli się pod oknem zgarbiony. Szmuel powtarza z uciechą: „Módl się i pracuj, a garb ci wyrośnie.” Dawid się śmieje, Szmuel się śmieje, ojciec psyka zniecierpliwiony i modli się dalej. To jest wspomnienie. Wspomnienie z tamtych lat, kiedy po stromych, niebotycznych schodach wiodących z suteryny Labana piekarza mozolnie, z wywalonym na wierzch językiem piął się na czworakach w górę, nie wiedząc, co począć z papierową torbą i bułkami. Laban za nim bułki dobrotliwie wynosił. „Dawidku, ta bułka kosztuje mnie życie.” Wtedy, w tamtych latach Szmuel stawiał swe pierwsze kroki, mieszkając u nich kątem; to był zupełnie inny człowiek.
— Ej ty, gdzie cię zaniosło?
Przed nim stał Mordka z rozchylonymi ustami i marząco przymykał oczy. Pusty chlebak kołysał się swobodnie na jego ramieniu. Jak gdyby nigdy nic, uśmiechał się szeroko. Dawid podszedł bliżej i powiedział:
— Wejdźmy do bramy.
Weszli, a tam:
— Mordka, ja już nie mogę dłużej. Wracajmy.
Mordka Caban tylko się śmiał.
— Nie tak zaraz.
— Wracajmy!
— Wolnego — klepnął się po pustym chlebaku. — Trzeba naładować torbę. To raz. — Klepnął się po brzuchu. — Bandzioch. To dwa. — Przyjrzał mu się uważnie. — Ale cię wzięło. No, no... Pierwszy raz zawsze najgorzej. Idziemy razem.