Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No, no, dosyć, smarkateria. Starczy tego dobrego.
Wybiegła przed dom Rywa z krzykiem:
— Żydzi, wy stoicie spokojnie i patrzycie na to, jak ten bandyta w biały dzień morduje mojego Awruma?
Krzyk Rywy, jej potargane włosy. Tragarze wsparci na dyszlu, uśmiechnięci beztrosko. Dawid patrzył na to, jak przebudzony ze snu. On tu stoi? Wstyd mu było i nie wiedział, dlaczego. Awrum klęczał w podartej koszuli, zasłaniając ręką usta pełne krwi, która sączyła się na łachmany.
— Tknąć mojego Awruma, a jego zdrowie wisiało na nitce. Co ja mówię? Na włosku... A teraz Awrum leży i się nie rusza. Leży i się nie rusza.
Rywa ocierała oczy wierzchem dłoni, a potem dłonie ocierała o ścierkę.
— Ja go urodziłam, pod sercem nosiłam. Własną krwią wykarmiłam, słoneczko moje. I musiał przyjść taki bandyta bez litości, bez sumienia... Czekaj, czekaj, powiem twemu ojcu!
Ręce roztrzepotane fruwały w powietrzu, chwytały za ścierkę i znów wracały do twarzy, mokrej i spuchniętej.
— Nieszczęście, nieszczęście! Kto ma serce, niech słucha.
Sura-przekupka wyniosła z kamienicy taboret.
— Mój Awrum, taki spokojny, muchy by nie skrzywdził. Siedzi sobie w kątku, coś tam czyta, coś tam pisze. Takie dobre, mądre dziecko, yyy — zawodzenie przeszło w szloch i Rywa usiadła na podsuniętym taborecie. — Ty, do ciebie mówię! Urke nachalnik, ty!
Siedziała na taborecie z szeroko rozchylonymi kolanami i kiwała się do przodu i do tyłu. Spod czerwonych powiek łzy ciekły do otwartych ust.