Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To niech leży zimny trup na postrach. Kto urodził się Żydem, ma umierać Żydem.
— Tak, tak, święta prawda... A jak go zabrała? Ta mizerna, licha kobiecina?
— O wa, wózkiem.
— Wózkiem?
— Wózkiem podjechała, wózkiem go zabrała.
— Nigdy w to nie uwierzę. Jak mogła sama jedna poradzić? Jajeczny chłop jak dąb.
— O wa, z synem była, syn poradził. Jeździ rikszą po mieście, nie wiesz czasem?
— To Jajeczny ma syna? Aron ma syna? Nie wiedziałem.
Chaim dalej leżał w tym samym miejscu na trotuarze, czarny i zmalały jak zwłoki przejechanego psa. W odległości paru kroków żandarm oparłszy karabin o ścianę budki strażniczej rozcierał ręce nad żarem tlącym się na dnie koksowego kosza. Ranna mgła snuła się nisko nad ulicą, zamotała druty, ociężale sunęła ponad murem. Wlokła się jak natrętny żebrak przez wachę. Było szaro i pusto, ociągający się dzień wstawał w mdłym świetle gazowych lamp. Zamiatacz uliczny kaszląc cicho podtoczył swój ciężar w ich stronę i jakiś Żyd wyjął z blaszanego pudła na śmiecie paczkę owiniętą papierem i natychmiast się oddalił. Żandarm udał, że nie widzi, z upodobaniem przyglądał się rozniecaniu ognia. Z pogrzebaczem i szczypcami zbliżył się zamiatacz do posterunku, rozgarnął śmiało tlejące węgle, potrząsnął oburącz koszem i koks począł dymić potrzaskując głośno. Strażnik zatarł ręce, przyjaźnie poklepał zamiatacza po ramieniu.
Stos wzniesiony, jeszcze chwila i zapłonie ogień. Dopełni się ofiara, ale jak to możliwe? Abrahamie, Abrahamie.