Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trafił nigdy pojąć. Nie podnoś głowy, Żydzie. Nie patrz nikomu w oczy, nie ściągaj na siebie spojrzeń, kiedy idziesz ulicą. Zatrzymany, nie uciekaj. Idź, jakby cię w ogóle nie było, Żydzie. Śmiał się, kiedy Zyga tak mówił. Kłamstwo, kiepski żart.
Posuwał się naprzód w jakimś oszołomieniu, wstrzymując oddech, z bezradnym uporem, który każdej chwili zmienić mógł jego lękliwy marsz w paniczną ucieczkę. Wiedział, że musi porządnie oddalić się od muru, a potem wejść do sklepu i musi tam wejść, gdzie dostrzeże jak najmniej ludzi. Pewnym głosem powiedzieć, czego chce, i pod okiem sprzedawcy załadować wszystko do worka. Ten worek nie wyglądał najlepiej. A jeżeli go stamtąd przegnają? To jeszcze nie było najgorsze. „Polizei dein Freund und Helfer.” O, tak. Szedł i patrzył pod nogi. W panice zapomniał drogi i nie wiedział, gdzie jest. Na wysokości pierwszego piętra ujrzał reklamę maszyn Singera, miejsce to znał i nabrał pewności, że idzie ulicą Złotą. Ale kiedy przeciął Marszałkowską? Nie pamiętał. W bramie dziewczyna uliczna poprawiała pończochę, powolnym ruchem wodząc dłonią po udzie, a jej blada twarz zwrócona była na ulicę, gdzie po przeciwnej drałowało dwóch szkopów.
Na Kleine, na Puppe! Komm, komm. — W odpowiedzi wywaliła język. Niemcy rżeli z uciechy.
Nagle kamienie ożyły. Ujrzał plamy farby pod nogami, znaki, słowa maźnięte w pośpiechu, których nie umiał ciągle jeszcze złożyć w całość. Szedł, a za nim szły te znaki i nie opuszczały go. Koślawymi, chudymi literami ciągnął się obelżywy napis na flizach chodnika. Obok pogróżka bez słów. Piszczele złożone na krzyż, trupia główka.