Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pchał się już na mur górą i pełzał przez odrutowane ścieki, wypatrzył takie miejsca, o których nikomu nie chce pisnąć słowa. Zna meliny, gdzie skrycie przebite wyłomy w ścianie prowadzą prosto na tamtą stronę, z kamienicy do kamienicy, ze strychu na strych. Nie wszyscy mogą trafić pod te adresy, które są świętą tajemnicą szmuglera, a za ich zdradę grozi splunięcie w twarz i nóż w plecy, a po ich wykryciu grozi rozwałka wszystkim przyłapanym na miejscu. Zyga wie, co się koło niego dzieje, widzi wszystko swymi małymi, skośnymi oczkami. Dźwiga towar na handel, dopuszczony do spółki z bandą, którą Mordarski opłaca, i nie ma dnia, żeby nie wymknął się za mury. A Dawid, śmiechu warte, ma pobiec do sklepiku po chleb, parę kilo buraków i nie wie nawet, jak się do tego dzisiaj zabrać. Stracił głowę. Sprytu mu zawsze było brak, sprytu i odwagi.
Grudniowe niebo nad miastem wisiało ciężko jak dym. Stał bezradnie do zmierzchu przed strzeżonym wylotem ulicy i trawił swój strach, niecierpliwość, gorzką zgryzotę. Jeszcze raz Wächter wygarnął w tłum gromadzących się uparcie Żydów. Wszyscy w popłochu uciekli do najbliższej bramy, więc i Dawid pobiegł za innymi, aby skryć się, a trafiony tragarz z Solnej szedł obok i oddalał się wolno, stękając jak źle zaszlachtowany wół, chwiejąc się na miękkich nogach. Buty zostawiały za nim na chodniku mokry ślad. Odwrócił się i z daleka wyciągnął ku Niemcom wielkie, mokre, czerwone ręce.
Wołał:
— Aron Jajeczny, Solna dwanaście! Żydzi, zawołajcie moją...
Wächter uniósł karabin, starannie złożył się do