Przejdź do zawartości

Cezaryna Dietrich/Tom I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Cezaryna Dietrich
Wydawca Redakcja Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1872
Druk Warszawa: J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Césarine Dietrich
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CEZARYNA DIETRICH.
Powieść p. George Sand,
przekład P. Ch.
TOM PIERWSZY[1].

Miałam lat trzydzieści pięć, Cezaryna Dietrich piętnaście, i kiedym się zdecydowała zostać jéj nauczycielką i guwernantką, matkę właśnie straciła.
Ponieważ nie moją historyę opowiadać zamierzam, nie będę się więc rozszerzała nad opisaniem wstrętu, który przezwyciężyć musiałam, ażebym ja, szlachcianka, przeznaczona do życia bez troski, wejść mogła do rodziny mieszczańskiéj, przez dobre prowadzenie interesów zbogaconéj. Kilka słów wystarczy do objaśnienia mego położenia i powodu, dla którego wolność swoję poświęcić musiałam.
Byłam córką hrabiego de Nermont, który wkrótce zostawił mnie sierotą, wraz z moją młodszą siostrą. Mniemany przyjaciel mojego ojca, zabrał nas do siebie, obowiązując się korzystnie umieścić nasz kapitał, który podstępnie gdzieś ulotnił. Byłyśmy zrujnowane, — zaledwie konieczne potrzeby miałyśmy zapewnione; zadawalniałam się i tém. Byłam brzydka i nikt mnie nie kochał. Nie mogłam marzyć o małżeństwie; ale siostra moja była piękną; starał się o nią, i poślubił doktór Gilbert, lekarz używający powszechnego szacunku, z którego miała syna, mojego ukochanego siostrzeńca, nazwanego Pawłem; ja nazywam się Paulina.
Szwagier i biedna moja siostra, umarli młodo, w kilka lat po sobie, zostawiając bardzo niewielki dochód temu kochanemu dziecku, będącemu wówczas w szkołach. Spostrzegłam, że wszystko rozejdzie się na koszta jego wychowania i że pierwsze jego kroki na drodze życia społecznego nędzą będą spętane; wtedy to postanowiłam powiększyć płatną pracą szczupłe swoje dochody. W życiu samotném i skupioném nabyłam niektórych talentów i dosyć gruntowne wykształcenie. Przyjaciele mojéj rodziny, którzy pozostali mi wierni, zajęli się mną i umówili się z rodziną Dietrichów, dokąd weszłam na bardzo zaszczytnych warunkach.
Pospieszam powiedzieć, że nie potrzebowałam żałować mego postanowienia; u tych Niemców osiadłych W Paryżu, znalazłam serdeczną gościnność, względność, wielką umiejętność życia, prawdziwe uczucie. Była to spółka dwóch braci, Hermana i Karola. Majątek ich liczył się na miljony, a uczciwość ich nigdy wątpliwości poddaną nie była. Starsza siostra zamieszkała u nich i gospodarowała w domu z wielkim porządkiem, zajęciem i słodyczą; pod wszystkiemi innemi względami była zerem, — ale przyjmowała grzecznie i dyskretnie, mówiąc mało a robiąc wiele, zawsze w widokach dobra swych gospodarzy.
P. Dietrich starszy, ojciec Cezaryny, był człowiekiem czynnym, energicznym, zręcznym i upartym. Uczciwość wolna od zarzutu i nieustanne powodzenie, wbijały go trochę w dumę, nadając mu odcień pewnéj surowości w stosunkach z innymi ludźmi. Dbał więcéj o to, ażeby go szanowano i poważano, niż o to, żeby go kochano; ale z córką swoją, siostrą i ze mną postępował zawsze z niezmierną dobrocią, a nawet delikatnością i szarmanteryą.
W nowém więc położeniu mojém byłam szczęśliwą, o ile to podobna; oceniono nie tu, — z niejaką pewnością patrzeć już mogłam w przyszłość mojego siostrzeńca.
Pałac Dietrichów był jedną z najpiękniejszych will nowego Paryża, w bliskości lasku Bulońskiego, okoloną ogrodami, w miejscu tak dobrze obraném, że nie potrzeba było się lękać ani kurzu ani tętentu koni i stuku powozów. Wśród ludności szalejącéj zbytkiem lub ruchem, znajdowało się cień, samotność i względną cisze po za sztachetami i lasem zieloności w naszym małym parku. Nie była to zapewne wioska, i trudno było zapomnieć że się w niéj nie jest, ale byłto jakby buduar tajemniczy, oddzielony od zgiełku firanką liści i kwiatów.
Nieboszczka pani Dietrich lubiła świat, wielu przyjmowała u siebie, dawała piękne obiady i bale, o których mówili jeszcze teraz domowi, kiedym się tam installowała. Obecnie trwała żałoba, a nie można było się spodziewać, żeby p. Dietrich wrócił kiedykolwiek do świetnego trybu życia, które niegdyś żona jego prowadziła. Miał on upodobanie zupełnie odmienne i życzył sobie tylko towarzystwa dobranych przyjaciół i krewnych; wielkie salony były zamknięte, a pokazując mi je po przez cień niebieskich firanek wpół-otwartych na chwilę, powiedział mi:
— Nie warto, żeby kobieta ze smakiem i zdrowym rozsądkiem, jaką pani jesteś, oglądała je, — to przepych i nic więcéj; moja biedna, droga towarzyszka lubiła pokazywać że jesteśmy bogaci. Nigdy nie chciałem pozbawiać ją tych przyjemności, ale udział w nich brałem tylko przez grzeczność. Pragnę, ażeby córka moja, miała równie jak ja upodobanie skromne, a w takim razie spokojnie przepędzić swą starość; — smutna pociecha w nieszczęściu osamotnienia, ale wolno mi z niéj przynajmniéj korzystać.
— Pan nie zostaniesz osamotnionym, powiedziałam, — pańska córka będzie jego przyjaciółką, jestem pewną że już nią jest potroszę.
— Jeszcze nie — odpowiedział — moje biedne dziecko zanadto jest zaabsorbowane własną swoją boleścią, ażeby mogło myśleć o mojéj. Miejmy nadzieję że poczuje to późniéj.
Było to jakby mimowolną wymówką zrobioną Cezarynie. Nie odpowiedziałam, nie wiedząc jeszcze nic o charakterze i uczuciach tej młodéj dziewczyny, o któréj własny mój sąd chciałam wydać, bojąc się do niéj przystąpić z jakiemkolwiek uprzedzeniem.
Przedstawiono nas sobie. Była dziwnie ładną a nawet piękny, bo jeżeli miała jeszcze wiotkość młodzieńcza, posiadała już przecie wdzięk i elegancyę. Rysy jej czyste i regularne miały cokolwiek imponującą powagę pięknéj rzeźby. Żałoba i smutek nadawały jéj twarzy coś wzruszającego i surowego tak, że na pierwszy widok uczułam dla niéj szacunek ale i litość zarazem.
Kiedym po raz pierwszy została z nią sama, uważałam sobie za obowiązek, określić nasz stosunek z powagą, jakiej wymagała okoliczność.
— Nie mam pretensyi — powiedziałam — zastąpić w obec pani, chociażby z bardzo daleka matki, którą opłakujesz; nie mogę również ofiarować pani swojego poświęcenia, jako rzecz, która wydawałaby się jéj może pożądaną. Powiedziano mi, że mogę pani być użyteczną, — postaram się nią zostać. Bądź pani pewną, że jeżeli się omylono, ja pierwsza to poznam, a wszystko czego od pani wymagam jest to: iżbyś pani nie sądziła, że interes osobisty może mię skłonić do prowadzenia daléj moich względem ciebie starań, jeżeli one na seryo korzystnemi dla ciebie nie będą.
Patrzyła na mnie uważnie, jakby dobrze nie zrozumiała. Ja zabierałam się już do lepszego objaśnienia moich zamiarów, gdy ona położyła malutką swą rączkę na moję, mówiąc:
— Rozumiem bardzo dobrze, a jeżeli jestem zdziwioną, to nie tém że pani jesteś dumną i szanujesz swą godność; powiedziano mi o tém, wiedziałam, — ale sądziłam, że pani jesteś czułą, i spodziewałam się że przedewszystkiém miłość mi swoję przyrzeczesz.
— Czyż można przyrzekać uczucie temu, kto go nie żąda?
— To znaczy, że ja pierwsza powinnam była przemówić? Dobrze, proszę o nię, chcesz mi je pani udzielić?
Gdyby jéj fizyonomia była w zgodzie ze słowami, uściskałabym ją z wylaniem „takie to cudowne było dziecko“; ale miałam się wielce na baczności, bo zdawało mi się, że w jéj oczach czytałam chęć wybadania mnie, wymacania przynajmniéj o tyle, o ile ja ze swéj strony obserwowałam ją i doświadczałam.
— Pani nie możesz pragnąć mojéj przyjaźni — odrzekłam — dopóki nie poznasz, że ja zasługuję na twoję. My znamy się dotąd tylko z tego, co o nas wzajemnie nam powiedziano. Zaczekajmy, dopóki się nie dowiemy na pewno, czém jesteśmy; co do mnie, postanowiłam panią kochać czule, jeśli jesteś taką jaką się wydajesz.
— A jakąż ja się wydaję? — zapytała, patrząc na mnie z pewną nieufnością; — jestem smutną i tylko smutną; pani nie możesz wydać o mnie zdania.
— Twój smutek przynosi ci zaszczyt, pani, i zdobi cię. Smutek to właśnie jaki masz w duszy i w oczach, pociąga mnie do ciebie.
— A zatem, pani pragniesz mnie pokochać? Będę się starała pokazać się pani miłą; ja potrzebuję być kochaną! Przyzwyczajono mię do czułości; moja biedna matka ubóstwiała mię i psuła. Ojciec kocha mię także, ale on mnie nie popsuje; a ja jestem jeszcze w tym wieku, kiedy, jeżeli się nie jest zepsutą, z trudnością zrozumieć przychodzi, że można być kochaną prawdziwie. Czy pani tego nie rozumie?
— Tak jest, i dlatego postanowiłam cię zepsuć.
— Z litości, nieprawdaż?
— Z potrzeby mojéj natury. Nie kocham na pół, i jestem nieszczęśliwą, kiedy nie mogę dać szczęścia tym co mnie otaczają, ale kiedy zobaczę że tego nadużywają, uciekam aby się nie stać szkodliwą.
— To znaczy, że pani uważasz za rzecz niebezpieczną kochać ludzi zanadto? Myślisz więc pani jak mój ojciec, który wyobraża sobie rzeczy dziwne podług mnie? On powiada, że po to jesteśmy na świecie, ażeby walczyć, a zatem ażeby cierpiéć, i że źle postępują ci co starają się uczynić dzieci zbyt szczęśliwemi. Utrzymuje, że koniecznie potrzeba dla nich przeciwności i umartwień, ażeby ich nagiąć do pracy życia. Takie są słowa mojego drogiego ojczulka, umiem je na pamięć; nie buntuję się bo go kocham i szanuję, ale nie jestem przekonaną, i kiedy ze mną obchodzą się słodko i czule, jestem za to wdzięczną i szczęśliwą, a zatem lepszą. Zobaczy pani! Ponieważ pani nie chcesz do niczego się zobowiązywać, poczekajmy; pani będziesz mię studyowała i wkrótce spostrzeżesz, że metoda mojéj biednéj matki była dobrą, jedynie dobrą dla mnie.
— Mogęż panią zapytać?.. Ale twoje piękne oczy napełniają się łzami i zachęcają mię do płakania w raz z tobą, a tém samém do kochania cię nadto i nadto prędko.
Uwiesiła się u mojéj szyi i płakała z wylaniem. Byłam zwyciężona. Nic do mnie nie mówiła, nie mogła mówić; ale tyle było szczeréj ufności w jéj płaczu na mojém ramieniu, miała pomimo całéj energii swojej fizyonomii, taką minę istoty biednéj, złamanéj, żądającéj opieki, że zaczęłam ją ubóstwiać, od pierwszego zaraz dnia, nie zastanawiając się nad tém, czy ona nie zapanuje nademną, zamiast uledz mojemu wpływowi.
Obawa ta przyszła mi dopiero po pewnym czasie, bo wciągu pierwszych tygodni miała słodycz anielską, a pociągowi jéj doprawdy oprzéć się było niepodobna. Prawda, że nie wiele od niéj wymagałam; była jeszcze tak zmartwiona, że zdrowie jéj na tém cierpiało, a zresztą widziałam, że umysł jéj jest tak bogato uposażony, iż spieszyć się z nauką za rzecz zbyteczną uważałam.
Żyliśmy prawie tylko z sobą w tym pałacyku, który stał się zbyt wielkim. Odebrano wszystkie wizyty z ubolewaniem, ale oprócz kilku starych przyjaciół, nie przyjmowano więcej nikogo; p. Dietrich tak chciał. Głęboko wzruszony utratą żony wzdychał do zbliżającéj się wiosny, ażeby na cały ten śliczny czas pojechać na wieś i tam w większéj jeszcze samotności przebywać. Porzucał już interesa; zrobiłby to jeszcze wcześniéj, gdyby nie zbytkowne upodobania jego żony. Znajdował, że jest bogatym, nadto bogatym, jak powiadał; zamierzał oddać się rolnictwu i zarządzać samemu swoją posiadłością ziemską.
Zamyślał nawet sprzedać albo wynająć swój pałac; i wtedy po raz pierwszy ujrzałam cień niezgody między nim a jego córką. Ona lubiła wieś tyle co i Paryż, mówiła, ale lubiła także Paryż tyle co i wieś, a na stanowcze postanowienie ojca, patrzyła z przestrachem. Prowadziła odtąd bardzo ścisłe rozumowania, które bardzo słusznemi się wydawały; a wyrażała je ona w sposób tak dobitny i jasny, że ja w jéj wieku na nic podobnego zdobyć się nie mogłam. P. Dietrich, który był dumny z jéj rozumu, pozwalał jéj a nawet sam wyciągał na rozumowania, chcąc miéć przyjemność odpowiadania jéj, gdyż był upartym i nie sądził, ażeby ktokolwiek mógł mieć kiedy rzeczywistą słuszność przeciw niemu.
Kiedy dyskussya została wyczerpaną i kiedy sądził że córce zwycięzko odpowiedział, biorąc jéj milczenie za porażkę, ujrzał że płakała. Wielkie łzy spadające na ręce dziecka, które jak się zdawało, nie czuła ich nawet, dziwnie go zmieszały; na twarzy jego zimnéj ujrzałam mięszaninę boleści i niecierpliwości.
— Czegóż ty płaczesz? — przemówił do niéj, starając się na próżno przez kilka sekund udać, że nie widzi téj milczącéj wymówki. — Pozwól, powiedz mi, nie lubię kiedy ktoś grymasi, — wiesz dobrze, że mnie to martwi i gniewa.
— Powiem ci, mój najdroższy ojczulku, — odpowiedziała Cezaryna, idąc do niego i całując go, na co wydawał mi się daleko wrażliwszym niż chciał to po sobie pokazać; — tak jest, powiem ci kiedy tego nie zgadujesz. Matka lubiła ten dom, wybrała go, urządziła, ozdobiła sama. Ojczulek nie zawsze z nią się zgadzał, bo inaczej rozumiał piękno jak ona. Co do mnie, ja się na niém nie znam; ja nie wiem, czy nasz przepych jest w dobrym czy złym smaku; ale ja zawsze widzę mateczkę w tém wszystkiém co tu się znajduje i lubię to co ona lubiła, z téj jedynie racyi że je lubiła. Ty ojcze jesteś tak dobrym, że nigdy nie chciałeś się jéj sprzeciwiać, mówiłeś zawsze: A zresztą, to twój dom... A więc ja także mówię sobie: To dom mamy. Chętnie pojadę na wieś, gdzie ona nie znajdowała przyjemności; ja znajdę ją, mój ojczulku, dlatego że z tobą będę; ale na samą myśl że już tu nie wrócę, albo że za powrotem zobaczę tu obcych zamieszkujących dom mojej matki, — płaczę, widzisz ojcze! płaczę pomimowoli, nie mogę się wstrzymać od płaczu; nie należy się na mnie gniewać za to.
— No! — rzekł pan Dietrich wstając — otrzyj oczy, nie sprzedam i nie najmę!
Wyszedł cokolwiek za raptownie, dając mi ukradkiem znak, którego dobrze nie zrozumiałam, ale który według mnie miał tylko jedno możliwe tłomaczenie, t. j. żebym wyszła za nim do ogrodu. Tak też zrobiłam, — i nie zawiodłam się, chciał ze mną mówić.
— Widzisz, moja droga panno de Nermont — powiedział wyciągając do mnie rękę — to biedne dziecko chce być dalszym ciągiem swéj matki; ona nie wejdzie w żaden z moich widoków, nie podzieli żadnego z moich upodobań. Mądrość moich rozumowań wejdzie jedném uchem a wyleci drugiém.
— Nie sądzę — odpowiedziałam — ona jest zbyt, rozsądną.
— Jéj matka była również rozsądną. Nie sądź pani, żeby ona sprzeciwiała się mnie dla braku rozumu. Wiedziała dobrze, że nie miała słuszności, przyznawała mi to, była dobrą i miłą, ale ulegała chorobie wieku, miała gorączkę świata, a jeżeli kiedy zrobiła dla mnie ofiarę z jakiéj fantazyi, cierpiała i płakała jak płakała i cierpiała niedawno Cezaryna. Umiem stawić opór każdemu mężczyźnie, równemu mi pod względem siły i zręczności; ale jakżeż się oprzéć istotom słabym, kobietom i dzieciom?
Przedstawiałam mu, że przywiązanie Cezaryny do domu swéj matki nie było pustą fantazyą tylko, i że dała przez to wzruszający dowód uczucia prawdziwego i godnego szacunku.
— Jeżeli te motywa są istotnie szczére — odpowiedział — a pani widzisz, że ja nie chcę o tém wątpić, to był to jeden powód więcéj, ażeby zrobiła dla mnie ofiarę i poddała się temu małemu zmartwieniu, na które ją wystawiałem.
— Pozwól pan — rzekłam — byłam psutą jak inne za czasów dzieciństwa, przechodziłam przez to co nazywają szkolą nieszczęścia dopiero w wieku kiedym już miała całą siłę i zupełny rozum i za to dziękuję Bogu, gdyż nie wiem jakbym zniosła była nieszczęście, jeżeliby mię zaskoczyło nieprzygotowaną do jego przyjęcia.
— A więc — odrzekł, rozsnuwając swą myśl i nie zważając na zarzuty — pani więcej znaczysz od czasu jakieś cierpiała? Przedtém byłaś pani poprostu duszą nie wiedzącą o saméj sobie?.. I ja również bardzo dobrze przypominam sobie lata dziecinne; byłem zerem aż do chwili, kiedy musiałem walczyć z niepewnością i niebezpieczeństwem.
— Siła tylko rzeczy sprowadza tę walkę pod jakąkolwiek formą dla tych wszystkich, co w życie wstępują. Do społeczeństwa trudny przystęp, niekiedy straszny; czyż pan sądzisz, że należy wynajdywać umartwienie dla dzieci? Czyż nie spotkają go, począwszy od wieku młodzieńczego? Jeżeli życie nie zawiera w sobie żadnego szczęścia prócz wieku niewiadomości i nieprzezorności, to czyż nie uważasz pan za rzecz okrutną niszczyć tę fazę tak krótką, pod pozorem że ona trwać nie może?
— A zatém pani rozumujesz jak moja żona; niestety! wszystkie kobiety rozumują tak samo. Dla słabości mają one nietylko względy i litość, ale szacunek, rodzaj czci, kultu. To bardzo smutne, panno de Nermont, to nieszczęście, zapewniam panią!
— Jeżeli pan ganisz mój sposób widzenia, kochany panie Dietrich, to żałuję żem nie poznała lepiéj myśli jego, zanim tutaj przybyłam; ale...
— Ale pani, jak widzę, gotowa już nas opuścić, dlatego że ja nie tak myślę jak pani? Zawsze kobieta z swojém tyrańskiém poddaniem się! Wiesz pani dobrze, że zmartwiłabyś mię śmiertelnie, usuwając, się od obowiązku, który z tak wielkim trudem pani przyjęłaś. Również wiesz pani dobrze, że ja nie będę nawet starał się zastąpić ją kim innym: mam bowiem to przekonanie, że pani jesteś aniołem stróżem méj córki. Ciotka nie jest kobietą, któraby mogła ją wychować. Naprzód, nie wiele umie, prócz tego ma wadę płci swojéj, lubi świat.
— Nie wygląda na to.
— To właśnie w błąd panią wprowadza. Zresztą ma ona niemniéj w wysokim stopniu cnoty płci swojéj: jest pracowitą, oszczędną, spokojną, pomysłową w obowiązkach gościnności...
— Jesteś pan surowym spostrzegaczem, panie Dietrich, lękam się więc, żeby nie przyszła wkrótce koléj na mnie w sądzie, który pan z taka przygniatającą bezstronnością wydajesz; obawiam się tego, przyznaję, daleką jestem bowiem od uważania siebie za doskonałą.
— Pani jesteś względnie doskonałą; ja wydałem już swój sąd; pani psuć będziesz Cezarynę daleko więcéj. Powodem do tego nie będzie egoizm, jak u innych którzy żałują przyjemności i marzą o tém ażeby ją napowrót w dom wprowadzić, — nie, ale dobroć, poświęcenie, czułość dla niéj, bo ona, tak mała, posiada już powaby którym oprzeć się trudno...
— A którym pan pierwszy się poddajesz!
— Tak; ale bronię się jak mogę; broń się pani również, oto wszystko, czego od pani wymagam; wymóż to na sobie dla jej dobra, — przyrzecz mi to pani.
— Zapewne, przyrzekam panu, jeżeli tylko zobaczę, że nadużywa mojéj powolności, wymagając rzeczy dla siebie szkodliwych; ale do tego\ jeszcze nie przyszło, a ja nie mogę dręczyć się przewidywaniem, którego nic dotąd nie usprawiedliwia.
— Pani uważasz za nic jéj opór względem mnie co do sprzedania pałacu?
— Więc ja mam ją zachęcać do mężnego poddania się temu życzeniu!
— Tak jest, proszę panią o to.
— Czy mogę powiedzieć panu, że to wydaje mi się okrutném?
— Nie, ponieważ go nie sprzedam; udawać tylko będę, ażeby Cezaryna nauczyła się chętnie mi ustępować. Bądź pani pewną, że jeżeli nie nauczy się dzieci do odmawiania sobie przyjemności, to one same przez się nigdy się tego nie nauczą. Mniemane szczęście, którego się nie udziela, czyni je nieszczęśliwemi na resztę życia.
Miał może słuszność. Nie śmiałam nastawać i poszłam do swojéj wychowanki z zamiarem wykonania tego co mi przepisano, ale znalazłam ją uśmiechniętą.
— Oszczędź sobie pani trudu przekonywania mnie — rzekła do mnie po pierwszych zaraz wyrazach, — przypadkiem słyszałam wszystko, co ojciec mówił do pani i co mu pani odpowiedziałaś. Byłam w ogrodzie, o dwa kroki od państwa, za fontanną; lekki szmer wody nie przeszkodził mi wcale do usłyszenia każdego wyrazu z rozmowy. Nie ma w tém nic złego; mój ojciec i pani jesteście dwoma aniołami dla mnie: on, anioł o postaci surowéj, pragnący mojego szczęścia wszystkiemi sposobami, — pani, anioł słodyczy, pragnący tego samego za pomocą środków które leżą w jego naturze; ale patrz pani o ile więcéj masz prawdy za sobą niż mój ojciec! Pani chciałaś go doprowadzić do zaniechania swojéj metody, pani czułaś dobrze, że ona doprowadzić mię mogła do hipohondryi. Cóżby się działo z tym dobrym, kochanym ojczulkiem, gdyby, zobaczywszy mię zrezygnowaną, odkrył że ja pogróżek jego nie brałam na seryo? Doprawdy, jeżeli mam być zepsutą, jak mówią, to jest zwichniętą moralnie, to stanę się taką tylko przez niego. On przyzwyczai mnie do podawania się za ofiarę, i nie domyślając się nawet, będzie musiał zrobić prawdziwe poświęcenie ze swojéj woli. Ale, Bogu dzięki, jestem lepszą niż sądzi; zgodzę się na wszystko przez przyjaźń dla niego; kochać będę panią za przyjaźń jaką mi bez pedanteryi okazujesz; uczynię was szczęśliwemi, — tylko.....
— Tylko co? powiedz, moja droga.
— Nic, — odpowiedziała, całując mię w rękę; — ale wzrok jéj pieszczotliwy a dumny jasno dopełnił jéj zdanie: uczynię was szczęśliwemi, tylko wy spełniać będziecie wszystkie moje życzenia.
Wiedziała dobrze co mówiła, ta energiczna, uparta, potężna dzieweczka! Łączyła ona w sobie instynktową giętkość swéj matki i rozmyślny upór ojca. Mówiąc słowami starego lekarza rodziny, którego radziłam się co do higienicznego jéj prowadzenia, miała ona jakby podwójną organizacyę: całą niecierpliwość kobiety zręcznie dążącéj do celu, całą energję mężczyzny umiejącego burzyć przeszkody i niszczyć opór na drodze do czynu stojący.
— W takim razie — myślałam — czémże dręczy się ojciec? Chce ją mieć mężną — ona jest niezwyciężoną. Stara się ją zahartować, — ona jest ogniem w którym innych zahartować by można. Usiłuje nauczyć ją cierpieć, jak gdyby jéj przeznaczeniem nie było zwyciężać? A ci co panować umieją, czyż cierpią?
Przestraszyła mię; postanowiłam dobrze ją zbadać, zanimbym zdecydowała się krążyć jak satellita koło téj gwiazdy. Szło tu o dowiedzenie się, czy była tyle dobrą ile miłą, czy siły swéj użyje na dobre lub złe.
Nie łatwo było to zgadnąć; ja też więcéj jak rok na to poświęciłam. Razu jednego na wsi, dokuczały mi bardzo krzyki jakiegoś ptaszka nie mającego co jeść, którego w klatce trzymała. Ponieważ przeszkadzał w lekcyi muzyki, a ja ze swéj strony nie znoszę widoku cierpienia, wstałam chcąc mu dać trochę chleba. Cezaryna udała, że tego nie widzi; ale po lekcyi wzięła klatkę do swego pokoju a wkrótce usłyszałam, że post przymusowy i krzyki rozpaczy rozpoczęły się znowu na dobre. Zapytałam się jéj, dlaczego nie daje pożywienia temu stworzonku, które jeść przecież umie.
— Z bardzo prostéj przyczyny — odpowiedziała: — jeżeli będzie mógł obejść się bezemnie, to nie będzie o mnie dbał.
— Ale, jeśli o nim zapomnisz?
— Nie zapomnę.
— A więc umyślnie skazujesz go na mękę oczekiwania i tortury głodu, bo on piszczy bezustanku.
— Umyślnie; próbuję na nim metody mojego ojca.
— Nie, to żart złośliwy; metoda ta nie da się zastosować do istot, które rozumować nie mogą.. Powiedz raczéj, że lubisz swego ptaszka miłością samolubną i okrutną. Mało obchodzi cię jego cierpienie, byleby tylko przywiązał się do ciebie. Strzeż się tak samo postępować z osobami twojego gatunku!
— W takim razie — odpowiedziała śmiejąc się — moja metoda różni się od metody mojego ojca tém, że można ją zastosować tylko do tych co nie rozumują.
Starałam się dowieść jéj, że należy uszczęśliwiać istoty, które się bierze na siebie, chociażby były najsłabsze.
— A cóż-to jest szczęście istoty, która o jedzeniu tylko myśli? — odrzekła, wzruszając zlekka ramionami.
— Jest to szczęście jedzenia. Dzieci u piersi nie znają innéj troski. Czyż należy kazać im pościć, ażeby się przywiązały do mamki?
— Mój ojciec zapewne tak myśli.
— Nie, nie myśli i ty także tak nie myślisz. Po co ta uparta walka przeciwko ojcu nieobecnemu? Przypuśćmy, że jego metoda nie ma niezaprzeczonéj słuszności.....
— Otóż, to właśnie chciałam usłyszeć od pani!
— I dlatego dręczyłaś tego biednego ptaszka?
— Nie, nie myślałam o tém, chciałam tylko stać się niezbędnie potrzebną, dla jego istnienia; ale to za dużo pracy dla tak głupiego zwierzątka, — a ponieważ ma skrzydła, niechże sobie leci!
— Zaczekaj! Powiedz mi całą myśl swoję; oddając mu wolność, robisz poświęcenie?
— A! chcesz mię dyssekować, moja dobra przyjaciółko?
— Wymagam tylko, żebyś sama zdawała sobie sprawę ze wszystkiego.
— Znam siebie.
— Nie wierzę.
— Sądzisz więc pani, że to jest rzeczą niemożliwą w moim wieku? Czyż nie pobudzasz mię pani, zadając mi ciągle pytania? Ciekawość, którą względem mnie jesteś przejęta, zmusza mię do badania siebie saméj od rana do wieczora. Robi mię to dojrzałą zbyt wcześnie, uprzedzam panią; zrobiłabyś pani lepiéj, gdybyś przestała grzebać w mojém sumieniu i pozwoliła mi żyć saméj; więcéjbym była warta. Za pomocą rozumowań pani stanę się tak rozumną, że już niczém cieszyć się nie będę. A! mama lepiéj mię rozumiała. Kiedym zadawała jéj pytania, odpowiadała mi: Nie potrzeba ci o tém wiedzieć; — a widząc mię niekiedy zamyśloną, mówiła mi o pięknych sukniach dla lalki lub dla mnie; chciała zrobić ze mnie kobietę i nic większego, nic lepszego. Ojciec zaś chce, żebym myślała jak mężczyzna; a pani marzysz o tém, żeby mię wznieść do stanu anioła. Na szczęście, umiem się bronić i potrafię skłonić was do kochania mnie taka jaka jestem.
— Tak się też stało, kocham cię; ale, dobrze mię zrozumiałaś, chcę widzieć doskonała, możesz być.
—Jeżeli tylko zechcę, być może, ale ja nie wiem, czy zechcę; pomyśle nad tém.
W ten sposób w rozmowie z nią nigdy ostatniego słowa nie miałam, i wszystko od początku należało zaczynać, ilekroć uwaga jaka nad gruntem jéj myśli konieczną mi się wydawała. Rzadko się to zdarzało, gdyż na powierzchni i w zwykłem życiu potoczném posiadała niezrównanie dobry i jednostajny humor, — powiem nawet więcéj: nieprawdopodobny w jéj wieku i położeniu. Nigdy zarzucie jéj nie mogłam ani chwilki ociężałości, cienia nawet krnąbrności w rzeczach nauki. Była zawsze przygotowaną, zawsze uważną. Pojęcie, pamięć loika, duch badawczy miały w niéj coś cudownego! Wydawała mi się pozbawioną entuzyazmu i uczuciowości; posiadała natomiast wielki zmysł krytyczny, wielką pogardę dla złego, tak wysoka uczciwość popędów, iż nie pojmowała żeby heroizm był rzeczą trudną i zasługującą na wielkie pochwały. Zaledwie śmiałam wywoływać w niéj podziw dla wielkich charakterów i wielkich czynów; Przeczuwałam jéj słowa: Cóż w tém widzisz pani zadziwiającego? czyż pani nie byłabyś zdolna do rzeczy tak naturalnych? — albo też: uważasz mię Pani za niższą od tych charakterów, które w zdumienie panią wprawiają?
O ile nie wdzierano się w jéj państwo wewnętrzne, była spokojną, grzeczną, delikatną i czarującą. Dziwnie umiała uprzedzać wszystkie życzenia, chwaliła zręcznie, rozczulała się niekiedy na pozór, a jeżeli była czasami niezadowoloną ze mnie, spostrzegałam to jedynie po zdwojoném uszanowaniu i względach.
Jakże rządzić taką istotą, jak się spodziewać, że się ją zmodyfikuje? Walczyłam ja sama z sobą w życiu mojém pełném przeciwieństw i bólów, ale nigdy nie ćwiczyłam się w walce z innemi. W bezsilności mojéj pocieszała mię tylko ta okoliczność, że p. Dietrich, z całą swoją energją nabytą w życiu poświęconém pracy i rachunkowi, nie posiadał większej odemnie władzy nad przekonaniem swéj córki.
Przekonania te były wielce tajemnicze; nie udało mi się nad niemi zawładnąć, taka między niemi zachodziła sprzeczność. Dziś jeszcze nie mogłabym powiedzieć, czy nieład w zdaniach jéj o sobie saméj panujący, pochodził z niepewności w jakiéj się zwykle znajduje żywa intelligencya, będąca na drodze szybkiego rozkwitu, czy też poprostu z potrzeby zajęcia się zupełnie czém inném, niżeli tém co chciano w nią wpoić. Owa wielka loika, któréj dowody dawała, w nauce, znikała z jéj charakteru w zastosowaniu. Miała częstokroć upodobania całkiem z sobą sprzeczne, — nie dziwiło ją to.
— Chcę się tak urządzić — mawiała wówczas — ażebym mogła żyć w dobrém porozumieniu z ostatecznościami, które w sobie noszę. Lubię blask cień, ciszę i hałas. Zdaje mi się, że można być szczęśliwym, sprowadziwszy zgodę między kontrastami.
Tak, odpowiadałam jéj — jestto rzeczą możliwą w niektórych wypadkach: ale istnieje wielki, przepaścisty kontrast między złem i dobrem, które nigdy nie zamieszkują w tem samem sercu, nie zadusiwszy jedno drugiego.
— Odpowiem pani na to wtedy, kiedy się dowiem co to wszystko znaczy. Pozwoli mi pani nie wiedzieć jeszcze w moim wieku, co to jest złe.
I tak postępowała, jakby nie wiedziała o tem w rzeczy saméj. Kiedym podchwyciła w niéj jaki popęd egoistyczny i okrutny jak np. w historyi owego ptaszka, twarz jéj wyrażała niewinne zdziwienie. Nie myślałam o te — mawiała — ale nigdy nie uznawała się winną, ani też nie postanawiała nadal się tego wystrzegać. Przyrzekała tylko zastanowić się nad tem, zbadać, wyrobić sobie zdanie. Sądziła, że nikt nie ma prawa czegoś więcéj od niéj wymagać, i dosyć zręcznie protestowała przeciw narzuconym przekonaniom.
Przepędziliśmy ośm miesięcy na wsi w prawdziwym edenie i w samotności, którą niezbyt mile choć rzadko przerywały ceremonjalne wizyty. P. Dietrich zapalał się do rolnictwa i powoli ukazywał się tylko na obiadach. Pannę Helminę Dietrich absorbowały zajęcia około domowego gospodarstwa. Cezaryna więc skazaną była na życie wśród dwóch starych panien, z których jedna była bardzo wesoła (Helmina lubiła, żeby się siostrzenica jéj sprzeciwiała, Cezaryna traktowała ją po przyjacielsku jak dziecko) ale żadnego na nią wpływu nie miała; druga — poważna, ale niezdecydowana jeszcze i niespokojna. Wyznaję, że nic przedsiębrać nie śmiałam, bojąc się rozdrażnić miłość własną, którąby walka do rozpaczy przywiodła.
Wróciliśmy do Paryża w środku zimy. Cezaryna, którą nic nie obchodził tak długi pobyt na wsi, nie okazała całéj radości swojéj na widok Paryża, drogiego domu i starych znajomości; mimo to ujrzałam, że ojciec miał słuszność mówiąc o jéj zamiłowaniu świata. Zdrowie jéj, nie zbyt świetne od śmierci matki, polepszyło się szybko jak tylko zdołano jéj sprawić jakąś rozrywkę.
To stanowcze zwycięztwo w równowadze zdrowia fizycznego, uczyniło ją w krótkim przeciągu czasu tak piękną, tak czarującą w ułożeniu i ruchach, że w szesnastym roku życia miała już cały powab kobiety skończonéj. Widziałam, jak rozkwitała prawie w jednéj chwili. Zgadywała to, czego nie miała czasu się nauczyć; sztuki i literatura odkrywały jéj swe skarby, jakby pod skinieniem laski czarodziejskiéj. Smak jéj stawał się czystym. Zarzuciła paradoksy, poprawiała się z chęci pasowania na oryginalność. Nakoniec stawała się tak godną uwagi, że w końcu roku, zdanie swoje przed p. Dietrich w ten sposób streściłam:
— Zostanę. Nie jestem potrzebną dla pańskiéj córki. Może nikt nie jest i nic będzie nigdy dla niéj potrzebnym, bo proszę to zauważyć, ona jest osobą wyższą sama przez się, ale mogę jéj być użyteczną w tem znaczeniu, że będę ją umacniała w dobrych popędach. Jeżeli by zrodziły się w niéj złe, jabym ich nie zniszczyła, i pan nie zniszczyłbyś ich również; ale połączywszy się razem, moglibyśmy opóźnić ich rozwój lub przytłumić skutki. Przejęła się uczuciem dla mnie, tak przynajmniéj utrzymuje, i prosi ażebym jéj nie opuszczała. Co do mnie, powiadam sobie, że ona warta tego żebym się do niéj przywiązała, chociażbym miała niekiedy cierpieć z powodu swego poświęcenia.
P. Dietrich wyraził mi swoją najżywszą wdzięczność; ostatecznie więc zainstalowałam się u niego. Pożegnałam swoje mieszkanko, które aż dotąd zatrzymałam, przeniosłam skromne swe ruchomości, małe pamiątki rodzinne, książki i fortepjan do pałacu Dietrichów i zajęłam tam bardzo piękny pawilonik, od którego wymawiałam się dotychczas przez dyskrecyą. Było to mieszkanie panny Helminy, która przenosiła się do pokojów zmarłéj bratowéj i tym sposobem znajdowała się pod tym samym kluczem co i Cezaryna.
Miałam odtąd niezależność większą, niż się spodziewałam. Mogłam przyjmować swoich przyjaciół, nie wystawiając ich na defilowanie przed oczyma Dietrichów. Liczba ich była bardzo ograniczona, ale mogłam widywać do woli kochanego siostrzeńca i nie poddawać pod zbyt dowcipną może krytykę Cezaryny, któraby się bawiła kosztem jego niezgrabności studenckiéj.
Na szczęście, niezgrabność ta już nie istniała. Wielkiéj doznałam radości, zobaczywszy to drogie dziecko w dobrem zdrowiu i znacznie podrosłém. Nie był już pięknym, ale zachwycającym; był podobnym do mojéj biednéj siostry: piękne czarne oczy łagodne a przenikliwe, usta zarysowane zgrabnie i pełne dystynkcyi, bladość interesująca a nie chorobliwa, włosy delikatne i wijące się po nad czołem dzielném i szlachetnmé. Nie obiecywał wysokiego wzrostu, członki były delikatne ale bardzo zgrabne, a we wszystkich jego ruchach harmonia, tak jak we wszystkich zgięciach głosu był wdzięk.
Właśnie co skończył nauki i otrzymał dyplom bakałarza. Wielce się niepokoiłam tém, jaki zawód ma sobie obrać. P. Dietrich, z którym kilka razy o tém mówiłam, powiedział mi:
— Nie martw się pani, ja się nim zajmę. Proszę mnie z nim zaznajomić, to zobaczę, do czego czynią go zdolnym, jego charakter i poglądy.
Ilekroć wspomniałam Pawłowi o zaprezentowaniu. odpowiadał mi zawsze ze stałością, któréj w nim nie przypuszczałam:
— Nie, ciociu, jeszcze nie teraz! Przyszłością, moją zajmowałem się wprzód, nim wyszedłem ze szkół. W ostatnich klasach miałem bardzo wielkiego przyjaciela w synu jednego bogatego księgarza-wydawcy, który mi proponował, ażebym wszedł wraz z nim jako komisant do jego ojca. Na początek będziemy mieli tylko mieszkanie i pożywienie, ale potem brać będziemy pensyę, która wzrastać będzie wraz z naszą pracą. Mówiłaś mi ciociu, że mam sześćset franków dochodu, to więcjé niż mi potrzeba na odpowiednie ubranie i na pójście czasami do opery lub theatre Français. Jestem więc zupełnie zadowolony z powziętego postanowienia, a ponieważ p. Latour dał mi słowo, powinienem mu dotrzymać swego.
— Zdaję mi się — zauważyłam — że przed podobną umową, powinieneś się był wprzód ze mną rozmówić.
— Czas naglił — odrzekł — a byłem pewny, że mnie nie zganisz. Umówiliśmy się wczoraj wieczorem.
— A ja nie jestem tak pewną, żebym to mogła pochwalić. Nie wiem czy dobrze sobie postąpiłeś, bolałabym była poradzić się p. Dietricha.
— Droga ciociu, nie życzę sobie niczyjéj protekcyi; nie chcę być niczyim dłużnikiem, dopóki się nie dowiem, czy mogę kochać tego kto mi uczyni przysługę. Widzisz, że jestem tak dumny, jak tego pragnąć mogłaś. Od roku wiele się zastanawiałem. Powiedziałem sobie, że w mojém położeniu należało prędko skończyć z rozmyślaniami i że ja nie miałem prawa marzyć o świetném przebaczeniu trudném do urzeczywistnienia. Przysiągłem sobie, że przyjmę pierwszą lepszą uczciwą karyerę, jaka się otworzy przedemną. Tak też zrobiłem. Karyera ta nie jest świetną i bardzo być może, że marzyłaś o czémś lepszém dla mnie, opierając się na łaskawości p. Dietricha. P. Dietrich, być może, powodując szczególnemi względami, usunąłby mi kilka stopni które w terminie moim przejść muszę. Właśnie tego sobie nie życzę; nie chcę zależeć od żadnego „dobroczyńcy”, mniejsza o to od jakiego. P. Latour przyjmuje mię, bo wie że jestem chłopcem poważnym. Nie robi mi i nie będzie robił żadnéj łaski. Przyszłość jest w moich rękach a nie w jego. Nie przemówił do mnie żadnego sympatycznego słowa, nie przyrzekł wcale protekcyi. Jest to pozytywista bardzo zimny, a zatém człowiek jakiego mi potrzeba. Nauczę się u niego przemysłu kupieckiego, a zarazem dopełnię swego wykształcenia, bo magazyn jego jest biblioteką, encyklopedyą zawsze otwartą. Trzeba mi będzie nauczyć się być machiną we dnie, a umysłem w godzinach wolnych; ale ponieważ mi powiedział, że mi da pierwszą korrektę do poprawiania, wiem, że mi wolno będzie czytać w swoim pokoju, a to jest wszystko czego mi potrzeba w zakresie przyjemności i wolności.
Musiałam się zgodzić na taki stan rzeczy. Paweł nie był jeszcze w wieku namiętności; cały przejęty zapałem nowicyusza, sądził, że szczęściem jego będzie zawsze nauka i że nigdy inna ciekawość go nie opanuje.
P. Dietrich, któremu mówiłam o naszém widzeniu się, nic nie ukrywając, powiedział mi: że bardzo dobrze wróżył o charakterze tak silnym, byleby to nie było chwilową tylko błyskawicą bohaterstwa, jak się to często zdarza młodym ludziom; że należało mu dać swobodę lotu na własnych skrzydłach aż do czasu, kiedy da poznać miarę swego panowania nad sobą samym; że w każdym razie gotów jest zająć się losem siostrzeńca, na pierwsze wezwanie z méj strony.
Powinnam była uważać się za zadowoloną, udawałam nawet to zadowolenie, ale przedwczesna niezależność Pawła niepokoiła mię trochę. Robiłam smutne uwagi nad duchem indywidualizmu, który coraz więcéj młodzież opanowuje. Z jednéj strony widziałam, jak Cezaryna z instynktowem wyrachowaniem, dosyć głębokiem, starała się wszystkiemi zawładnąć. Z drugiéj zaś strony widziałam, jak Paweł z wyniostością może nierozmyślną dążył do tego, aby przez nikogo nie być rządzonym. Że wychowanka moja popsuta szczęściem, uważała wszystko za rzeczy dla siebie stworzone, mało to w sobie loikę fatalną, ściśle związaną z jéj pozycyą; ale że mój biedny siostrzeniec, wstępujący w walkę z nieznaną przyszłością, oznajmił się z chęcią zrobienia sobie miejsca w świecie, bez niczyjéj pomocy — to mi się wydawało niebezpieczną zarozumiałością; ztąd też czekałam pierwszego je go niepowodzenia, ażeby go do siebie pociągnąć jako do naturalnego przewodnika.
Powoli za wpływem Cezaryny, która działała po cichu ale bez przerwy, przy pomocy tajemnjé chęci cioci Helminy, odnowiły się znajomości przez jéj matkę zawiązane. Wymiany wizyt stały się częstsze; osoby, których nie widziano od roku, zręcznie sprowadzono, przyjęto kilka zaproszeń serdeczniejszych, i przy końcu żałoby dla odwdzięczenia się za doznawaną uprzejmość, otwarto małe przyjęcia i wydawano skromne obiady dla osób najdroższych. Ciotka i siostrzenica prowadziły to tak zgrabnie, że p. Dietrich domyślił się całéj rzeczy dopiero po pierwszym otrzymanym rezultacie. Wmówiono weń, że zebranie stało się przypadkowo liczniejszym, niż tego sobie życzono. Za drugim obiadem poszedł wieczorek, na którym zajmowano się muzyką, poważniejszą, i to przypadkiem tylko za natchnieniem cioci, która widząc znudzenie na twarzach gości, uważała za swój obowiązek wymyślić środek dla zabawienia ich.
Następnego tygodnia, muzyka święta ustąpiła miejsca światowéj. Młodzież płci obojéj śpiewała mniéj lub więcéj dobrze. Cezaryna nie miała głosu, ale akompaniowała jak nie można lepijé. Większą była muzyczką, niż ci wszyscy, do powodzenia których niby to się przykładała, a z których żartowała sobie w duchu z niewypowiedzianym uśmieszkiem zachęty i litości.
Po dwóch miesiącach, jakaś młoda roztrzepanica zagrała bez namysłu pociągającego walca. Inne dziewczyny skoczyły na posadzkę. Cezaryna nie chciała ani tańczyć, ani do tańca pobudzać; tańczono jednakże ku wielkiéj radości panny Helminy, a ku wielkiemu zdziwieniu służących. Rozchodząc się, mówiono o balu w ostatnich dniach zimy.
P. Dietrich był nieobecny. Odbywał często podróże do posiadłości swojéj Mireval. Spodziewano się go dopiero na trzeci dzień. Los chciał, że przywołany naglącym listem, przybył nazajutrz po owym wieczorku, o siódméj rano. Z powodu późnego udania się na spoczynek, lokaje spali jeszcze a pokoje były w nieporządku. P. Dietrich który zachował proste zwyczaje młodości, nie obudził nikogo; ale nim się udał do swego pokoju, chciał dojść sam przyczyny snu tak długiego, i wszedł do saloniku gdzie się zaczął taniec. Nie zostawił on tam śladów, gdyż z powodu szczupłości miejsca, skacząc i kręcąc się wkroczono do wielkiéj sali zabaw. Zapalono tam na prędce żyrandole, opatrzone jeszcze w świece na pół spalone, które oświetlały ostatnie bale wydawane przez panią Dietrich. Spaliły się prędko tak, że pękły profitki co było powodem nagłego rozejścia się; woale i wstążki leżały zapomniane, kryształy i porcelany na których podawano lody i przysmaki, były jeszcze na konsolach. Ta rozrzutność w cukrach, ta plątanina śladów które małe nóżki w szalonym tańcu na kurzem pokrytéj posadzce zostawiły, — wszystko to przedstawiało widok jakiejś orgii dziecinnéj.
Serce się ścisnęło p. Dietrichowi, a idąc za popędem gniewu i zmartwienia, przyszedł do moich drzwi, ażeby się dowiedzieć czym już wstała. Rzeczywiście posłyszawszy jego kroki, wyszłam z nim na galeryę, spodziewając się wymówek.
Nie śmiał mi ich robić.
Widzę rzekł gniew powstrzymując, że pani nie brałaś udziału w szaleństwach, którym zapobiedz nie mogłaś!..
— Przepraszam odpowiedziałam, nie miałam żadnéj chętki do zabawy, ale ani na chwilę nie opuściłam Cezaryny i odeszłam ostatnia. Jeżeli mię pan znajdujesz ubraną, to dlatego żem wcale nie spała. Byłam niespokojna namyśl, że postarają się ukryć tę małą zabawę i pytałam się sama siebie: czy powinnam milczeć, czy też spełnić upokarzający obowiązek donosicielki. Ale jesteśmy, panie Dietrich, wśród okoliczności których przewidzieć nie mogłam, i w obec zobowiązań które nigdy określone nie były. Co mam robić na przyszłość? Nie uważam za rzecz możliwą imponować, swoją powagą, a nie chciałabym przyjąć niemiłéj roli pedagoga z pod ciemnéj gwiazdy, — ale rola szpiega jest mi wstrętniejszą jeszcze i proszę pana zaniechać chęci nawet narzucenia mi jéj.
— Nie widzę nic zagmatwanego w obowiązkach, które raczyłaś pani przyjąć — odrzekł. Pani nie możesz zapobiedz niczemu, wiem o tém; pani nie chcesz mię zdradzić, rozumiem; ale pani możesz użyć swojéj wyższości dla powstrzymania Cezaryny w jéj zapałach. Czyż pani nic nie znalazłaś, cobyś jéj mogła powiedzieć, ażeby ją skłonić do namysłu; czy też otwarcie oparła się wszelkim uwagom ze strony pani?
— Na szczęście, mogę panu powtórzyć słowo w słowo, jak się rzecz miała. Cezaryna nic nie wywołała, pozwoliła tylko stać się. Szepnęłam jéj do ucha: — „To zawcześnie, ojciec zgani może”. Ona mi odpowiedziała: „Masz pani słuszność, to jest prawdopodobne”. Chciała zawiadomić o tem swoje przyjaciółki, — nie zrobiła tego. W chwili gdy taniec szedł w najlepsze w małym saloniku, panna Helmina widząc że się duszą, otworzyła drzwi od wielkiej sali; rzucono się tam. Wówczas Cezaryna zadrżała i konwulsyjnie ścisnęła mi rękę! Sądziłam, że słowa są niepotrzebne, — sądziłam, że Cezaryna coś zrobi. Poszłam za nią do salonu, trzymając mię ciągle za ręką; usiadła w głębina wzniesieniu przeznaczoném dla muzykantów i tam po za jednym z postumentów, utrzymujących kandelabry, patrzała na taniec oczami łez pełnemi.
— Żałowała, że nie mogła brać w nim udziału! zawołał p. Dietrich podrażniony.
— Nie — odpowiedziałam — wzruszenia jéj bardziéj były skomplikowane i tajemnicze. — „Przyjaciółko moja, mówiła do mnie, nie wiem doprawdy co się we mnie dzieje. Marzę, oczami ducha widzę ostatnią ucztę tutaj odbytą; wydaje mi się, jakbym widziała matkę chorą już, piękną, blada, okrytą dyamentami, siedzącą tam w głębi naprzeciwko prawdziwym gaiku kwiecianym, wdychającą rozkosznie ten silny zapach, co ją zabijał a którego żądała na swojem łożu śmiertelném. W tém ma pani streszczenie życia i śmierci mojéj biednéj matki. Nie miała siły dostatecznéj do znoszenia wrzawy i kłopotów światowych, a upajała się tém wszystkiém co jéj na złe wychodziło. Nic nie chciała oszczędzać, niczego przewidywać. Cierpiała, mówiąc że jest szczęśliwą. Była szczęśliwa, nie wątp pani. Czy skłonności nasze są szalone, czy rozsądne, mniejsza o to; szczęście nasze stanowi ich zaspokojenie. Umarła młodo; ale żyła szybko, wiele naraz, tyle ile mogła. Ani przestrogi lekarzów, ani prośby poważnych przyjaciół, ani wymówki mojego ojca powstrzymać jéj nie mogły; i w téj chwili, widząc upojenie i dosyć niedelikatne zapomnienie się towarzyszek moich, pytam się sama siebie, czy postępowaliśmy słusznie, psując tak wielkie i tak nagłe uciechy naszéj ukochanéj choréj niespokojem i przepowiedniami smutnemi. Pytam się również, czy ona nie poszła właściwą dla niéj drogą, gdy tymczasem ojciec, idąc ścieżką prostszą ale przykrzejszą, nigdy nie dosięgnie celu pożądanego — umiarkowania. Pani nie znasz go, moja droga Paulino, on ma najsilniejsze z całéj rodziny namiętności. Interesa kochał do szaleństwa. Byłto piękny gracz, spokojny i zimny na pozór, ale nigdy nienasycony pod względem marzeń i obliczeń. Dzisiaj zamiłowanie do roli przedstawia mu się jako nowa walka, jako gorączka wyzwania rzuconego naturze. Zobaczysz pani, że żadném powodzeniem cieszyć się nie będzie, gdyż nigdy się nie przyzna, że nie umie znieść jednego nawet niepowodzenia. Namiętności jego nie czynią go szczęśliwym, gdyż on ulega nie chcąc się im oddać zupełnie. Uważa się za mocniejszego od nich, — to jest błąd jego życia; matka moja nie dała się oszukać, i ja również. Nauczyła mię znać go, kochać, szanować, ale nie lękać się. Będzie niezadowolony, dowiedziawszy się o tém co się tu działo; cóż robić! Potrzebaż przecie, że mię uznał za swoją córkę t. j. za istotę mającą także namiętności. Czuję, że je posiadam albo jestem w przed dniu ich posiadania. Jak na teraz nie wiem jeszcze jakie. Jestem obecnie na drodze rozmyślania nad tem, czy widok tańca upaja mię czy też draźni; czy z radością powitam zabawy, które mię zachwycały w dzieciństwie, czy też nienawistnemi dla mnie będą; czy będę miała niepowściągnione upodobanie w podróżach, czy potrzebę zachwytów muzykalnych, czy téż namiętność niekochania niczego a wyrokowania o wszystkiem. Zobaczymy. Badam sama siebie; czyż nie tego pani pragniesz?“
Przerwano nam. Goście rozchodzili się, gdyż koniec końcem tańczono może jakich dziesięć minut, a Cezaryna, która jak pan widzisz miała usposobienie poważne, dla prędszego uwolnienia się od wesołości przyjaciołek, przyrzekła, że na rok przyszły będzie można u niéj tańczyć, ile się tylko podoba.
— Na rok przyszły! To za dwa tygodnie — zawołał p. Dietrich, który mię słuchał ze wzruszeniem.
— To do mnie nie należy — odpowiedziałam — pańskim domu nie mogę dawać ani rad ani rozkazów.
— Ale możesz dać pani swe zdanie; nie mogęż wiedzieć, cobyś pani zrobiła na mojem miejscu?
— Radziłabym Cezarynie, żeby nie wprowadzała tak prędko zabaw i toalet do domu, który był jéj tak drogi przed rokiem. Wymogłabym na niéj przyrzeczenie, że nie będzie w nim tańca przed upływem nowego roku. Co przyrzecze dotrzyma pewnością; alebym jéj nie pozbawiała zebrań poufnych, bez których życie jéj zbyt surowémby mi się wydawało. Samotność i rozmyślania nieustanne większem jéj grożą niebezpieczeństwem, niż uciechy. Lękałabym się, ażeby jéj wielkie postanowienia co do uległości, nie przerodziły w skutku na niezwyciężony opór wewnętrzny, i ażeby oddzielając ją od świata, nie zrobić z niéj kobiety światowéj przepełnionéj namiętnością.
P. Dietrich przyznał mi słuszność i odszedł z miną zafrasowaną. Sąd, jaki o nim córka wydała, dosięgną! go, a to czego taić przed nim nie mogłam, dawało mu do myślenia. Nazajutrz podjął ze mną rozmowę o tym przedmiocie.
— Nie zrobiłem żadnéj wymówki — zaczął. Udałem, że niczego nie dostrzegłem i nie potrzebowałem żądać od niéj obietnicy nie tańczenia przed rokiem. Cezaryna uprzedziła sama moje uwagi; opowiedziała mi o onegdajszym wieczorze, zganiła łagodnie brak zastanowienia, że nie powiem lekkomyślność swéj ciotki; wyznała, że ta przyrzekła prosić mię o otwarcie salonów, dodając, że mię błaga ażebym nie pozwolił jeszcze na to. Zamiast zganić, musiałem ją pochwalić; uwinęła się z tém, jak zawsze!
— I pan sądzisz, że tak będzie zawsze?
— Jestem tego pewny — odpowiedział przygnębiony — silniejszą jest odemnie, wie o tém; znajdzie sposób, żeby nigdy nie można jjé było niesłuszność zarzucić.
— Ależ, jeżeli ona chce się rządzić własnym rozumem, cóż szkodzi, że panu nie ustępuje? Najlepszy możliwie rząd byłby wtedy, gdyby nigdy nie zachodziła potrzeba rozkazów. Czyż z własnego popędu nie znajduje się zawsze w zgodzie z panem?
— Pani przypuszczasz, że kobieta może być ustawicznie rozsądną, i że, co za tem idzie, ma prawo zrzucić z siebie wszelki przymus?
— Przypuszczam, że kobieta może być rozsądną, gdyż taką zawsze byłam bez wielkiego wysiłku i bez wielkiej zasługi. Co do niezależności, do któréj w tym razie ma prawo, to nie będąc zbyt pośpiesznie wolnomyślną, uważam ją za przywiléj zupełnego i dowiedzionego rozumu.
— I pani sądzisz, że Cezaryna w szesnastym roku jest już owym cudem mądrości i roztropności, który siebie samego tylko ma słuchać?
— Pracujemy nad tem ażeby się nim stała. Ponieważ namiętnością jéj jest, nie słuchać i nigdy nie ustępować, dodawajmy odwagi jej rozumowi a nie łammy woli. Nie sroż się, panie Dietrich, chyba w dniu kiedy ujrzysz jakąś naganną zachciankę.
— Więc pani uważasz za rzecz pocieszającą owe niezdecydowanie, o którém pani mówiła, ową mniemaną nieświadomość swoich upodobań i pragnień?
— Uważam ją za szczerą.
— Strzeż się pani, panno de Nermont, jesteś oczarowaną, zachwycona; pani wzmożesz w niéj ducha panowania, ulegając mu.
Napróżno protestował. Urokowi jéj on sam ulegał, a nawet więcej odemnie. Wyższość córki objawiając się w coraz większych rozmiarach, stawiała go w dziwném położeniu; pochlebiała ona jego dumie a upokarzała miłość własną. Wolałby widzieć Cezarynę rozkazującą, innym, a jemu jednemu uległa.
— Nim się rozstaniemy — powiedziałam do niego — musimy ostatecznie zdecydować jeden punkt zasadniczy. Ażeby pomagać widokom pana, jeżeli je podzielę, muszę wiedzieć zdanie pana o życiu światowém, którego się tak lękasz dla swéj córki. Czy się pan boisz, ażeby się niém upoiwszy, nie stała się płochą?
— Nie, ona nie może się stać płochą; więcéj ona ma z natury mojéj niżeli matki.
— Bardzo jest podobna do pana, nie potrzebujesz się więc o jéj zdrowie obawiać.
— Nie, ona nie nadużyje przyjemności.
— A więc, czegóż się pan lękasz.
Był nieco zakłopotany w odpowiedzi. Dawał kilka sprzecznych z sobą powodów. Chodziło mi o zbadanie całéj jego myśli, gdyż rola moja stawała się trudną, gdyby p. Dietrich był niekonsekwentnym. Byłam zniewoloną do wewnętrznego o tem przekonania; on zaczął to uczuwać i był zły. Ostatecznie Cezaryna dobrze go osądziła. Potrzebował ciągłéj walki, a nigdy nie chciał się do niéj przyznać. Zakończył rozmowę, oświadczając się z wielkim szacunkiem i przywiązaniem, błagając mię na nowo, żebym nigdy nie opuszczała jego córki, dopóki za mąż nie pójdzie.
— Ażebym mogła przyjąć to zobowiązanie — odpowiedziałam — muszę mieć wolność myślenia i działania przy sposobności pod natchnieniem własnego sumienia.
— Tak, zapewne, ja to rozumiem — zawołał, oddychając jak człowiek co się pozbywa bojaźni niezdecydowania. — Abdykuję w ręce pani; dla wychowania kobiety potrzeba kobiety.
Rzeczywiście od tego dnia zaszła w nim znaczna zmiana. Zaprzestał systematycznego sprzeciwiania się skłonnościom córki, a ja winszowałam sobie tego rezultatu, który za najlepszy uważałam. Czy się myliłam? Czyż pomimo wiedzy zostałam spólniczką Cezaryny w usunięciu przeszkody ograniczającéj jéj władzę? Czy p. Dietrich przeniknął prawdę położenia, mówiąc mi, że wychowanka moja zachwyciła mię, oczarowała, oplatała?
Jeżelim téj słabości uległa, było to nieszczęście, za które odpokutowałam później ciężkiém zmartwieniem. Postępowałam w dobréj wierze i sądziłam że wniosę do tego domu szczęście, przełamując upór ojca na korzyść córki; korzyść tę brałam tylko ze strony moralnéj i umysłowéj, gdyż nie mogłam już dłużéj wątpić, że kierować Cezaryną było niepodobna, że ster, przeznaczeń w jéj ręku należało zostawić, czuwając tylko bez jéj wiedzy mad oddaleniem łub zmniejszeniem niebezpieczeństw, których nie znała lub za urojone poczytywała.
Reszta zimy przeszła spokojnie. Panie przyjmowały swoich przyjaciół i nie nudziły się; Cezaryna umiała z wielkim taktem i wdziękiem powstrzymać wesołość, jeżeli ta mogła dojść do uszu ojca, który wychodził wcześnie, ale który, jak mówiła, nie spał nigdy na oba uszy razem.
Muszę powiedzieć słówko o poufném towarzystwie panien Dietrich. Naprzód, były tam trzy inne: panny Dietrich, trzy córki p. Karola Dietrich, i ich matka — piękna kollekcya dorobkiewiczów dobrze wychowanych, ale bardzo dumnych ze swego majątku i bardzo ambitnych; nawet najmłodsza mająca lat dwanaście, która mówiła o małżeństwie jakby była pełnoletnią; jéj szczebiot był uciechą rodziny; dziecinna swoboda jéj zdań była kluczem, który otwierał wszystkie rozprawy o przyszłości i złotych snach tych panien.
Ojciec Karol Dietrich, byłto mężczyzna otyły i żartobliwy, zupełna antyteza swego brata, którego szanował jakby półbożka i radził się we wszystkiem, nie przyznając się naturalnie że rad jego słuchał tylko w połowie, w téj mianowicie która pochlebiała jego próżności i przyzwyczajeniom dobroduszności. Posiadał bogatą kopalnię pospolitości, którą we wszystkiem okazywał, ale był człowiekiem uczciwym, nie miał błędów, kochał rodzinę istotnie. Jeżeli towarzystwo jego nie było najprzyjemniejszem w świecie, to przecież nigdy nie wzbudzał wstrętu ani odpychał; a jestto przymiot dość rzadki u zbogaconych naszéj epoki, ażebyśmy go w rachunek wciągnęli. Ubóstwiał Cezarynę, i powodowany naiwnym instynktem poczciwości moralnéj, uważał ją za królowę rodziny. Nie lękał się utrzymywać, że nietylko niedorzecznością, ale występkiem byłoby sprzeciwiać się tak doskonałemu stworzeniu. Cezaryna znała swoją władzę nad nim; wiedziała, że, gdyby w piętnastym roku życia chciała robić długi, wuj powierzyłby jej klucz od swéj kassy; w szafach swoich posiadała bogate materye ze wszystkich krajów, a w szkatułkach cudowne klejnoty, które jéj dawał kryjąc się przed swojemi córkami, gdyż twierdził, że one nie mają gustu i że Cezaryna tylko mogła piękne rzeczy ocenić. To było prawdą. Cezaryna miała bardzo rozwinięty zmysł artystyczno-krytyczny, a wuj jéj odbierał dostateczną nagrodę za swoje dary, kiedy je Cezaryna pochwaliła.
Pani Karolowa Dietrich widziała bardzo dobrze stronność swego męża dla siostrzenicy; udawała że ją pochwala i podziela, gdy tymczasem cierpiała nad tem, a mimo pochlebstwa i pieszczot, któremi ona i jéj córki obsypywały Cezarynę, łatwo można było dojrzéć tajonéj zazdrości.
Rodzina Dietrichów nie ograniczała się na téj grupie. Było tam wielu kuzynów Niemców w wikszym lub mniejszym stopniu, i kuzynek, które mniéj lub więcéj były Francuzkami. Wszystko co zblizka lub zdaleka stykało się z braćmi Dietrich albo z ich żonami, uczepiło się ich majątku i cisnęło się pod ich skrzydła, chcąc uzyskać powodzenie w interesach albo żyć na urzędach. Bracia byli szlachetni i usłużni, poczytując sobie za obowiązek pomagać krewnym, a mogąc dzięki swojéj pozycyi wezwać pomocy najwyższych stosunków finansowych. Wystawne recepcye u pani Hermanowéj Dietrich, kredyt ten rozciągnęły do wszystkich rodzajów wszechmocy. Posiadano niezawodne wpływy we wszystkich ministeryach, we wszystkich gałęziach administracyi. To też wszyscy spokrewnieni z rodziną Dietrichów, byli korzystnie umieszczeni. Byłto klan, klientela zobowiązanych, przedstawiająca setkę jednostek mniej więcéj wdzięcznych, ale będących bez wyjątku w pewnéj zależności od braci Dietrichów, szczególniéj od p. Hermana. Tworzyło to rodzaj małego dworu, którego kadzidła wznosiły się naturalnie ku główce Cezaryny.
Nigdy nie lubiłam świata; nie sprawiały mi przyjemności te zebrania zbyt liczne, żeby mogły usprawiedliwić tytuł stosunków poufnych. Nie dawałam tego poznać po sobie; ale Cezaryny nie zwiodłam.
— Jesteśmy zanadto mieszczanami dla pani — mówiła do mnie — nie robię pani z tego wymówki, bo i ja również liczną swoją rodzinę uważam za bardzo głupią. Napróżno chcę odróżniać jednych od drugich, — ci ukochani krewni, napróżno różne zawody obrali; ja sądzę, że mój młody kuzynek malarz rodzajowy, jest tak samo pozytywnym i tak samo kupcem, jak moja stara kuzynka fabrykująca tapety, i że kuzynek kompozytor muzyczny, nie ma więcéj świętego ognia od mojego wuja, będącego; w modzie w Bretanii, który zarządza przędzalnią bawełny. Słyszałam jak pani mówiła, że nie ma już wybitnych różnic w różnych żywiołach obecnego społeczeństwa, że przemysłowcy mówią o sztuce i i literaturze równie dobrze jak mówią artyści o przemyśle lub o nauce zastosowanéj do przemysłu. Co do mnie, uważam, że wszyscy źle mówią o wszystkiém, i na próżno szukam w koło siebie czegoś oryginalnego lub natchnionego. Mama umiała lepiéj zapełnić swój salon. Jeżeli z przychylnością przyjmowała wszystkich tych komparsów, których koło mnie pani dostrzegasz, umiała też wprowadzić na scenę prawdziwą dystynkcyę i eleganeyę. Jak tylko ojciec pozwoli się wprowadzić do prawdziwego świata, nie wychodząc z domu, ujrzysz pani dobrańsze i bardziéj zajmujące towarzystwo, osoby nie po to przychodzące ażeby wszystkiemu potakiwać, ale żeby dyskutować i oceniać prawdziwych artystów, prawdziwe wielkie panie, podróżników, dyplomatów, ludzi stanu, poetów, ludzi ze szlacheckiego przedmieścia, a nawet przedstawicieli komicznéj rasy myślicieli! Zobaczysz pani, będzie to zabawne i zachwycające; ale nie bardzo się spieszę wejść w krąg tego blasku. Muszę nabrać siły, ażebym i ja również błyszczeć tam mogła. Tronowałam już tam dla swoich pięknych oczu, na małem krzesełku zepsutego dziecka. Zostawszy Panią domu, muszę odpowiedzieć innym wymaganiom, muszę nabrać wykształcenia, pociągającéj rozmowy, jakich talentów, a zwłaszcza tego czego mi dotąd najgłówniej brakuje — stałych przekonań. Pracujmy, moja droga przyjaciółko, każ mi dużo pracować. Mama zadawalniała się tén, że była kobietą zachwycającą, ale ja jak się zdaje będę miała trudniejszą do odegrania rolę, niż ukazywanie pięknych ramion. Muszę pokazać najszlachetniejszy umysł i najgodniejszy uwagi charakter. Pracujmy; ojciec będzie zadowolony i przekona się, że walka życia jest łatwą, jeżeli się przygotujemy bez burz domowych do panowania nad swojém otoczeniem.
Jeżeli przedstawiam tu Cezarynę, mówiącą z cokolwiek większym związkiem i ścisłością niż je wówczas posiadała, robię to tylko dla skrócenia i streszczenia całości naszych częstych rozmów. Mogę zapewnić, że ta treść, któréj rozwój wzmagałam odpowiedziami i spostrzeżeniami, jest w każdym razie bardzo wierną, i że Cezaryna w osiemnastym roku życia nie oddaliła się od programu przewidzianego i sformułowanego z dnia na dzień.
Szybko więc przebiegnę te lata, które doprowadziły nas do owego rodzaju dojrzałości. Co lato jeździliśmy do Mireval, gdzie dużo ze mną pracowała, wstając bardzo rano i nie tracąc ani godziny. Rozrywki jéj były krótkie i czynne. Chodziła do ojca na pole lub do jego gabinetu, interesowała się jego pracami i poszukiwaniami. Tak go to zachwyciło, że stał się jéj wielbicielem i niewolnikiem; nicby to nie było złego, gdyby Cezaryna nie wyznała mi, że ją rolnictwo nic a nic nie obchodzi, tylko chce zrobić przyjemność ojcu, to znaczy oczarować go i podbić.
Mogłam się obawiać, żeby w ten sposób ze mną nie postępowała, gdybym nie widziała, że naukę kocha na prawdę i stara się zwiększyć summę wykształcenia, którego ja dostarczyć jéj mogłam. Wkrótce poczułam, że wystawiam się na niebezpieczeństwo przyzostania w tyle, i że powinnam była pracować na własny rachunek; nie zaniedbałam tego, ale nie miałam już ani ognia, ani łatwości młodzieńczéj. Stanowisko moje zaczęło mię pochłaniać i męczyć, gdy w tém osobiste sprawy innego rodzaju zaczęły opanowywać moję wychowankę i osłabiać jej umysłową, ciekawość..
Nim przejdę do téj nowéj fazy w naszéj egzystencyi, muszę wspomnieć o moim siostrzeńcu i streścić odnośne wypadki z całego przebiegu lat trzech, które w opowiadaniu swojém przeskoczyłam. Nie mogę lepszego zdać sprawozdania o jego charakterze i zajęciach, jak przepisując ostatni list, jaki otrzymałam od niego w Mireval latem 1858 r.
„Moja cioteczko najdroższa, nie bądź o mnie niespokojna. Mam się zawsze dobrze, nigdy nie wiedziałem co to znaczy chorować. Nie gniewaj się, że tak krótko piszę; tak mało mam czasu wolnego! Zarabiałem tysiąc dwieście franków, dzisiaj zarabiam dwa tysiące, mieszkam i stołuję się ciągle w zakładzie. Wieczory mam zawsze wolne; czytam wiele, widzisz więc, że jestem bardzo zadowolony, bardzo szczęśliwy, i że poszedłem bardzo dobrą drogą. Za lat dziesięć albo dwanaście, będę miał z pewnością od dziesięciu do dwunastu tysięcy franków, dzięki mojéj pracy codziennéj i niektórym kombinacyom handlowym, które ci wytłomaczę jak się znów zobaczymy.
„A teraz przystąpmy do wielkiéj kwestyi twojego listu. Pisze mi ciocia, że żyje wygodnie i że ma amiar powierzyć mi (rozumiem: dać) swoje oszczędności, ażebym zamiast być subjektem płatnym, mógł przystąpić do spółki w jakiémkolwiek przedsiębierstwie. Dziękuję ci, droga ciociu, jesteś aniołem mojego życia, ale nie przyjmuję, nie przyjmę nigdy. Wiem że robiłaś poświęcenia aby mię wychować, było to wówczas dla ciebie rzeczą, niezmiernéj doniosłości. Musiałem je przyjąć — byłem, dzieckiem; ale spodziewam się, że się tobie wypłacę; a gdybym zamiast o tém myśleć, psuć się jeszcze pozwolił, sam za siebie bym się rumienił. Jakto, duży chłopak, mający lat dwadzieścia jeden, miałby się dać nieść na słabych ramionach kobiety delikatnéj, poświęconéj, pracowitéj na jego intencyę!.. Nie mów mi już o tém, jeżeli nie chcesz upokorzyć mię i zasmucić. Położenie twoje daleko gorsze jest od mego, biedna ciociu! Zależysz od kobiecego kaprysu, bo napróżno chwalisz szlachetny charakter i wielki umysł swojéj wychowanki; wszystko co spoczywa na interesie moralnym, jest zbudowane na promieniach i chmurach. To tylko jest stałmé i pewném, co jest przytwierdzone do ziem i przez interes osobisty najprozaiczniejszy i najgrubszy. Co do mnie, ja nie mam złudzeń; posiadam już doświadczenie życia. Silnie stoję na kotwicy u mojego naczelnika, gdyż mu zgromadzam pieniądze a rozproszyć się im nie pozwalam. Ty zaś, moja ciociu najdroższa, ty jesteś przedmiotem zbytku umysłowego, którego pozbyć się można w dzień gniewu, w godzinę niesprawiedliwości. Mogą cię również obrazić mimowoli w chwili przykrego humoru, a ja czuję że ty tego nie zniesiesz, chyba że przyszłość moja w ręku p. Dietricha spoczywać będzie. Tego właśnie nie chciałem i nie chcę. Zganiłaś mi tę dumę, że śmiałem odrzucić jego protekcyę. A więc nie zrozumiałaś, kochana, że nie chciałem zależéć od człowieka, który ciebie trzymał w zależności od siebie? że nie chciałem wystawić cię na zniesienie jakiejkolwiek nieprzyjemności przez poświęcenie dla mnie? Jeżeli na jego zaproszenie za twojém pośrednictwem, ażebym wziął udział w jego małych zebraniach rodzinnych, odpowiedziałem, że nie mam czasu; to dlatego tak postąpiłem, że wiedząc o większéj lub mniejszjé zależności wszystkich zaproszonych od p. Dietricha, nie chciałem tam pomimowoli nawet wnosić uczucia niezależności, któreby mogło się n p. wyrazić w jakiejś nieznośnej dla nich szczerości. A ty, droga ciociu, byłabyś odpowiedzialną za moją impertynencyę! Ależ tego również sobie nie życzę.
„Zostańmy więc jak jesteśmy: co do mnie, jestem dłużnikiem twoim na wieki. Napróżno chciałbym oddać ci pieniądze, któreś na mnie wydała; nic nie zdoła opłacić twoich czułych względem mnie staran, twojéj miłości macierzyńskiéj; nic, chyba moje przywiązanie, które tak jest wielkiém, jak go serce tylko moje objąć może. Ty zostaniesz matką moją, ale nigdy już kasyerem moim nie będziesz. Chcę ażebyś mogła znaleźć wolność bezwzględną bez obawy nędzy, i żebyś ani godziny nie potrzebowała przepędzić w domu obcym, jeżeli godziny téj z przyjemnością przebyćbyś nie mogła.
„Tak ciociu, niech to będzie powiedzianém raz na zawsze! Ostatnią razą widziałem cię w nicowanéj sukience, która nie była godną atłasowych obić pałacu Dietrichów. Pomyślałem wtedy: Ciocia nie potrzebuje już tak żałować sobie kilka łokci jedwabiu. Nie jest przecież skąpą, nawet mało dba o swoją, przyszłość. A więc to dla mnie robi oszczędności? Cóż znowu! Pierwszych pieniędzy, bez których będę mógł się obejść w ścisłém tego słowa znaczeniu, użyję na sprawienie jéj nowéj sukni; chwila ta nadeszła. Jutro rano otrzyma ciocia materyę, którą uważam za piękną, i która, o ile wiem, jest, w najnowszym guście. Być może zostanie skrytykowaną przez nieporównaną pannę Dietrich, ale nie dbam o to, jeżeli się tobie podoba. Uprzedzam cię tylko, droga ciociu, że jeżeli ją przenicujesz, skoro straci swą świeżość, to łatwo. tego dostrzegę i poślę ci toaletę która mnie zrujnuje.
Przebacz mi, najdroższa cioteczko, mój mały podarunek i kochaj zawsze krnąbrne dziecko, które cię lubi, czci i szanuje. „Paweł Gilbert”. Trudno mi było się wstrzymać od łez rozczulenia, gdym list ten kończyła. Cezaryna nadeszła na to łzy i chciała koniecznie wiedzieć ich przyczynę. Nie uważałam za potrzebne mówić jéj o tém, ale kiedy zaczęła wynajdować coś takiego, czemby mi mogła obrazić i smuciła się tém na prawdę, dałam jéj do odczytania list Pawła. — Przeczytała go chłodno i oddała mi nic nie mówiąc.
— A więc jesteś zadowolona? zapytałam.
— Tak — odpowiedziała.
I przeszłyśmy do lekcyi. Po jéj ukończeniu rzekła:
Siostrzeniec twój, pani, jest oryginałem, ale duma jego nie jest mi nieprzyjemną. Mylił się, na przykład sądząc, że szczerość jego mogłaby mię obrazić; byłaby ona jakby promieniem słońca, Wśród téj mgły kadzideł mdłych albo pospolitych, któremi oddycham w Paryżu. Uważa mię za głupią, widzę to bardzo dobrze, a kiedy mówi o mnie nieporównana, ja podstawiam wyraz: brzydka.
— Ależ on ciebie nigdy nie widział!
— No, tak... Jak pani możesz przypuścić, żebym go nigdy nie spotkała, kiedy przez cztery zimy do pani przychodził. Cóż to znaczy, że pani mieszkałaś w pawilonie oddzielonym od pałacu, że kazałaś mu przychodzić tylko wtedy kiedym się wydalała; byłam ciekawa go poznać, i pewnego razu, dwa lata temu, ja wraz z trzema kuzynkami czatowałyśmy nań kiedy przez ogród przechodził; Potém, ponieważ przemknął się szybko, nie racząc nawet podnieść oczu na taras, na którymeśmy były, czatowały na jego wyjście, stojąc na wielkim ganku. Wtedy przechodził, ukłonił się nam, a chociaż ubrał swe oblicze w wielką dyskrecyą, czy też dystrakcyą, jestem pewna że bardzo dobrze nas zauważył.
— Przeciwnie źle was zauważył, albo téż nie wiedział, która z was czterech była tobą, bo zeszłego roku zobaczywszy u mnie twoją fotografie, powiedział, że o ile mu się zdawało, jesteś mała brunetką. A więc, widocznie kuzynkę Małgorzatę wziął za ciebie.
I cóż on powiedział o mojéj fotografii?
— Nie. Myślał o czém inném. Mój siostrzeniec nie grzeszy ciekawością, i o ile mi się zdaje, bardzo mało zmysłu artystycznego.
— A za to, posiada wiele, przerażająco wiele, zmysłu pozytywnego.
— Wyraz przerażająco, jest zanadto ostrym; ale wyznaję, że znajduję go zanadto sztywnym w swéj cnocie, a nawet trochę odludkiem na swój wiek. Będę się starała uleczyć go z nieufności zdziczenia.
— Na przyszłą zimę przedstawisz mi pani?
— Nie sądzę, ażebym go mogła skłonić do te go; jest to natura tego rodzaju, że słodycz nic a nic nie przeszkadza uporowi.
— A więc jest podobny do mnie?
O! wcale nie, to twój kontrast. On wie zawsze czego chce i czém jest. Zamiast wpływać na innych, zamyka się w swojém prawie i w swoim obowiązku, stawiając przed sobą przegrodę, którą nie zawsze chwalić mogę, ale którą trzeba mu przebaczyć dla innych jego przymiotów.
— Jakich przymiotów? nie widzę ich znowu tak wiele!
— Prawość, odwaga, skromność, duma, bezinteresowność, a nadewszystko przywiązanie do mnie.
Przerwało nam wejście do salonu markiza de Rivonnière. Cezaryna rzuciła okiem w zwierciadło, a przekonawszy się że jéj ubraniu i układów nic zarzucić nie można, opuściła mię i poszła go przyjąć.
Należałoby mi w téj chwili wpleść do mojego opowiadania tę osobistość, która od kilku tygodni była najczęstszym gościem ze wszystkich wiejskich sąsiadów; — sądzę atoli, że lepiéj nie przerywać sobie i pozostawić Cezarynie możność odmalowania człowieka, który otwarcie o jéj rękę się ubiegał.
— Co pani myślisz o nim? — zapytała mię, wróciwszy.
— Nie jeszcze — odpowiedziałam — chyba to tylko, że ma piękne ułożenie i piękną, twarz. Nie bywam w salonie jeżeli twój ojciec albo ty nie żądacie mojéj obecności, i widziałam markiza zaledwie dwa albo trzy razy.
— Dobrze, więc żądać będę na przyszłość twojéj obecności, droga pani, kiedy markiz tu przyjdzie. Ciocia źle spełnia swój obowiązek i pozwala mu robić mi grzeczności.
— Twój ojciec mówił mi, że jego częste bywanie i grzeczności nie są mu niemiłe i że się wcale temu nie sprzeciwia, ażebyś miała czas go poznać. Taki zdaje mi się stanął układ między nim a panem de Rivonnière. Pani zadecydujesz, czy chcesz prędko wyjść za mąż, a w takim razie zaproponują ci tę partyę, która jest zaszczytną zarazem i świetną. Jeżeli jéj nie przyjmiesz, powiedzą że nie chcesz się jeszcze ustalić, a pan de Rivonnière uważać się będzie za człowieka, który nie umiał zmienić twego postanowienia.
— Toż samo powiedział mi właśnie i ojciec, ale tego co rzeczywiście myśli, nie powiedział ani pani ani mnie.
— Cóż on myśli podług ciebie?
— Pragnie gorąco żebym poszła za mąż jak można najprędzéj, z tym warunkiem że się nie rozstaniemy. Mój drogi ojczulek ubóstwia mię, ale się i boi; chciałby bardzo, zatrzymując mię jednakże blizko swego serca, uwolnić się od odpowiedzialności która nad nim ciąży. Widzi się zmuszonym psuć mnie, zgadza się na to, ale się zawsze lęka żebym jego dobroci nie nadużyła. Im pilniejszą jestem, im więcéj się odsuwam od zabaw, im rozsądniejszą jedném słowem się staje, tém bardziéj się obawia, żeby moja zamknięta wola nie wybuchła w bajecznych jakich ekscentrycznościach.
— Czyż nie podtrzymujesz téj obawy kilku paradoksami, z których ani słowa nie wierzysz i którychbyś mogła zaniechać, zwłaszcza mówiąc w obec niego?
— Podtrzymuję ją na wszystkie strony, gdyż ona zabezpiecza mię od władzy, którąby nademną uchwycił, gdyby mię zbyt powolną znalazł. Nie łaj mię za to, droga przyjaciółko, ja prowadzę ojca do jego i mojego dobra i szczęścia. Środki, których używam, nie powinny panią obchodzić. Niech sumienie pani będzie spokojne, cel mój jest dobry i godzien pochwały. Ażeby dojść do niego, ojciec musi zachować swoję odpowiedzialność i nie składać jéj w ręce pierwszego lepszego, któryby mię zmusił do nowéj pracy dla podbicia go.
— Zdaje mi się, że z panem de Rivonnière nie będziesz miała wielkiego zachodu. Tu w okolicy uchodzi za człowieka najłagodniejszego w świecie.
— To niczego nie dowodzi. Można być łagodnym względem innych, kiedy się nad sobą samym ma władzę. I ja również jestem łagodną, — nieprawdaż? a kiedy się tém chwalę, przerażam panią, przyznaj sama.
— Nie przerażasz mię tak bardzo jak sądzisz, ale widzę, że markiz jeżeli cię nie przeraża to niepokoi. Nie mogłabyś mi powiedzieć, jak go uważasz?
— I owszem niczego więcej nie pragnę; poczekaj pani. On jest... tém, coby za czasów Ludwika XIII lub XIV nazwano panem skończonym — i takby go odmalowano: „piękny jeździec, zręczny we wszystkich rodzajach broni, dowcipny, przyjemny w rozmowie, człowiek wielkich manier, cudowny w tańcu!” Kiedy to wszystko powiedziano o jakim człowieku światowym, trzeba było zamknąć oczy i o nic więcéj nie pytać! Zasługa jego była w całym komplecie. Kobiety dzisiejsze są więcej wymagające, a ja jako mała mieszczanka miałabym prawo zapytać, czy ten feniks ma serce, naukę, sąd i parę cnót domowych. Rodzina Dietrichów jest bardzo uczciwa, nie ma wad, u pani, co jesteś prawdziwie wielką panią, zauważyłaś-że mamy bardzo dobry ton: pochodzi to z tąd, że jesteśmy bardzo czyści a zatém bardzo dumni. Śmiem utrzymywać, że streszczam w sobie całą dumę i całą czystość mojéj nizkiéj rasy. Doskonałości więc szlacheckie bardzo mię mało wzruszają, jeśli niema cnót człowieka uczciwego, a ja o markizie de Rivonnière nie wiem nic więcéj nad to, co o nim mówią. Chcę wierzyć, że nie oszukano mojego ojca, twierdząc, że p.de Rivonnière ma charakter szlachetny, że niepodobna mu zarzucić jakichś poważniejszych usterek moralnych, że jest litościwy, przyjazny, powszechnie kochany przez biednych z okolicy, szanowany przez wszystkie klasy mieszkańców. To mi nie wystarcza. Jest bogaty, to dobry punkt, nie potrzebuje mojego majątku, chyba że jest bardzo ambitnym. Nie jest to może wielkiém złem, w każdym jednak razie trzeba wiedzieć jaki jest rodzaj jego ambicyi; dotąd nie dobadałam się jeszcze. Niekiedy wydaje się zdziwionym mojemi przekonaniami, a w tém nagle zaczyna je podziwiać, potakiwać mi i traktować jak cud jakiś, który go olśniewa. To ja nazywam robieniem mi grzeczności, nadskakiwaniem, i na to pozwolić nie myślę. Chcę, żeby się dał osądzić, żeby się wytłomaczył kiedy go czémś zadziwię, żeby się bronił, kiedy go zaczepię, a ciotka moja, która postanowiła uznawać go wzniosłym, dlatego że jest markizem, przeszkadza mi go dotknąć, tłomacząc z pospiechem moje słowa w znaczeniu najpochlebniejszém dla próżności tego osobnika. Męczy mię to i nudzi, i dlatego pragnę, ażebyś pani przychodziła podtrzymywać przeciwko niéj i dopomagać mi do przeniknięcia go.
W dwa dni potmé markiz przyprowadził pięknego wierzchowca, o którego obiecał wystarać się dla Cezaryny. Trzymał go u siebie przez miesiąc dla wypróbowania, utresowania i upewnienia o jego przymiotach. Zatrzymam go dla siebie mówił, jeżeli się jéj nie podoba.
Cezaryna wzięła amazonkę i pobiegła spróbować konia na świeżem powietrzu, w ujeżdżalni którą, zbudowano dla niéj w końcu, parku. Poszliśmy wszyscy za nią. Jeździła wybornie i w zasadzie posiadała całą wiedzę hippiczną. Manewrowała koniem przez kwadrans, potém zeskoczyła lekko na darniowy brzeg ujeżdżalni, i zwracając się do p.de Rivonnière, który patrzał na nią z zachwytem, powiedziała:
— To wyborny instrument ten piękny koń, ale zanadto jest utresowany; w nim nie ma ani woli ani instynktu, to machina. Jeżeli się on panu podoba zatrzymaj go pan, mnieby znudził.
— Jest bardzo łatwy sposób uczynienia go mniéj przystępnym — odpowiedział markiz; — dać mu zapomnieć to co wie, zostawiając go swobodnym na paszy. Obowiązuję się oddać go pani ognistszym.
— Nie zarzucam mu wcale braku ognia, a raczéj braku inicjatywy. Ze zwierzętami tak się dzieje jak z ludźmi: wychowanie upadla natury nie mające w sobie zasobów niewyczerpanych. Wolę zwierzę dzikie które może mię zabić, jak machinę na giętkich sprężynach, która mię usypia.
— I wolisz pani — zauważył markiz — indywidualność gwałtowną i wrzącą...
— Jak osobistość spłowiałą przez umiejętność życia — odpowiedziała żywo, — ale przepraszam, trochę mi gorąco, pójdę się przebrać.
Odwróciła się od niego i odeszła do zamku, podnosząc zręcznie amazonkę aż do wysokości brzegu u swoich bucików. Pan de Rivonnière powiódł za nią oczyma, jakby w zamyśleniu, potém widząc mię blisko siebie, podał mi ramię. Pan Dietrich wraz z siostrą szli z i nami w pewnéj odległości. Widziałam bardzo dobrze, że markiz chciał sobie zapewnie u mnie poparcie, gdyż okazywał mi wielkie uszanowanie, i po wstępie nieco niezręcznym, uległ potrzebie otworzenia mi swego serca.
— Zdaje mi się — powiedział — że moja uległość nie podoba się pannie Dietrich i że wolałaby charakter oryginalniejszy, umysł bardziéj romantyczny. A jednak czuję bardzo dobrze wyższość jaką ma nademną, i nic przeraża mię to jestto także coś, co mi arto byłoby policzyć.
To co mówił wydawało mi się bardzo słuszném i wykazywało człowieku rozumnego.
— Jest rzeczą niezawodną — odpowiedziałam — że w czasach egoizmu i nieufności, w których żyjemy, oceniać zasługę kobiety wyższéj bez szyderstwa i bez bojaźni, nie jest własnością wszystkich, — ale mogęż zapytać pana: czy się pan pociesza upodobaniem i szacunkiem dla zasługi w ogóle, czy téż w tym szczegółowym wypadku widzisz pan jakieś szczegółowe przymioty, które go zachwycają?
— I jedno i drugie. Czując pociąg do piękna i dobra, czuję go tém silniéj dla osoby, która je w sobie streszcza.
— A więc czujesz pan pociąg do Cezaryny. Nie jesteś pan wyjątkiem; wszystko, co się do niéj zbliża, ulega czarowi jéj piękności moralnéj i fizycznéj. Potrzeba więc wyjątkowego poświęcenia, ażeby jéj uwagę zwrócić na siebie.
— I ja tak myślę. Znam miarę swego poświęcenia i nie lękam się, aby je ktoś przewyższył; ale jest tysiące sposobów wyrażania poświęcenia, gdy tymczasem sposobności dla dowiedzenia go są rzadkie albo małoznaczne. A zresztą wyrażenie daleko więcéj olśniewa kobiety aniżeli dowód, a przyznam się pani, że nie wiem jeszcze pod jaką formą przedstawić mam przyszłość, którą chciałbym przyrzec o ile można uśmiechniętą i piękną.
— Nie wymagaj pan rad odemnie; nie znam pana dostatecznie, ażebym udzielić mu ich mogła.
— Poznaj mię pani, panno de Nermont, — tego tylko pragnę. Kiedy panna Dietrich przemawia do mnie, mięszam się, i bardzo być może, odpowiadam jéj nie to coby było prawdą istotną. Z tobą pani, mniéj będę lękliwym, i odpowiadać będę z taką ufnością, jakąbym miał dla siostry własnéj. Pytaj mię pani, — oto całe moje życzenie. Jeżeli nie będziesz zadowoloną ze mnie, powiesz mi to, zganisz. Wszystko co od pani pochodzi, świętem będzie dla mnie. Nie zbuntuję się.
— A więc, czy masz pan, jak utrzymują, słodycz anielską?
— Tak jest, ale w wypadkach zwykłych; wyjątkowo, gniewam się straszliwie.
— I gniewu tego nie możesz pan powstrzymać.
— Jak kiedy. Jeżeli jakiś wypadek, depcze tylko moję miłość własną, pokonywam się, ale jeżeli zrani mi serce, staję się szalonym.
— T cóż pan robisz w szaleństwie?
— Jakżeż mogę wiedzieć? Nie przypominam sobie, gdyż nie mam świadomości tego co robię. — Niekiedy przecież mógł się pan dowiedzieć od innych?
— Oszczędzali mię i nigdy nie mówili całéj prawdy. Psuje mię bardzo moje otoczenie.
— Jestto dowodem, że pan jesteś dobrym istotnie.
— Niestety! kto wie? Może być, że jest to tylko; dowodem mojego bogactwa.
— Czyż już pogardzasz pan rodem ludzkim? Czyż pan nie masz prawdziwych przyjaciół?
— Prawda, — ale ci nie obraziwszy mię nigdy, nie mogą, wiedzieć, czy jestem gwałtownym.
— Ale to mogłoby się zdarzyć. Jakbyś pan sobie postąpił w obec zdrady przyjaciela?
— Nie wiem.
— A w obec oporu kobiety ukochanéj?
— Nie wiem również. Widzisz pani, że jestem niedołęga, ponieważ się nie znam i nie umiem się objawić.
— A zatém pan nigdy nie robisz najmniejszego obrachunku z własną świadomością?
— Nigdy go nie zaniedbuję po każdym błędzie popełnionym; ale nie przewiduję moich błędów w przyszłości, i to wydaje mi się rzeczą niemożliwą.
— Dlaczego?
— Dlatego, że każdy przedmiot niepokoju jest i zawsze nowym w życiu. Żadna okoliczność nigdy nie jest taką samą, jaka nas już raz w życiu spotkała. Nie dopatrzy się więc pani we mnie nic bezwzględnego, prócz tego co sam w sobie widzę, — to jest zupełną, prawość intencyi. Łatwoby mi było powiedzieć, że jestem istotą doskonałą, zaręczyć że takim na zawsze zostanę. Jest to kommunał, którym chętnie się posługują wszyscy narzeczeni w obec rodziców i przyjaciół swojéj narzeczonéj. Co do mnie, jeżeli dojdę kiedyś do téj szczęśliwéj chwili, że zostanę narzeczonym panny Cezaryny, to będę równie szczerym jak dzisiaj; powiem pani: kocham ją. Ale nie powiem, że pod każdym względem jestem jéj godny i zasługuję na ubóstwianie.
— Czy możesz pan przynajmniéj przyrzec, że zawsze kochać ją będziesz? Czy jesteś pan stałym w uczuciach?
— Tak, bez wątpienia, jestem wierny w przyjaźni; ale co do kobiet, to nigdy żadnéj nie kochałem prócz matki i siostry; nic nie wiem o miłości, jaką natchnąć może kobieta czysta.
— Co pan mówisz? pan nigdy nie kochałeś?
— Nie; to panią dziwi?
— Ileż pan ma lat?
— Trzydzieści.
— To bardzo zły stopień w mojéj osobistéj notysce... nigdy nie kochał do lat trzydziestu!
— Co pani chcesz? Nie mogę przecież nazwać miłością, bardzo zmysłowych wzruszeń, których doznaje młodzieniec w obec kobiet. Trochę późniéj i ludzie w mojém położeniu wstępują w świat i tam złudzenia opadają. Stoją oni między wyuzdaną kokieteryą kobiet, które eksploatują ich hołdy, a haniebną chciwością innych, co eksploatują tylko ich kieszenie. Te ostatnie właśnie zwyciężają, gdyż łatwiéj się ich pozbyć.
— A więc kochankami pana były tylko zwykłe zalotnice?
— Panno de Nermont, wiem bardzo dobrze, że wszystkie moje odpowiedzi przejdą, od pani do panny Dietrich; ale spodziewam się, że jest pewien rodzaj pytań, których ona pani nie zada. Powiem więc pani prawdę; ladacznice i kobiety światowe są bardzo do siebie, podobne, jeżeli te ostatnie nie są radykalnie cnotliwe. Są takie, przyznaję, i był czas, jak zapewniają, że one wzniecały wielkie namiętności; ale dzisiaj, jeżeli jesteśmy mniéj namiętni, to uczciwszymi zostaliśmy; szanujemy cnotę i dajemy jéj pokój. Młodzież zepsuta udaje że nią pogardza, pod pozorem że jest nudną. Ja szanuję ją szczérze, zwłaszcza u żon moich przyjaciół, a potém, kobiety uczciwe, będąc w mniejszéj liczbie niż dawniéj, są silniejsze, trudniejsze do przekonania, i dla zwyciężenia ich potrzeba było trudnić się rzemiosłem świętoszka. Nie robię więc sobie wymówki z tego, że nic nie chciałem wiedzieć o miłości, którą takie tylko kobiety natchnąć mogą. Jakkolwiek złym jest świat dzisiejszy, w tém przecież wyższy jest od przeszłości, że mężczyźni żeniący się już po uspokojeniu niebardzo idealnych namiętności, młodéj dziewczynie którą zaślubiają, mogą ofiarować serce zupełnie świeże. Dawniejsi nicponie, zobojętniwszy się na kobiecie eleganckiéj i dystyngowanéj, zwyciężywszy prócz tego jaką niewinność, nie mogli się pochwalić szczerotą moralną, którą lekkość naszych obyczajów pozostawia w sercach większéj części z nas. Wydaje mi się więc rzeczą niemożliwą, nie kochać panny Dietrich prawdziwą namiętnością i nie pokochać jéj na zawsze, chociażby się było oszukanym, gdyż dzisiaj, widocznie wzgardzony, czuje takie samo do niéj przywiązanie jak onegdaj, kiedy mię kilku przychylnemi słowy przyjęła.
Przyszliśmy do salonu, gdzie Cezaryna, która szła prędzéj od nas, i która bajeczną czynność we wszystkiém rozwijała, siedziała już przy fortepianie. Przebrała się, nadzwyczaj gustownie, a jednak zobaczywszy wchodzącego markiza, szybko powstała; na jéj fizyonomii malowało się lekkie poruszenie niezadowolenia. Możnaby było pomyśleć, że nie spodziewała się już go widzieć. Spostrzegł się i pożegnał. Przez kilka dni nie ukazywał się.
Z początku Cezaryna zapewniała mię, że cieszy się niezmiernie z odebrania mu odwagi, ale wkrótce drażliwość ta dotknęła ją. Nie mógł wytrzymać, przyszedł znowu. Była uprzejmą, potem — okrutną, znowu się pogniewał i znowu powrócił. Trwało to kilka miesięcy; tak miało trwać zawsze. A to dla tego, że na pierwsze wejrzenie markiz wydawał się bardzo łatwym do zawojowania. Dla Cezaryny stał się wkrótce przedmiotem politowania i niesmaku, bo wyobraziła sobie, że ma do czynienia z naturą niewolniczą; nagłość atoli i częstość jego gniewów, zmusiła do porzucenia téj myśli.
— Lubi się dąsać — mawiała — mniej to nudne, aniżeli gdyby wpadał w ekstazę.
Przyznawała mu wielkie i ważne przymioty, znakomitą śmiałość serca i temperamentu, prawdziwą szlachetność popędów, dostateczne wykształcenie umysłowe, istotną, dobroć, przyjemność w pożyciu kiedy go nie deptano; koniec końców, o tyle nie i zasługiwał na deptanie, że miał zupełne prawo nieznoszenia go.
Przy końcu naszego sezonu letniego na wsi, p. Dietrich naglił Cezarynę do wyjaśnienia swych uczuć dla markiza.
— Nic nie postanowiłam — odpowiedziała. — Kocham go i szacuję bardzo. Jeżeli zechce być moim przyjacielem, widzieć go zawsze będę z przyjemnością; ale jeżeli pragnie, żebym się teraz już oświadczyła co do małżeństwa, niech nie wraca albo niech nie przyjeżdża częściej niż inni nasi sąsiedzi.
P. Dietrich nie przyjął tej dziwnej odpowiedzi. Przedstawiał, że młoda panna nie może mieć za przyjaciela człowieka, który się w niéj kocha.
— A właśnie do tego wzdycham w sposób ogólny — odpowiedziała Cezaryna. — Uważam, że przyjaźń mężczyzn jest szczersza i szlachetniejsza niż kobiet, a ponieważ, jeżeli się ich trzyma w oddaleniu, mają zawsze pretensyę podobania się, więc można być samą z osobami płci zachwycającéj, zazdrosnéj i zdradliwéj, któréj zaufać nie można. Co do mnie, mam tylko jedną przyjaciółkę — Paulinę. Nie pragnę innej. Jest wprawdzie jeszcze ciotka, ale to raczéj moje dziecko aniżeli przyjaciółka.
— Ależ co do przyjaciół, masz mnie i stryja! dobrze zrobisz, nie zwiększając ich liczby.
— Zapominasz, drogi ojcze, o kilku tuzinach młodych i starych kuzynów, serdecznie do mnie przywiązanych, jestem tego pewna, których obdarzam przyjaźnią z całém twojém uznaniem. Żaden z nich nie wzdycha do méj ręki. Jedni są żonaci lub ojcami rodziny; inni zbyt dobrze wiedzą o tém co tobie winni, ażeby mi śmieli nadskakiwać! Nie rozumiem, dla czegoby markiz nie mógł tak zrobić jak i oni, chociaż z innego powodu: z obawy, ażeby mnie nie znudzić.
— Na szczęście markiz nie przyjmie téj śmiesznéj sytuacyi.
— Przepraszam kochanego papeczkę, w braku czego lepszego przyjmie ją.
— A! zapewne! Powiedziałaś mu może: bądź moim adoratorem dla prostéj przyjemności, że nim jesteś.
— Nie; ja mu powiedziałam: bądź moim towarzyszem aż do nowego rozkazu.
— Jéj towarzyszem! zawołał p. Dietrich, zwracając, się do mnie i wzruszając ramionami; — ona staje się szaloną, moja droga przyjaciółko!
— Tak, wiem bardzo dobrze — odparła Cezarymi — tak się nie mówi, tak się nie robi. Faktem jest — dodała wybuchając głośnym śmiechem — że ja nie mam zdrowego rozsądku, drogi ojczulku! To dobrze! powiem panu de Rivonnière, że ojciec Uważa mię za niedorzeczną i że nie powinniśmy się odtąd widywać.
To powiedziawszy wzięła się do swojéj robótki i z zupełnym spokojem pracować zaczęła. Ojciec patrzał na nią przez chwil kilka, spodziewając się, że pod tą pozorną obojętnością dojrzy trochę gniewu lub smutku. Ale nic dostrzedz nie mógł; nieprzyjemność jego tylko dotknęła; gdyż dla Jakóba de Rivonnière powziął wielką przyjaźń. Dodawał mu często odwagi, gorąco życzył go sobie na zięcia. Życzenia tego nie umiał ukryć przed Cezaryną. Ona postanowiła naturalnie eksploatować je.
Kiedyśmy zostały same, zaczęłam ją łajać. Jak zawsze, słuchała, patrząc na mnie okiem zdziwioném; potém, pozwoliwszy mi wygadać się, odpowiedziała mi z doskonale udaną słodyczą:
— Może masz pani słuszność. Robię przykrość papie, zmuszając go niby do ekscentrycznego tolerowania stosunków między markizem a mną, albo też do porzucenia nadziei, która mu jest droga. Więc ja sama wyrzec się muszę przyjaźni, która mi jest miła, albo też zaślubić człowieka którego nie kocham, dla którego zatém nie będę miała ani szacunku ani zapału. Czy tego wymagają odemnie? A może też ja jestem zdolną do tego wielkiego uczucia, które daję szczęście w spełnieniu cnoty, jakkolwiekby to trudném było. Czyż chcą, żebym się poświęciła, żeby cnota przyszła mi z boleścią, z bohaterstwem? Nie mówię, żeby to siły moje przewyższało; ależ naprawdę, czyż p. de Rivonnière jest osobistością tak wzniosłą, i czyż mu ojciec ślubował przywiązanie tak wielkie, żebym musiała dać się przykuć do tego łańcucha, dla zrobienia im obu przyjemności, i poświęcić życie, które, jak utrzymują, chciano uczynić tak pięknem? Odpowiedz, droga Paulino. To staje się rzeczą bardzo poważną.
— Daj mi upoważnienie — odpowiedziałam — na powtórzenie tego co mówisz twojemu ojcu albo Markizowi. Obaj oni nie zechcą ci się sprzeciwiać. Ojciec twój obejdzie się bez tego nowego przyjaciela, a nowy przyjaciel, który czekać może tylko mając jakąś nadzieję, zrozumie, że cierpliwość jego skompromitowałaby twoją reputacyę i zgodzi się Wreszcie na porzucenie złudzeń.
— Zrób pani jak chcesz — odparła. — Ja pragnę jedynie spokoju i wolności.
— Kiedyś już taka rozsądna, to lepiéjby było, gdybyś sama powiedziała p. de Rivonnière, że szczęście jogo odkładasz na czas nieoznaczony.
— Powiedziałam mu to.
— I że zarówno dla jego godności jak dla swojéj reputacyi robisz poświęcenie, oddalając go.
— Tego nie przyjmuje. Pragnie mię widzieć chociażby na chwilkę i na takich warunkach, jakie tylko podoba mi się nałożyć. Pyta się, w czém zawinił że nie przyjmujemy go do swego domu. Wygnać go z niego należy do mojego ojca, bo ja uważam to za rzecz przykrą i niesprawiedliwą, — więc podjąć się tego nie mogę.
Nic nie mogło ją skłonić do zmiany zdania, P. Dietrich dał temu pokój. Nie chciał zamykać drzwi swych przed p. de Rivonnière, ażeby je znowu otworzyć za podmuchem pierwszego lepszego kaprysu Cezaryny. A zresztą żal mu było porzucić nadzieje, którem i się pieścił.
Zaproszono więc markiza do odwiedzania nas w Paryżu. Cezaryna przyjęła to ojcowskie ustępstwo jako rzecz sobie należną, za którą nie potrzebowała dziękować nikomu. Miłe usposobienie umysłu, wdzięczne obchodzenie się z nami, nie pozwalały nam traktować ją jako samowładną fantastyczkę; w niczém atoli ustępować nie myślała. Mawiała zwykle: kocham cię... ale nigdy: dziękuję.
Wróciliśmy do Paryża w porze zwykłéj. Cezaryna, uszykowawszy swoje baterje, zrobiła wielki zamach, którego pozornie p. de Rivonnière był powodem. Chciała skłonić ojca do otwarcia wielkich salonów i i do przyjmowania w gościnę świetnego a licznego towarzystwa, które się u niego zgromadzało za życia żony. Cezaryna przekładała mu, że jeżeli trzymać ją będą w ciasnych granicach rodziny, nigdy za mąż nie wyjdzie, dla tego, że ukazanie się jakiegokolwiek konkurenta, byłoby wielkim wypadkiem w małém kółku; że przypuściwszy tam p. de Rivonnière, przyjmą jeszcze innego i zrobią jej reputację kokietki, albo dziewczyny trudnej do ożenienia; że wejście jedynie prawdziwego świata do tego małego klasztoru wiernych, mogło ją upoważnić do zbadania pretendentów do swéj ręki, do niczego się nie zobowiązując i nie wystawiając się na kompromitację z ich strony. P. Dietrich musiał uznać, że po za towarzystwem światowém nie ma wcale wolności, że poufałość rodzi niewolników krytyki lub komentarzy tych którzy je składają że wie65 łość i rozmaitość stosunków jest strażą bezpieczeństwa dla zła i dobra, że nakoniec dla osoby tak pewnéj siebie jak Cezaryna, była to jedyna atmosfera, w któréj jéj rozum, przenikliwość i sąd rozwinąć się mogły. Miała ona silniejsze dowody aniżeli jéj matka, opanowana wyłącznie upojeniem przyjemności. P. Dietrich, co z trudem i niechęcią ustąpił żonie, dla córki był daleko powolniejszy. Wielka uczta inaugurowała nowy rodzaj życia, któryśmy mieli prowadzić.
Nazajutrz po téj fecie, tak pracowicie przygotowywanéj a tak wspaniale urzeczywistnionéj, zapytałam Cezarynę, bladą jeszcze od czuwania i zmęczenia, czy była wreszcie zadowolona.
— Zadowoloną, z czego? — odpowiedziała ― żem zobaczyła tłum którym kołysano mię w dzieciństwie. Czyż myślisz, droga przyjaciołko, że nicość tych świetności i blasków jest rzeczą nową dla mnie? Więc bierzesz mię pani za małe niewiniątko upojone pierwszym balem, lub też sądzisz, że świat wielce się zmienił od lat trzech, jakem go z oczu straciła? Nie, nie, dajże pokój! Zawsze ta sama próżnia i doprawdy pogardzam nim; ale muszę w nim żyć lub stać się niewolnicą w osamotnieniu. Wolność wartego, ażeby cierpieć dla niéj. Jestem przygotowana na cierpienia, bo nie mam nic innego do wyboru. — Ale, ale — dodała — chciałam ci coś powiedzieć. Nie jestem dosyć pilnowaną w tym tłumie; mój ojciec nie jest wcale światowcem i przepędza czas na rozmowie w kąciku ze swoimi szczególnymi przyjaciołmi, a tymczasem przybywający, zrozpaczywszy o swéj sprawie, przychodzą, do cioci Helminy, ażeby mi ich przedstawiła. Ciocia ma taki sposób obejścia się i mówienia, wliczając w to akcent niemiecki i niepokój gospodyni, że ją, kochają i żartują z niéj. Prawdziwą panią domu co do ułożenia i manier, jesteś ty, moja droga Paulino; a nie zdaje mi się, ażebyś się pani dosyć wypukło przedstawiała z tytułem guwernantki. Jeden maleńki szczegół mógłby zmienić zupełnie postać rzeczy: zamiast mówić sobie pani, mówmy sobie zawsze i wszędzie proste ty. Nie śmiej się pani. Mówiąc mi ty, stajesz się pani moją przyjaciółką od serca, moją drugą matką, powagą, władzą, któréj się poddaję. Pani, utrzymuje panią w stanie stowarzyszonéj podrzędnéj, a świat który jest głupim, może mniemać że nie zależę od nikogo.
— Czy to nie jest twoją ambicją?
— Tak, w rzeczywistości ale niepozornie; jestem zbyt młodą, wystawię siebie na szyderstwo, a ojca na nagany. Przełóżmy jemu tę kwestję, a jestem pewna że mi słuszność przyzna.
W istocie p. Dietrich prosił mię, ażebym tykała jego córkę i pozwoliła się jéj tykać. W domu skutek był czarodziejski. Służący, na których zresztą nie mogłam się żalić, zginali się przedemną aż do ziemi; krewni i przyjaciele tykanie to uważali jako traktat przyjaźni i stowarzyszenia na życie całe. Nie wiem czy świat zwrócił na to wielką uwagę. Co do mnie, zezwalając na ten mniemany hołd od mojéj wychowanki, domyślałam się bardzo dobrze co z tego wyniknąć mogło. Nie chciała mi pozostawić powagi urzędu, a zdobiąc mię powagą rodzinną, wywalczała sobie prawo opierania mi się, jak się opierała rodzinie.
Tymczasem ktoś ośmielał się jéj sprzeciwiać. Pomimo powtórzonych zaprosin p. de Rivonnière, i który był powodem, że Cezaryna zmusiła ojca do stworzenia takiego ruchu i tylu wydatków, nie korzystał wcale ze sposobności. Nie ukazał się ani na pierwszym wieczorze ani na drugim. Krewni mówili że chory; posłano z zapytaniem o zdrowie — nie było go.
Pewnego dnia, wyszedłszy sama za jakimś sprawunkiem, spotkałam go. Szliśmy pieszo; po kilku chwilach wahania przystąpiłam do niego, — ani ubiór, ani krawat nie okazywał zwykłego wyszukania. Miał minę jeżeli nie smutną, to przynajmniéj bardzo zakłopotaną. Z dawało się że mało dba o odpowiedzi na moje pytania; miałam go już opuścić, gdy w tém powziąwszy jakieś nagle postanowienie, podał mi ramię dla przejścia przez dziedziniec Louvru.
— Muszę z panią pomówić — powiedział — bo bardzo być może, że panna Dietrich nie powie całéj prawdy o wzajemnym stosunku naszym. Może być, sama nie zdaje sobie z niego sprawy. Mniema, że się ze mną nie poróżniła, może nie wie, że ja się z nią poróżniłem.
Poróżniłem, wydało mi się słowem zbyt rażącém w tego rodzaju stosunku, który się między niemi ustalił; zwróciłam na to jego uwagę.
— Słusznie pani mniemasz — odparł — że trudno jest mówić wyraźnie o miłości i małżeństwie dla młodéj osoby, nad którą, pani tak pilnie czuwasz; ale kiedy nie można mówić, to się pisze, a panna Dietrich nie wahała się czytać moich listów, a nawet raczyła na nie odpowiedzieć.
— Czy pan mówisz prawdę? — zawołałam.
— Dowodem — odpowiedział — jest to, że widząc panią dopiero co gotową do opuszczenia mnie, poczułem, że obowiązkiem moim jest odesłać jéj listy. Czy pozwolisz mi pani oddać je pani dziś wieczór?
— Bez wątpienia, postępujesz pan jak człowiek, szlachetny.
— Nie, postępuję jak człowiek który chce się uleczyć. Listy panny Dietrich mogłyby być czytane na prelekcyi publicznéj, tak są czysto i zimne. Nie żądała odemnie ich zwrotu. Nie sądzę nawę, żeby o tém myślała. Jeżeli fakt pisania jest nieroztropnością, to sposób pisania jest u niéj rękojmią bezpieczeństwa. Ta dziewczyna, wyższa prawdziwie, może wyjaśniać swoje własne uczucia i wypowiadać wszystkie swoje myśli, nie dając nad sobje najmniejszéj przewagi i nie dozwalając najmniejsza nagany ze strony jéj ofiar.
— A więc dla czegóż poróżniliście się państwo?
— Ja poróżniłem się z nadzieją podobania się jej i odwagą próbowania tego. Na chwilę doznałem złudzenia, nie wiedząc, że ona starała się zrobić dla mnie miejsce w kółku poufałych. Ofiarwała mi godność swego przyjaciela, a ja byłem dosyć niedorzeczny, tłumacząc sobie, że taka osoba jak ona nie udzieliłaby tego tytułu konkurentowi, któregoby odrzuciła jak każdego innego. Dałem uczuć moje głupie zaufanie, wyśmiała mię mówiąc, że wchodzi w świat i że w mojéj jest mocy do niéj się tam przyłączyć; tą razą byłem zmartwiony, zraniła mi serce, wyrzekłem się jéj — możesz jéj to pani powiedzieć.
— Nie uwierzy mi, bo ij a również temu nie wierzę.
— Otóż wiedz pani, że między nią i sobą postawiłem przeszkodę, błąd. Rzuciłem się w awanturę głupią... grzeszną nawet, która mię jednak ogłusza, absorbuje i odciąga od zastanowienia. To lepiéj niż oszaleć lub znikczemnieć w niewolnictwie. Dopełniłem więc spowiedzi, dziś wieczór otrzymasz pani listy. W téj chwili wracam, na wieś, gdzie ukrywam moje szalone miłostki, o dwie mile od Paryża, a tymczasem rodzina moja i przyjaciele są tego przekonania, żem do Szwajcaryi pojechał.
Rzeczywiście tegoż samego wieczoru otrzymałam paczkę starannie zapieczętowaną, którą miałam położyć na sekretarce Cezaryny. Wielceby to ją dotknęło, gdyby wiedziała, że ja znam tę małą tajemnicę. Nie dowiedziała się zaraz jakim sposobem zwrócono jéj listy.
Nie mówiła mi o nich, ale w kilka dni potém opowiedziała mi sama to zdarzenie i zapytała mię, czy listy przechodziły przez ręce ojca. Pocieszyłam ją.
— Odesłano ci je zapewne — powiedziałam — przez osobę, która była pośredniczką, w waszéj korespondencji.
— Nie znam takiéj osoby. Nie jestem tak szaloną, żebym się miała zwierzać służącym. Wymienialiśmy nasze listy sami za każdém widzeniem się. On przynosił mi swoje w bukiecie, a moje znajdował w jednym z zeszytów muzycznych leżących na fortepjanie, który zwykł był przeglądać z miną obojętną. Dosyć dobrze odgrywał swą rolę w tjé komedji.
— A przecież prosiłaś mię, żebym ci towarzyszyła w czasie jego odwiedzin! Po co pisać po kryjomu, kiedy dosyć ci było dać mi znak jakiś, że chcesz z nim pomówić poufnie.
— A! co chcesz! ta tajemnica bawiła mnie. A cóżby ojciec powiedział, gdybym cię skłaniała do zaniedbywania twego obowiązku! No, nie rób mi wymówek, ja sama robię je sobie; wytłumacz mi lepiéj, jak się tu dostały te listy. Musiał sobie wybrać jakiegoś konfidenta. A! gdybym wiedziała, że on!..
— Nie oskarżaj go! tym konfidentem jestem ja.
— To co innego! Więc go widziałaś?
— Opowiedziałam wszystko, nie wspominając jedynie o środku użytym przez p. de Rivonnière dla wyleczenia się. Jest pewien rodzaj wyjaśnień, którego nie mają sobie za złe w obec młodych dziewczyn światowych, a którego ja nigdy nie chciałam używać ani względem Cezaryny ani nawet w jéj obecności. Jéj ciotka roztropność tylko co do tego punktu zachowywała, a p. Dietrich, czysty w obyczajach, czystym był również i w mowie. Cezaryna więc, pomimo całéj swobody umysłowéj, bardzo mało wiedziała o szczegółach nieprzyzwoitych, których znajomość jest zawsze wstrętny w młodéj dziewczynie. Mała Irma Dietrich, jéj kuzynka, daleko więcéj od niéj wiedziała o roli zalotnic i gryzetek w społeczeństwie. Cezaryna, nieukazująca nigdy niezdrowéj ciekawości, kazała jéj milczeć i cierpko ją traktowała.
Kiedym więc powiedziała jéj, że markiz mszcząc się na niéj postarał się o inne uczucie, — nie poznała się na tém wcale. Sądziła, że on chce zawrzeć inne małżeństwo. Dotknęło ją to, przynajmniej tak mi się wydało.
— Widzisz! — powiedziała — miałam słuszność wątpiąc o nim i nie odpowiadając na jego piękne sentymenta. Otóż to powaga mężczyzn! Mówił, że umarłby, gdybym mu wszelką nadzieję odjęła! Pozostawiłam mu jéj trochę, a on już uleczony! Poczekaj, pokażę ci jego listy. Odczytajmy je razem. Będzie to dla mnie nauczką. Jest to pierwsze doświadczenie, którego nie zapomnę.
Listy markiza były dobrze ułożone, jakkolwiek pisane na los szczęścia. Widziałam w nich wybuch miłości bardzo szczeréj i nie mogłam się wstrzymać, żeby téj uwagi nie zrobić. Cezaryna żartowała ze mnie, utrzymując, że się na tém nic nie znam, że czytam je jak romans, że co do niéj, nigdy jéj one nie obałamuciły. Kiedyśmy skończyły te listy, zrobiła ruch jakby je w ogień rzucić chciała wraz z swemi; ale się namyśliła. Ułożyła je, związała czarną wstążką i położyła je na sam spód biurka, żartując z téj żałoby po pierwszéj miłości, którą natchnęła: ale zobaczyłam dużą łzę po jéj policzku spływającą i pomyślałam, że nie wszystko skończone między nią a p. de Rivonnière.
Upłynęła zima, on się nie pokazywał. Przedstawiło się dziesięciu innych konkurentów. Były tam próbki wszelakiego smaku: rozmaitość wieków, położenia, charakteru, majątku i umysłu. Żadnego nie przyjęto, ale też żadnego nie zrażono ostatecznie. Cezaryna chciała utworzyć sobie dwór a raczéj orszak, bo do swego wnętrza żadnego hołdu nie dopuszczała. Lubiła pokazywać się publicznie ze swemi wielbicielami w przyzwoitéj odległości; iść za sobą kazała wielu, ale bardzo mało zbliżać się do siebie pozwalała.
Lato przepędziliśmy w Mireval i w morskich kąpielach. Znaleźliśmy tam p. de Rivonnière, który przyjął znowu pęta, jakby nigdy ich nie był rozerwał. Zapytał mię, czym zdradziła tajemnicę jego spowiedzi.
— Nie — odpowiedziałam — nie była ona tego rodzaju, żebym ją zdradzić mogła. Jeżeli jednak pan zaślubisz Cezarynę, to wymagam od pana, ażebyś ją sam jéj wyznał, gdyż nie chcę być pańską spólniczką.
— Jakto! — zawołał — mamże opowiadać młodéj dziewczynie, któréj czystość jest świętą dla mnie, nikczemne albo szalone awantury, o których młodzik opowiada co najwyżéj towarzyszom swoim?
— Zapewne że nie, ale tą razą pan byłeś winnym, tak mi sam mówiłeś...
— Jeden powód więcéj, ażebym milczał.
— Ależ zawiniłeś pan względem Cezaryny, gdyż powracasz pan do niéj z plamą, której przedtem nie miałeś.
— No, dobrze, niech tak będzie. Wyspowiadam się, jeżeli potrzeba tego będzie; ale żebym odwagi téj nabrał, muszę być kochanym. Aż do téj chwili do niczego nie jestem obowiązany. Zostałem był wolnym. Poświęcam dla niéj miłostkę dosyć żywą; czegożbym nie zrobił, dla zdobycia jéj miłości?
Czy Cezaryną go kochała? Możnaby tak wnosić z radości, którą okazała, biorąc go znowu do niewoli. Cierpiała z powodu jego nieobecności. Duma jéj była wielce dotkniętą. Nie dała tego poznać po sobie, przyjmując go tak jakby się wczoraj rozstali: było to karą dla niego, poczuł to dobrze, i kiedy chciał wrócić do swych nadziei, nie zrobiła mu żadnéj wymówki; ale postawiła go na tém samém miejscu, na którem się znajdował w roku przeszłym: były to zapewnienia i obietnice przyjaźni, zakaz mówienia o miłości. Pocieszył się, zobaczywszy, że z pomiędzy wszystkich składających hołdy jego bóstwu, jemu największe łaski okazywano.
Zakończę tu długą i zimną ekspozycyją tego położenia, które się przeciągnęło aż do chwili, w któréj Cezaryna doszła wieku pełnoletności. Myślałam, że prędzjé się załatwię z pięciu laty, które na jéj wykształcenie poświęciłam, gdyż opuściłam naumyślnie opowiadanie o wielu podażach, opis miejscowości, które były świadkami jéj życia, i szczegóły o drugorzędnych osobistościach, które się w nie wplotły. Toby mię zadaleko zaprowadziło. Spieszę się teraz do opowiedzenia wypadków, które spokój nasz zamąciły na serjo, a które trudno byłoby zrozumieć, gdybym się nie była zatrzymała nad analizą, wyjątkowego charakteru, nad rozwojem którego czuwałam dzień po dniu.
Podejmuję opowiadanie swoje w chwili pełnoletności Cezaryny. Ojciec już ją usamowołnił w pewnym rodzaju, oddając jéj zarząd i rozporządzalność dość znacznym majątkiem matki.
Sześć lat poświęciłam na jéj wychowanie, a mogę powiedzieć, żem jéj niczego nie nauczyła, gdyż umysł Cezaryny szybko przewyższał we wszystkiém moje nauczanie. Co do wychowania moralnego, nie wiem jeszcze, czy mam sobie przypisać zaszczyt, czy też wziąć na siebie odpowiedzialność za dobre i złe, które w niéj było. Dobro przewyższało wtedy złe, a niekiedy musiałam staczać z nią walki, ażeby dać jéj zrozumieć różnicę między jedném a drugiém. Być może w głębi szydziła ze mnie, udając niezdecydowaną, ale nigdy nikomu radzić nie będę, żeby stwarzał bezwzględne teorje o wpływie jaki mieć można w przedmiocie nauczania.
To tylko pewna, że po latach sześciu kochałam Cezarynę rodzajem namiętności macierzyńskiéj, chociaż nie łudziłam się wcale co do rodzaju uczucia jakiém mi ona odpłacała. Z jéj strony był cały wdzięk, cały powab, cała ponęta; — z mojéj całe poświęcenie, cała troskliwość, cała czułość. Zdawało się, że tak było najlepiéj, gdyż przyjaźń nasza dopełniała się tém, co każda z nas do niéj przynosiła.
Szczęście atoli, którego Cezaryna i jéj ojciec byli sprawcami, nie wypełniało wszystkich życzeń mego serca. Była jedna osoba, jedyna którą, wyżéj od nich ceniłam, i któréj towarzystwo byłoby dla mnie milszém od każdego innego: mówię tu o moim siostrzeńcu Pawle Gilbert. Dla niego weszłam do domu Dietrichów, a gdyby był wyraził choćby najsłabsze życzenie, opuściłabym ich, łącząc i zespalając swoją biedę z jego, ponieważ on, z niezwyciężoną energją nie chciał korzystać z moich dobrodziejstw. Nie lubiłam świata naprawdę: zarówno téj licznéj grupy, którą Cezaryna swoim poufnym dworem mianowała, jak i tego tłumu, co w dni oznaczone jéj salony zapełniał. Szczęśliwe godziny przepędzałam tylko w mojém mieszkaniu z dwoma czy trzema starymi przyjaciółmi i z moim Pawłem, kiedy mógł oderwać się na jaką godzinkę od swojéj zaciekłéj pracy. Widziałam go więc rzadziéj niż innych; było to wielkiém dla mnie umartwieniem, to też często mu mówiłam, żeby najął sobie małą antresolę w domu sąsiednim przy księgarni, a w takim razie mógłby przynajmniéj na obiad codzień do mnie przychodzić.
Ale on nie przystawał jeszcze na żadną zmianę w urządzeniu życia naszego.
— Bardzo źle obiadowałaby ciocia ze mną. — mawiał — gdyż niekiedy mam zaledwie pięć minut na zjedzenie, tego co mi dają, a nigdy nie mam czasu wiedzieć co jem; widzę dobrze, że to właśnie cię zasmuca, moja droga ciociu. Myślisz, że źle się żywię, że powinienbym wtajemniczyć się w zalety stołu patryarchalnego; tybyś mię zmusiła do obiadowania przez godzinę. Daleko jest jeszcze ta chwila, w któréj by ta godzina odpoczynku moralnego i fizycznego nasycenia, nie była zgubną dla mojego zawodu. Ja nie mogę tracić ani chwili. Ja nie marzę, ale działam. Nie przechadzam się ale biegam. Nie palę, nie rozmawiam, nie śni mi się nawet we śnie. Śpię mało, budzę się wcześnie — i wszystkie dni tak mi schodzą. Dobiegam do celu — do dwunastu tysięcy na rok; teraz zarabiam już cztery. W miarę coraz lepszéj zapłaty, praca moja mniéj będzie uciążliwą i mniéj mnie pochłaniającą. Nie jest to rzeczą sprawiedliwą, ale takie prawo pracy: dla małych — trud.
— A kiedyż będziesz miał ton gruby majątek: tysiąc franków na miesiąc?
— Za lat dziesięć.
— A kiedy odpoczniesz na prawdę.
— Nigdy; po co mam odpoczywać? Praca męczy tylko leniuchów albo głupców.
— Przez odpoczynek rozumiem wolność zajmowania się tém, co jest zgodne z wymaganiami naszego umysłu.
— Mam to czego pragnę: mój pryncypał wydaje tylko dzieła poważne. Tyle u niego czytałem, że już nie jestem ciemnym. Widząc, że wiadomości moje są mu użyteczne dla osądzenia nowych dzieł, które mu przynoszą, pozwala mi chodzić na wykłady i więcéj zajmować się naukami niż kwestyami sklepowemi. Kiedy czuwam nad jego magazynem, kiedy załatwiam zlecenia, kiedy biegnę do drukarni, kiedy poprawiam korektę, kiedy spisuję peryodycznie katalogi, — jestem machiną, przyznaję, ale to są dla mnie warunki higieniczne, a jak tylko znajdzie się chwilka odpoczynku, mam zawsze książkę przed oczyma. Ponieważ mój kochany pryncypał przyjął za dewizę: time is money, daje mi więc do rozporządzenia dobre powozy, które lecą szybko, a zwiedzając Paryż we wszystkich kierunkach, z gorączkową skwapliwością nauczyłem się matematyki i dwóch czy trzech języków. Widzisz więc że jestem szczęśliwy o ile to być może, ponieważ się rozwijam stosownie do natury moich potrzeb.
Nie zarzucić nic mogłam temu młodemu stoikowi. Byłam z niego dumną, gdyż wiedział wiele, a kiedym zadawała mu pytania dla własnéj korzyści, bywałam zachwycona szybkością, jasnością a nawet wdziękiem jego treściwych odpowiedzi. Umiał się zastosować do stopnia mojego wykształcenia, dobierać szczęśliwych wyrazów, które mi przez analogię, odkrywały filozofię nauk oderwanych; znajdowałam go równie miłym jak godnym podziwienia. Jego intuicyjny talent podbijał mnie, skromność wzruszała, odwaga zwyciężała; miałam dla niego rodzaj szacunku: ale niepokoiłam się mimowoli ustawicznym natężeniem tego umysłu, nienasyconego w swéj ciekawości.
Ta surowa młodość przerażała mię. Twarz jego niepiękna ale sympatyczna i dystyngowana, kiedy wychodził z dzieciństwa, napiętnowała się w wieka męzkim pewną, bolesną odrętwiałością. Nigdy nie można było wiedzieć, czy doświadczał kiedy zmęczenia fizycznego lub moralnego. Zapewniał, że nie zna cierpienia i dziwił się moim niepokojom. Nigdy nie doświadczył chęci ani uczuł żalu za jakiemikolwiek wygodami, których go los pozbawił; będąc niewolnikiem smutnego położenia, stwarzał sobie niezakłóconą wolność, utrzymując, że upodobaniom jego i popędom czyni się zadość. Powołanie swoje upatrywał tam, gdzie w rzeczywistości ulegał może prostéj niewoli.
P. Dietrich często mię pytał o niego; nie mogłam ukryć przed nim téj głębi smutku, jaki mię ogarniał, ilekroć miałam mówić o tém ukochaném dziecku; ale powoli musiałam się wstrzymać od wyjawiania przed nim moich żalów tajemnych, gdyż wówczas p. Dietrich chciał polepszyć byt Pawła, czego tenże odmawiał z taką dumą, że nie umiałam umotywować jego wstrętu do ukazania się przed jakimkolwiek protektorem.
Cezaryna nie dała się oszukać; dzikość mojego synowca dotknęła ją na prawdę; przypisywała ją uprzedzeniom, które miał powziąść z samego początku względem jéj ojca lub względem jéj saméj. Przechylała ku ostatniemu zdaniu i gniewało ją to jakby obraza naumyślna. Z trudnością ukrywała przedemna pewien rodzaj gwałtownego wstrętu, którego doświadczała na myśl, że człowiek co jéj wcale nie znał — bo nigdy nie chciał być jéj przedstawionym i tak się urządzał, żeby się z nią nigdy u mnie nie spotkać, — że taki człowiek mógł spokojnie protestować przeciwko jéj przymiotom.
— To dlatego żeby tylko robić inaczéj niż wszyscy — mawiała — bo, czy ja co warta jestem czy nie, to każdy przecież co się do mnie zbliża, jest ze mnie zadowolony, znajduje mnie miłą i dobrą, i utrzymuje że nie jestem umysłem pospolitym. Nie żądam od nikogo ani pochwał ani hołdów; ale nieprzyjaźń uparta oburza mię. Całém ustępstwem, jakie dla ciebie zrobić mogę, jest to, że uważać będę twego siostrzeńca za człowieka co pozuje na oryginalność, albo za człowieka co ma cokolwiek w głowie.
Widziałam, że ten gniew wzrastał, tak że wreszcie dała mi do zrozumienia, iż ja w przystępie złego humoru musiałam coś na nią nagadać. Nie mogłam inaczéj odpowiedziéć, jak śmiejąc się z takiego przypuszczenia.
— Wiesz dobrze — odpowiedziałam — że nie mam przystępów złego humoru i że nigdy nie mogę mówić źle o tych, których kocham. Odmowna odpowiedź Pawła na wszystkie wasze zaproszenia, ma źródło w powodach daleko mniejszéj wagi, które ty jednak nie wiem czybyś zrozumiała. Przedewszystkiém tak jak i ja nie lubi świata.
— Co do tego — odparła, ty nic w tym względzie nie wiesz, a on nie może wiedzieć, gdyż nigdy w nim nawet kroku nie zrobił.
— Jest to jeden powód więcej, ażeby uczul wstręt do pokazywania się w nim. Nie jest przecież tak dalece dzikim, żeby nie wiedział, że trzeba tu z sobą, przynieść pewien konwencyonalny układ, maniery, toaletę i język. On nie uczył się słownika salonów i nie wie nawet, jak się kłania téj lub owéj osobie . — Właśnie że nie; musiał się tego nauczyć w księgarni i na odwiedzinach u uczonych. Nie przekonasz mnie, że on jest gburowaty i ma rażące maniery. Twarz jego przeczy temu. Jest coś innego.
— Nie, głównem „coś” jest to, com ci powiedziała, i toaleta. Paweł nie może się uekwipować od stóp do głowy jak światowiec, jeżeli nie chce poddawać się prywacyom.
— I ty nie możesz go nawet namówić do przyjęcia czarnego ubrania i białego krawatu?
— Nie mogłabym nawet nakłonić do przyjęcia szpilki choćby miedzianéj; a potém brak mu czasu, bo najwyżéj widzę go godzinę na tydzień.
— Żartuje z ciebie! Założę się, że on popełnia szaleństwa jak każdy inny. Markizowi de Rivonnière nie przeszkodziła do popełniania się jego namiętności dla mnie, a twój siostrzeniec nie nurza się ciągle w nauce.
— Przeciwnie, ciągle, i nie popełnia szaleństw, jestem tego pewna.
— A więc to święty... albo głuptasek, zbyt zadowolony z samego siebie, ażeby potrzeba było nim się zajmować.
To ostre słowo dotknęło mię trochę pomimo ż pieszczot i tłumaczenia się Cezaryny, która usiłowała wymazać je z mojéj pamięci. Wmieszała się do tego miłość własna — postanowiłam pokazać rodzinie Dietrichów, że mój siostrzeniec nie jest wcale głuptaskiem. Tutaj zachodzi w mém życiu błąd niezmierny, spowodowany chwilą małoduszności.
Przygotowywano wielką uroczystość na dwudziestą pierwszą rocznicę urodzin Cezaryny. Tego dnia zaraz zrana ojciec, obok zupełnego posiadania dziedzictwa macierzyńskiego, dawał jéj dochód ze swoich własnych dóbr, i udzielał jéj, że tak powiem, posag, pomimo że nie chciała jeszcze męża dla sobie wybierać. Okazywała taki wstręt do zależności w szczegółach życia materyalnego, że wolała nieraz obejść się bez czegoś, niżeli prosić o to. P. Dietrich więc z własnego popędu zerwał ten ostatni węzeł podległości córki względem ojca. Cezaryna dopięła swych zamiarów: okuła go w kajdany i zniewoliła do kochania tych kajdan. Od téj chwili ów ostrożny ojciec, ów rozprawiacz surowy, został najgorliwszym, najzapaleńszym z jéj poddanych.
Dary jego przyjęła ze zwykłym sobie wdziękiem. Nie była chciwą, pieniądze uważała za ślepego ajenta, którym się pomiata dla tego, że nigdy dość prędko nie usłucha. Więcéj ją ucieszył wspaniały kufereczek, aniżeli tytuły które były przy nim. Robiła tysiące planów, co do przyjemności najbliższych bezpośredniéj niezależności, a żadnego co do małżeństwa i przyszłości. P. Dietrich tak był zadowolonym ze szczęścia które jéj sprawiały, że już nie chciał widzieć ją zamężną.
Wieczorem był wielki bal, a Paweł zgodził się być na nim. Otrzymałam od niego to poświęcenie mówiąc, że stronienie jego od domu Dietrichów, przypisywano jakiemuś tajemniczemu niezadowoleniu z méj strony, które mu miałam powierzyć. Stronienie to nie istniało; powody przełożone przezemnie Cezarynie, były prawdziwe. Były i inne, o których nie wiedziałam, ale te zupełnie się nie tyczyły przypuszczeń mojéj wychowanki. Trudność toaletowa została wkrótce usuniętą; przyjaciel Pawła, młody Latour, mający ten sam wzrost i tuszę, sam go ubrał od stóp do głowy. Zupełny brak pretensyi sprawił, że wdział i nosił ten kostium, nowy dla niego, z wielką swobodą. Przedstawił się wcale zgrabnie; jeżeli brak mu było wprawy, miał i dosyć taktu i przenikliwości, ażeby tego po sobie nie pokazał. Państwo Dietrich nie mieli w nim nic do zganienia, i owszem, zamieniwszy słów kilka z Pawłem, powiedzieli mi bardzo przyjemny komplement za niego. Wiedziałam że ich dobroć dla mnie kazałaby im tak mówić, gdyby to nawet było nieprawdą; ale Cezaryna daleko więcéj uprzedzona, trudniejszą była do zadowolenia, a niewiem jaka fatalność popychała mię do przełamania tego; uprzedzenia.
Cezaryna promieniejąc od ozdób i piękności, przechodziła salon w towarzystwie przyjaciół, służących i konkurentów, przeprowadzających ją chórem uwielbień, kiedy się znalazła wprost Pawła, którego prowadziłam do niéj dla powitania. Paweł był ciekawy zobaczyć z blizka i w całym blasku „tę gwiazdą tak wysławianą” — tak mówił do mnie o pannie Dietrich, — ale ciekawość była czysto filozoficznéj natury, równie bezinteresowna jak gdyby tu chodziło o wystudyowanie jakiego cennego rękopisom, albo jakiego zagadnienia archeologicznego. To uczucie spokojne a stałe, przebijało się w jego oczach błyszczących a zimnych.
W oczach Cezaryny dojrzałam coś zuchwałego jakby wyzwanie; spojrzenie to przestraszyło mię. Jak tylko Paweł ją powitał, pociągnęłam go zarękę i oddaliłam od niéj. Doświadczyłam jakiegoś nagłego przeczucia fatalnych skutków, jakie mogła pociągnąć za sobą moja nieroztropność. Mało mu nie powiedziałam: dosyć, teraz odejdź, ale w tłumie, co się cisnął w około władczyni, zgubiłam Pawła, — a ponieważ byłam czynną gospodynią domu, mając w swojéj opiece wszystkie małoznaczące osoby, któremi panna Dietrich nie raczyła się zajmować, straciłam go z oczu przez całą godzinę! Tymczasem wypadało mi, dla dania rozporządzeń, przechodzić przez małą galeryę tak napełnioną kwiatami i krzewami, że wyglądała jak gęsta i prawie ciemna aleja; i wtedy ujrzałam nagle Cezarynę i Pawła samych w tym ustronnym kąciku. Siedzieli jakby ukryci pod pomnikowym fajansem, z którego wydobywały się promienisto gałązki kwieciem obsypane wspaniałej mimozy. Była tam okrągła sofa. Cezaryna wachlowała się! Jak osoba, którą gorąco zmusiło do szukania schronienia od tłumu. Paweł miał minę człowieka, którego przypadkiem schwytano w chwili, kiedy miał umknąć.
— A! w samą porę przybywasz — zawołała Cezaryna widząc mnie zbliżającą się. — Mówiliśmy o tobie; usiądź tam: bo inaczéj wszyscy moi zazdrośnicy gotowi tu przybiedz i wypłatać mi figla, znajdując mię sam na sam z panem siostrzeńcem twoim. Wyobraź sobie, moja draga, że przysięga na honor iż jestem dla niego zupełnie obojętną, bo mnie nie zna. Ależ to rzecz niepodobna. Poświęciwszy lat sześć swego życia na zastąpienie mi siostry i matki, niepodobna, ażebyś mu nigdy o mnie nie mówiła, tak jak mnie mówiłaś o nim. Ja przecież go znam; znam go wybornie z tego wszystkiego, coś mi mówiła o jego zajęciach, o charakterze, o zdrowiu, o tém wszystkiém, co cię w nim zajmowało. Mogłabym powiedzieć: ile razy miał katar, ile książek pożarł, ile cnót posiada!..
— Ale — przerwał wesoło mój siostrzeniec — nie mogłabyś pani powiedzieć, ile razy skłamałem przed ciocią, ażeby mieć łakocie w czasie kataru, albo żeby dać wysokie o sobie wyobrażenie, kiedym zdawał egzamina. Co do mnie, nie mógłbym powiedzieć, ile złudzeń miłości macierzyńskiéj wcisnęło się do panegiryku, który mi wygłosiła o swojéj cudnéj wychowance. Prawdopodobnie więc, nie robisz mi pani większego zaszczytu znając mię, aniżeli ja, nie mając zaszczytu ani możności ocenienia pani.
— Nie jesteś pan grzecznym! — odrzekła Cezarzyna tonem swobodnym.
— Nie ma najmniejszej wątpliwości — odparł Paweł z naciskiem. — Nie jestem grzeczniejszy od każdego z tych mebli albo posągów w czarodziejskim pałacu pani. Moja rola jest zupełnie taka sama jak ich rola, to jest powinienem stać na miejscu gdzie mię postawiono, i nie mieć żadnego zdania o rzeczach i osobach, których widzenie mi przypisują.
— A których w rzeczywistości pan nie widzisz?
— Których w rzeczywistości nie widzę.
— Tak pan jesteś olśniony?
— Tak jestem krótko widzący.
Cezaryna wstała z gniewem, którego nawet ukryć się nie starała. Po raz pierwszy go w niéj dostrzegłam i dlatego dostałam jakby zawrotu głowy, nie dozwalającego mi znaleźć słowa, któreby ocaliło, jak powiadają, położenie.
— Moja kochana przyjaciółko — rzekł, odbierając mi nagle wachlarz, który machinalnie trzymałam, — siostrzeńca twego znajduję bardzo dowcipnym, ale jest to złe serce. Bóg mi świadkiem, że naznaczając mu schadzkę pod tą mimozą, przystępowałam do niego jak siostra do brata, którego rysów jeszcze nie zna; widziałam w nim twego przybranego syna, jak ja jestem twoją córką przybraną. Każde z nas odbyło już na swą rękę podróż życia i nabrało pewnego doświadczenia, o którém mogliśmy po przyjacielsku pomówić. Widzisz jak mię przyjął. Poniosłam wszystkie koszta, — tak mi nakazywał obowiązek względem ciebie, ale na teraz pozwól, że się tego wyrzeknę. Jego wstręt ku mnie jest rzeczą tak niegodziwą, że poczytuję sobie za obowiązek względem siebie samej nic dbać wcale o niego.
Chciałam odpowiedzieć; Paweł dla przeszkodzenia temu ścisnął mię za ramię tak silnie, że nie mogłam krzyku powstrzymać.
Cezaryna to spostrzegła i uśmiechnęła się z wyrazem pogardy bardzo podobnéj do nienawiści. Odeszła. Paweł zatrzymywał mię ciągle.
— Daj jéj pokój ciociu, niech sobie idzie — rzekł do mnie, kiedy Cezaryna wyszła z tego gaiku. — Przysięgam ci, że ta dziewczyna jest szaloną albo złą. Przyzwyczaiła się do panowania nad wszystkiém; swą drobną nóżkę chce położyć na głowach wszystkich!
— Nie — odpowiedziałam — ona jest dobrą. To dziecko zepsute, cokolwiek zalotne — oto i wszystko. Cóż ci to szkodzi?
— To prawda ciociu, cóż mi to szkodzi?
— Dla czego drżysz?
— Nie wiem. Alboż ja drżę?
— Ty jesteś w gniewie, równie jak i ona. Posłuchaj, cóż to się stało? co ci mówiła kiedym do was przyszła? Czy rzeczywiście schadzkę ci tę naznaczyła?
— Tak jest, jakiś służący w chwili kiedym chciał się wynieść, bo nie myślę przepędzać nocy na balu, — oddał mi ten świstek papieru... Czy go zgubiłem?.. Nie, oto go masz, patrz: „W małéj galeryi w kształcie gaiku, u stóp największego naczynia, pod największym krzakiem, natychmiast”. Czy to ty ciociuniu, to napisałaś?
— Wcale nie, ale możnaby się omylić. Cezaryna źle pisała kiedym tu przybyła. Moje pismo podobało się jéj, to też tak długo je kopiowała, że potrafiła je wreszcie doskonale naśladować.
— A więc to istotnie ona naznaczyła mi tę schadzkę, albo raczéj przysłała ten pozew, żebym się przed jéj kratkami stawił. Nie domyślałem się tego, sądziłem, że ty masz mi coś ważnego i nagłego powiedzieć. Rzuciłem okrycie, które już w ręku trzymałem i przybiegłem. Siedziała na téj kanapie, ciskając wachlarzem błyskawice w błękitną ciemność téj opony liściowéj. Nie mam dobrego wzroku, poznałem ją dopiero wtedy, kiedy mi dała znak, żebym usiadł przy niéj, w głębi tego łuku, mówiąc mi tonem swobodnym: „Jeżeli ktoś nadejdzie, pan przejdziesz tędy a ja tamtędy; nie jest to przyjętém, żeby młoda panna siedziała tak sam na sam z młodym mężczyzną; zganionoby mię. Ja wcale sobie tego nie ganię i to mi wystarcza. Posłuchaj mię pan; wiem że pan mnie nie lubisz, a ja chcę pańskiéj przyjaźni. Nie odejdę, dopóki mi pan jéj nie przyrzekniesz”. Zaskoczony takim wystąpieniem, ale nie wierząc jeszcze w tak małą zalotność, odpowiedziałem, że nie mogę lubić nikogo nie znając, go i że nie mogąc jej poznać nie mogą jéj lubić.
— A dla czegóż nie możesz mnie pan poznać?
— Dla tego, że nie mam na to czasu.
— Więc pan sądzisz, że to potrwałoby długo?
— Prawdopodobnie. Nic nie wiem o téj rzeczy, którą, nazywają światem. Nie rozumiem ani jego rozmowy, ani pantominy, ani milczenia.
— To pan widzisz we mnie kobietę światową tylko?
— A czyż to nie w świecie widzę panią?
— Dlaczegóż pan nigdy nie chciałeś widzieć mię w rodzinie?
— Moja ciotka zapewne powiedziała to pani; nie mam chwili swobodnéj.
— Znajdujesz ją pan jednak na rozmowę z ludźmi poważnymi. Są tu uczeni. Pytałam się ich czy pana znają, — odpowiedzieli mi, że pan jesteś młodym człowiekiem, bardzo mocnym...
— W zadaniach?
— We wszystkiém.
— I chciałaś się pani o tém przekonać?
— To ma być złośliwém. Nie uważasz mię pan za zdolną do tego!..
— Właśnie, że uważam panią za bardzo do tego zdolną, mała moja duma nie pozwala mi składać egzaminu.
Nie odpowiedziała mi — dodał Paweł — i wracając znów do owéj zabawki z wachlarzem, która mię tak drażni jak wiewiórka skacząca w klatce, zawołała nagle:
— Czy pan wiesz, że mi ból sprawiasz?
Wstałem przestraszony, sądząc, że swoją nogą ją potrąciłem.
— Nie rozumiesz mnie pan — rzekła — prosząc mię siedzieć. Wpajano we mnie idee szlachetne. Uczono mię, że życzliwość jest siostrą miłości chrześcjańskiéj; a po raz pierwszy w życiu znajduję się w obec osoby, która wszystko nicuje i widocznie jest względem mnie uprzedzoną. Wszelka niesprawiedliwość oburza mię i dręczy. Chcę wiedzieć przyczynę wstrętu pana.
Napróżno protestowałem w słowach grzecznych, mówiąc o zupełnéj swéj obojętności; odpowiedziami dziwnemi sofizmatami. A! moja droga ciociu, nidyś mi nie powiedziała prawdy o twojéj wychowance. Znając cię jako prawą i prostą, zdaje mi się, że ta młoda przewrotnica musiała cię nieraz na męczeństwo wystawiać, bo ona jest przewrotną, zapewniam cię; niemogę znaleść innego wyrazu. Nie mogę ci powtórzyć całéj naszéj rozmowy: przedstawia się ona w méj głowie chaotycznie jeszcze, jakby sen jakiś dziwaczny; ale jestem pewny, że ona mi powiedziała że ją kocham, że moja względem niéj nieufność jest tylko zazdrością. Kiedy się broniłem, mówiąc żem nie zachował upomnienia jéj postaci, ona utrzymywała, że kłamię i że mogę jéj wyznać prawdę, bo onaby się nie obraziła, wiedząc — tak mówiła — że między osobami w naszym wieku przyjaźń u mężczyzny zaczyna się nieodwołalnie, fatalnie, od miłości dla kobiety.

fZapytałem, być może trochę grubijańsko, czy ta fatalność była wzajemną.

(— Na szczęście, nie — odpowiedziała tonem drwiącym aż do goryczy, któremu zaprzeczał wzrok mający bez wątpienia na celu przebić mię.
Wtedy, pojmując, że nie mam do czynienia z małą warjatką ale z wielką kokietka, powiedziałem jéj:
— Panno Dietrich, jesteś pani zbyt silną dla mnie; pani przypuszczasz, że dziewica niewinna może pozwolić na żądzę u mężczyzn, niewinną być nie przestając; jest to zapewne moralność tego świata, którego nie znam... i którego nie poznam nigdy, gdyż dzięki pani widzę, że byłbym w nim bardzo nie na miejscu i doznałbym tylko nieprzyjemności.
Jeżeli nie powiedziałem w tych słowach, to przynajmniéj coś bardzo podobnego i dosyć jasnego, ażeby wywołać ten przystęp wściekłości którego zaczęła doznawać kiedyś nas zeszła. A teraz, moja ciociu, czy powiesz, że jest to dziecko zepsute, cokolwiek zalotne? Ja zaś mówię, że jest to kobieta już zepsuta i bardzo niebezpieczna dla człowieka, któryby się nie miał na baczności; ona myślała, że ja jestem takim człowiekiem ale się pomyliła. Nie znałem jéj, była mi obojętną teraz, gdyby mnie się zapytała, odpowiedziałbym z zupełną szczerością, że jest dla mnie antypatyczną.
— I dla tego, moje drogie dziecko, nie trzeba się wystawiać na niebezpieczeństwo zapytania. Teraz oddalisz się, a kiedy przyjdziesz mię odwiedzić, zadzwonisz trzy razy u furtki ogrodowéj. Pójdę ci sama otworzyć, a we dwoje potrafimy stawić czoło nieprzyjacielowi, jeżeli się zjawi. Widzę, że Cezaryna napędziła ci strachu; ja znam i wiem, że wszelki opór drażni ją, a dla pokonania go, zdolna jest do wielkiego uporu. Ale widzisz, taka jaką jest, kocham ją. Nie można zajmować się dzieckiem przez lata całe, nie przywiązawszy się do niego, jakiémkolwiek by było. Znam jéj wady i jéj przymioty. Źle zrobiłam, żem cię sprowadziła do niéj, gdyż z tego wynikło powiększenie tylko twojéj odrazy, a temu powiększeniu ona winna. Proszę cię na przywiązanie jakie masz do mnie, nie myśl już o niéj i zapomnij o tym głupim wieczorze, jakbyś marzył we śnie. Czy to trudném ci się wydaje?
— Wcale nie, droga ciociu, mnie się zdaje, żem to już zrobił.
— Nie potrzebuję ci mówić, że moje przywiązanie do Cezaryny wkłada na ciebie obowiązek, ażebyś nigdy nikomu nie opowiadał o śmiesznéj przygodzie dzisiejszego wieczoru.
— Wiem o tém, ciociu, nie jestem ani pyszałkiem ani gadatliwym, a wiem również bardzo dobrze, że śmieszność byłaby po mojéj stronie. Odchodzę i nie będę cię widział przez dni kilka, a może i kilka tygodni; mój pryncypał posyła mię do Niemiec za interesami; w sama porę to wypada.
— Dla Cezaryny, być może; będzie miała czas przebaczyć sobie saméj i zapomnieć o swoim błędzie. Co się tycze ciebie, to zdaje mi się, że nie potrzebujesz czasu na otrząśnięcie się z tak dziecinnego wzruszenia?
— Ciociu, rozumiem cię, zgaduję; widziałaś mię bardzo wzruszonymi w gruncie to cię niepokoi... Nie chcę cię opuścić, nie pocieszywszy, chociaż tłumaczenie się jest rzeczą bardzo delikatną. Ani umysł mój, ani serce nie zostały wzburzone mową panny Dietrich. Przeciwnie serce i umysł odpychają ten charakter kobiecy. Więcéj powiem, oczy nawet moje nie zachwycają się typem jéj piękności, która jest wyrazem podobnego charakteru. Słowem, panna Dietrich nie podoba mi się nawet; ale czy piękna czy brzydka, kobieta nadstawiająca się, choćby nawet dla zwiedzenia i wyszydzenia tylko, wzburza zmysły człowieka w moim wieku. Można się bawić żarem miłości, nie wznieciwszy w sobie pożaru, ale przypieka się końce palców. To rozdrażnia i sprawia ból. Tak jest, przyznaję, byłem rozgniewany jak człowiek którego osa ukłóła. Oto wszystko. Nie lękałbym się nowego szturmu; ale bić się z takim nieprzyjacielem jest rzeczą tak dziecinną, że nie chcę się wystawiać na nowe ukłócie. Musze szanować osę dla ciebie, ciociu; nie mogę jéj zgnieść. Ta walka na uderzenia wachlarzem nadałaby minę głupca. Nie pragnę jéj wznawiać; gniew mój minął. Odchodzę spokojny, jak widzisz. Śpij również spokojnie, droga ciociu; przysięgam że panna Dietrich nie unieszczęśliwi mi życia i że za dwie godziny, poprawiając korektę, nie pomylę się nawet o jeden przecinek.
Istotnie widziałam go spokojnym; rozstaliśmy się.
Kiedym wróciła na bal, Cezaryna tańczyła z markizem de la Rivonnière i wydawała się bardzo wesołą.
Nazajutrz przyszła do mnie.
— Wiesz co na balu mówiono — rzekła. Uważano mi za złe, żem się ubrała w dyjamenty. Wszyscy mężczyźni powiedzieli mi, że nie miałam ich jeszcze dosyć, bo mi w nich tak do twarzy; ale wszystkie kobiety gniewały się, bom miała ich więcéj niż one; a moje dobre przyjaciołki powiedziały mi z miną czułéj troskliwości, że źle zrobiłam występując z przepychem mężatki, kiedy jestem pana. Odpowiedziałam tak, jak sobie postanowiłam odpowiadać: — Od dziś jestem pełnoletnią, a nie jestem jeszcze pewną, czy zechcę kiedy pójść za mąż. Mam dyjamenty, które napróżno może oczekują ale dnia mojego wesela i które się nudzą swym samotnym blaskiem w szkatułce. Puściłam je dziś na wolność z powodu zabawy, a jeżeli mi w nich brzydko, to je znów wsadzę do więzienia. Czy państwo znajdują że w nich brzydko? — To pytanie puściło na mnie rzęsisty deszcz komplementów; ze strony moich dobrych przyjaciołek był to deszcz zmrożony. Widziałam że od téj chwili tryumf mój był zupełny, a moje szkatułki nie będą przybytkiem pokuty.
— Sądziłam — powiedziałam — że masz mi coś ważniejszego do opowiedzenia.
— Nie, to jest najważniejszą rzeczą, jakiéj doświadczyłam w rocznicę moich urodzin.
— Ale nie podług mnie. Schadzka naznaczona mojemu siostrzeńcowi jest żartem, wiem o tém, ale jest naganną i widzisz mię bardzo z niéj niezadowoloną.
Cezaryna nie była przyzwyczajona do wymówek w formie tak bezpośredniéj, gdyż całém usiłowaniem jéj życia było robić podług swéj woli, nie dając pozoru do nagany. Jakby osłupiała i wpatrzyła się we mnie swemi wielkiemi niebieskiemi oczyma, nie mogąc znaleźć wyrazu na skarcenie mego zuchwalstwa.
— Moje kochane dziecko — rzekłam do niéj — nie przemawia do ciebie twoja nauczycielka, nie jestem już nią. Jesteś teraz panią samej siebie, wyzwoloną od wszelkiego przymusu; a ojciec twój zapewne ci powiedział, że odtąd nie mogę przyjmować honoraryum za skończone wychowanie; więc między nami istnieją jedynie związki przyjaźni.
— Opuszczasz mię! — zawołała, rzucając się przedemną na kolana ruchem tak mimowolnym i zrozpaczonym, że mię to zmieszało; ale lekałam się, czy to nie jest jeden z tych małych dramacików, które odgrywa z przejęciem, śmiejąc się z nich w godzinę potém.
— Nie myślę cię pani opuszczać z tego powodu, odparłam — chyba że...
Przerwała mi.
— Mówisz mi pani, nie kochasz więc już! Jeżeli mi mówić będziesz pani, ja nie słucham i pójdę płakać w swoim pokoju.
— No dobrze, dobrze, nie opuszczę cię, chyba że zmusisz mię do tego, żartując sobie z moich obowiązków i uczuć.
— Jakżeżby mi to mogło przyjść do głowy?
— Już ci powiedziałam, że nie żalę się na ciebie jako nauczycielka, ani jako przyjaciołka nawet, ale jako ciotka Pawła Gilbert; czy mię teraz pojmujesz?
— A! mój Boże! twój siostrzeniec... Dlaczegóż? Co to jest? Czy czasem niechcący nie rozkochałam go?
— Chciałabyś tego, zapewne — odpowiedziałam urażona tajemną radością, którą zdradzał uśmiech; byłaby to zemsta za jego niesubordynacyą; ale on nie da ci zakosztować téj rozkoszy bogów. Nie jest nigdy nie będzie w tobie zakochanym. Daremny twój trud: traci się urok tracąc godność.
— Tak ci powiedział?
— Nie zabraniając mi powtórzyć ci tego.
— Nierozsądny! zawołała wybuchając śmiechem strasznym naprawdę.
— Tak, tak odparłam — rozumiem bardzo dobrze pogróżkę i znam cię lepiéj niż myślisz, moje dziecko; zdaje ci się, żeś mię już tak oplątała, iż mogę widzieć dobre jedynie strony twego charakteru, ale ja jestem kobietą i mam również przebiegłość. Kocham cię za twoje wielkie przymioty, ale też widzę wielkie wady; powinnabym powiedzieć wielką wadę, bo jednę masz tylko — ale straszną...
— Dumę, nieprawdaż?
— Tak jest, i ja nie zasypiam na niebezpieczeństwie. Przedsiębierzesz śmiertelną walkę z tym wątłym powstańcem, którego uważasz za niezdolnego oporu. Mylisz się, on się oprze. On ma siłę, któréj ty nie posiadasz: mądrość skromności.
— Rzecz zupełnie przeciwna szałowi dumy? Dobrze! gdybym była tak straszliwą jak utrzymujesz zapaliłabyś ogień mojéj woli pokazując mi kogoś, co jest mocniejszy odemnie, — popchnęłabyś mię do żądania jego zguby; ale, bądź spokojna, Paulino, nie jestem ja wielką osobistością z dramatu czy romansu, jak tobie się zdaje. Jestem kobietą płochą i poważną; lubię za i przeciw. Zemsta podobałaby mi się zapewne, ale przebaczenie podoba mi się również, a kiedy prosisz mię o łaskę dla twego siostrzeńca, przyrzekam ci już go nie drażnić.
— Nie proszę cię o łaskę, i owszem łaska jest tylko z mojéj strony z powodu téj brzydkiéj igrszki, która ci się nie udała, ale o powodzenie którréj tobie chodziło, choćbyś nieszczęście na mnie sprowadziła, unieszczęśliwiając tego, którego kocham najwięcéj w świecie. Tego błędu, nad którym przemyśliwałaś, który był zatém nikczemnym, nie przebaczę ci dopóki żałować go nie będziesz.
Nigdym w ten sposób nie przemawiała do Cezaryny; surowość moja złamała ją; bladła ze zmartwienia, wstydu i gniewu. Próbowała walczyć jeszcze.
— Zbyt ostre wyrazy — rzekła z wysiłkiem, gdyż wargi jej drżały, a słowa niewyraźnie z ust się dobywały — nie odbieram rozkazów, wiesz o tém, i uważam się za zwolnioną od wszelkiego obowiązku, jeżeli ktoś chce zrobić z niego prawo.
— Zrobię ci z niego przynajmniej warunek: jeżeli mi dasz słowo honoru, że zaniechasz swego brzydkiego zamiaru, oddalę się stąd natychmiast, aby już nigdy nie wrócić.
Zalała się łzami.
— Wiem co to znaczy — zawołała — szukasz pozoru do oddalenia się. Nie masz już dla mnie ani pobłażliwości ani miłości. Robisz wszystko co możesz dla rozdrażnienia mnie, ażebym się zapomniały żebym ci powiedziała jakie złe słowo i żebyś mogła się za obrażoną uważać. Dobrze! powiem ci to tylko: jesteś okrutną i ranisz mi serce. Jest to dzieło pana Pawła, on mnie nie zrozumiał, on jest moim nieprzyjacielem, on mnie przed tobą spotwarzył. Był zazdrosny o twoje uczucie, chciał je mieć tylko dla siebie samego. A więc zadowolnił się, bom straciła twoje przywiązanie. A kiedy tak, to posłuchaj mojego usprawiedliwienia i cofnij przekleństwo. Twój Paweł nie był dla mnie igraszką, chciałam na prawdę jego przyjaźni. Prosząc go o nią, czułam, że moje dla niego uczucie rozkwitło tak żywo, tak nagle, że może to była miłość!...
— Milcz, — zawołałam — kłamiesz, a to gorsze od wszystkiego!
— Odkądże to — odparła wstając z rodzajem majestatyczności — uważasz mię pani za zdolną do zniżenia się aż do kłamstwa? Chcesz pani wiedzieć Wszystko? Wiedz wszystko! kocham Pawła Gilbert i chcę pójść za niego.
— Na Boga! — zawołałam — co za myśl! Dosyć, moje biedne dziecko, nie bądź szaloną dla usprawiedliwienia się z błędu.
— A cóż jest w myśli mojéj tak dziwnego i tak szalonego? czyż nie jestem w wieku, w którym mogę wiedzieć co myślę, i czy nie wolno mi kochać kogo mi się podoba? Poczekaj pani, zaraz zobaczysz!
I poskoczyła do ojca, który właśnie szukał nas dla przejechania się po jeziorze.
— Słuchaj, drogi ojcze, — rzekła do niego zarzucając mu ręce na szyję; nie idzie tu o przejażdżkę, ale o pójście za mąż. Zgadzasz się?
— Dlaczego nie, jeżeli kogo kochasz — odpowiedział bez wahania.
— Kocham kogoś.
— A! markiza.
— Wcale nie, to nie markiz mi się podoba. On nie ma tytułu, czy ci to wszystko jedno?
— Najzupełniéj.
— Nie jest bogaty, nie ma nic. Czy i to także ciebie nie obchodzi?
— Nic a nic; ale w takim razie chcę, żeby był czystym, rozumnym, pracowitym, człowiekiem rzeczywiście zasłużonym i poważnym jedném słowem.
— Jest tém wszystkiém.
— Młody?
— Dwadzieścia trzy czy cztery lat.
— Zbyt młody — to dziecko!
Przeszkodziłam Cezarynie, żeby nie odpowiedziała.
— To dziecko — odezwałam się — a zatém może to być tylko zdolny chłopiec, którego zasługa owoców jeszcze nie przyniosła. Nie słuchaj pan Cezaryny, ona dziś jest szaloną. Zaimprowizowała tu najnierozsądniejszy, najnieprawdopodobniejszy najniemożliwszy z kaprysów. Dopełnia miary swego szaleństwa mówiąc o nim panu w obec mnie. Jest to brak względów, brak poszanowania dla mnie, i widzisz mię pan daleko więcéj obrażoną, aniżelibyś pan mógł uczuć taką obrazę.
P. Dietrich, osłupiały z powodu mojéj mowy, patrzał na mnie swemi pięknemi, przenikliwemi Oczyma. Przystąpił do mnie i całując w rękę:
— Zgaduję o kogo tu idzie — rzekł. A więc Cezaryna go zna?
— Mówiła z nim wczoraj po raz pierwszy.
— A zatém nie może go kochać! a on?...
— On mną się brzydzi odpowiedziała Cezaryna.
— No, to bardzo dobrze — rzekł p. Dietrich uśmiechając się — więc to dlatego! Dobrze! moje dziecko staraj się, żeby się pokochał; ale uprzedzam cię o jednéj rzeczy: trzeba go będzie zaślubić, bo ja nie pozwolę nałożyć na kogoś innego wymagania, któremu p. de Rivonnière się poddał. Wczoraj na balu spostrzegłem śmieszność jego położenia. Wszyscy pokazywali go sobie z uśmiechem, uchodził za głupca; ty zapewne uchodzisz za żartownisię, a uchodzić za kokietkę — to krok stąd tylko.
— Dobrze! kochany ojcze, nie będę uchodziła kokietkę, zaślubię tego którego wybieram.
— Czy zgadzasz się na to panno de Nermont? — zapytał p. Dietrich.
— p. Nie, panie, odpowiedziałam-formalnie się temu sprzeciwiam, i jeżeli już do tego doszła w imieniu mego siostrzeńca odmawiam.
— Ty nie możesz odmawiać w jego imieniu, bo on nic nie wie — zawołała Cezaryna; — ty nie msz prawa rozrządzać jego przyszłością nie zaradziwszy się go.
— Ja się go radzić nie będę, bo on nie powinien wiedzieć że jesteś szaloną.
— Wolisz, żeby mię za kokietkę uważał? Mógłby mię ubóstwiać, a ty chcesz żeby mną pogardzał. To ty, Paulino, szaloną się stajesz. Posłuchaj ojcze, popełniłam wczoraj zły uczynek poraz pierwszy w życiu, niech to będzie i poraz ostatni. Chciałam ukarać pana Pawła za jego pogardę względem nas, a względem mnie w szczególności. Sama się do niego przysunęłam z zamiarem przyprowadzenia go do rozpaczy, jeżeli go u nóg swoich położę. Bardzo źle zrobiłam, wiem o tém, jestem ukarana, spiekłam się przy płomieniu który zapalić chciałam; uczułam, że miłość kąsa mi serce aż do krwi, a jeżeli nie pójdę za tego człowieka, nie pokocham już, zostanę panną.
— Zostaniesz panną, pójdziesz za mąż, zrobisz wszystko co zechcesz, byle tylko nie skompromitować się! Zobaczmy, panno Nermont, dla czego miałabyś się opierać temu małżeństwu, gdyby zamiar Cezaryny stał się istotnym? To może nastąpić i co do mnie, nie sądzę żeby mogła lepszy zrobić wybór. P. Gilbert jest młody, ale cofam moje słowo, on nie jest dzieckiem. Jego dumna postawa względem nas, listy któreś mi pani pokazywała, odwaga w pracy, rodzaj stoicyzmu który go odznacza, nakoniec objaśnienia bardzo poważne i pochodzące z wysoka, które mimowolnie zebrałem o nim wczoraj — oto wiele warunków, nie mówiąc o jego rodzinie, która jest szanowna i dystyngowana, nie mówiąc o jednéj jeszcze rzeczy, która ma jednak wielką wagę w moim umyśle — o jego pokrewieństwie z panią, o radach przykładzie od pani odebranych. Dla tak zupełnej odmowy jaką pani dopiero co wygłosiłaś, potrzeba jakiegoś większego powodu. Może pani nie chce powiedzieć mi go w obec mojéj córki, ale powiesz mnie samemu....
— Natychmiast — zawołała Cezaryna, wychodząc gwałtownie.
— Tak jest, natychmiast, — odparł p. Dietrich, zamykając drzwi za nią. Z Cezaryna nie można zostawiać iskry pod popiołem. Czy pani się lękasz, żeby panią nie oskarżono o ambicyą i o matactwo?
— Tak jest, panie, to naprzód.
— Pani jesteś wyższą...
— Nie można być wyższą nad nic na tym świecie. Któż mię zna dostatecznie, ażeby mię rozgrzeszyć od wszelkiego uplanowania, od wszelkiéj intrygi? Bardzo niewielu; jestem w położeniu bardzo podrzędném, ażeby mieć dużo prawdziwych przyjaciół. Szczęście mojego siostrzeńca wieluby zrodziło zazdrośników. Równie on jak i ja musielibyśmy śmiertelnego cierpienia doświadczyć, słysząc złośliwe komentarze waszego otoczenia, a wasze otoczenie — to cały Paryż, cała Francya. Nie, nie, nasze dobre imię zbyt nam drogie, ażeby je w ten sposób osławić!
— Jeżeli otoczenie nasze rozciąga się tak daleko, łatwo nam będzie dać poznać prawdę i bądź pani pewną, że już ją znają. Żadna z tych licznych osób, które tutaj panią widziały, nie będzie miała najmniejszéj wątpliwości co do szlachetności charakteru pani. Co do pana Pawła, narobi sobie bez wątpienia zazdrosnych, ale któżby ich nie miał, żeniąc się z Cezaryną? Jeżeli taka obawa powstrzymywać nas będzie, to musimy się pozbawić wszelkiéj potęgi, wszelkiego powodzenia, wszelkiego szczęścia. Tak więc, podług mnie jest to przeszkoda urojona, którą przyjdzie nam zdeptać nogami. Powiedz mi pani inne powody swojéj obawy.
— Jest już tylko jeden, ale ważność jego sam pan uznasz. Charakter pańskiéj córki i mego siostrzeńca nie dadzą się pogodzić. Cezaryna ma tylko jednę myśl: sprawić, żeby wszystko jéj ustępowało. Paweł ma także jednę tylko: nie ustępować nikomu.
— Rzeczywiście jest to rzecz ważna; ale kto wie czy ten kontrast nie będzie zadatkiem szczęścia dla nich obojga? Cezaryna zwyciężona miłością, zmuszona do poważania swego męża i do poczytywania go za sobie równego, osiągnęłaby prawdę i my nie potrzebowalibyśmy się obawiać nadużycia niezależności. Paweł, zmiękczony szczęściem nauczyłby się ustępować uczuciu i wierzyć w nię.
— Przypuszczając, że możnaby kiedyś dojść do tego rezultatu, to ileż walk między niemi, ile rozdwojeń, ile katastrof nawet! Nie, panie Dietrich, nie próbujmy zbliżyć tych dwóch ostateczności. Lękaj się pan o swoje dziecko jak ja lękam się o moje. Wielkie próby mogą być dobre w wypadkach zrozpaczonych, ale tutaj masz pan no czynienia z chwilową fantazyą. Przed godziną, gdybym żądała od Cezaryny żeby poszła za Pawła, zadusiłaby się ze śmiechu. Tylko w obec twoich wymówek, czując się winną, wymyśliła tę nagłą namiętność dla usprawiedliwienia się. Za godzinę, powiedz jéj pan, że się nie zgadzasz tak jak i ja, a wybawisz ją pan, zapewniam, z wielkiego zawikłania.
— To, co pani mówisz, jest rzeczą bardzo prawdopodobną; zaraz z nią będę się widział. Dajmy jéj czas do przestraszenia się swego pomysłu. We wszystkiém jestem zdania pani, panno de Nermont, Wyjąwszy w tém co dotyka twéj dumy. Jeżeli nie będzie innéj przeszkody, postaram się ją zwalić. Jestem człowiekiem, wiernym zasadom swoim, uważam za rzecz słuszną i szlachetną, połączyć biedę z bogactwem, jeżeli ta bieda jest godna szacunku i poważania. Cnotę pana Pawła Gilbert uważam za cnotę pierwszego rzędu. Wiedz pani, że zapraszając go do siebie pomyślałem, że może się podobać mojéj córce, i wcale się tém nie zaniepokoiłem.
Kiedy mnie opuścił pan Dietrich, uczułam sobie wielki przewrót, opanowały mnie skrupuły niepewności. Czy w istocie miałam prawo zamykać przed Pawłem przyszłość tak świetną, majątek tak niespodziewany! Ponieważ czułość matki brała we mnie górę, znalazłam, że byłam względem niego równie okrutną jak on sam. Z tego dziecka, którego stoicyzm nabawiał mię tyle niepokojów, mogłam zrobić człowieka wolnego, wpływowego, szczęśliwego może; bo kto wie, czy panna Dietrich cudem miłości z swéj dumy się nie wyleczy? Drżałam na całém ciele jak człowiek, któryby widział raj ziemski po drugiéj stronie przepaści i potrzebowałby jednéj tylko chwili odwagi, ażeby ją przeskoczyć.
Cezarynę zobaczyłam dopiero w godzinę obiadową. Była tak spokojna i miła, jakby nie ważnego między nami nie zaszło. P. Dietrich objadował nie wiem już w jakiéj ambasadzie. Cezaryna podczas wetów droczyła się przyjaźnie z ciotką Helminą o zieloność jéj sukni i czerwoność włosów, ale kiedyśmy przeszły do salonu, nagle śmiać się przestała i odprowadzając mię na bok:
— Zdaje mi się — powiedziała — że ani ojciec ani ty nie chcecie zwrócić najmniejszéj uwagi na moje uczucie i że mi nie pozwalacie już robić wyboru. Ojczulek był bardzo łagodny, ale w gruncie bardzo sztywny. To znaczy dla mnie, że on ustąpi od razu, jak tylko moję stanowczość zobaczy. Nie umiał utaić przede mną, że mię po prostu prosił o czas do namysłu. Co do ciebie, moja droga, to jego będzie obowiązkiem wpłynąć na cofnięcie twojego zdania. Ja mu to zlecę.
— I w tém wszystkiém, on i ty rozporządzicie wolą mojego siostrzeńca.
— Twojego siostrzeńca ja biorę na siebie. Będzie to dla mnie robotą bardzo zajmującą; ale jego nie ma, a ta zwłoka posłuży mi do przekonania ojca i ciebie, że postanowienie moje jest poważne.
— Zkąd wiesz, że mój siostrzeniec jest nieobecny.
— Zasięgałam wiadomości. Pojechał dziś rano do Lipska. Co do mnie, postanowiłam skorzystać z dnia dzisiejszego i raz jeszcze uwolnić się od westchnień p. de Rivonnière.
— Znów do niego pisałasś?
— Nie, kazałam mu powiedzieć przez starego jego kamerdynera Dubois, który mi przyniósł od niego bukiet, żeby przyszedł do nas dziś wieczór na herbatę i to bardzo wcześnie, gdyż jestem zmęczona po balu i chcę pójść spać razem z kurami. Za chwilę będzie tutaj. Słuchaj, ktoś dzwoni ogrodzie; otóż i on.
— Więc dlatego chciałaś dziś jeść objad sama z ciotką i ze mną, ażeby z nim być sama?
— Właśnie. Słyszysz turkot jego powozu. Przypatrz się dobrze czy to on; ja jego tylko chcę przyjąć.
— Mam zostawić was razem?
— Gdzie znowu! o ile wiem nigdym go nie dopuściła do sam-na-sam. Moja ciotka opuści nas, jużem ją uprzedziła. Ale ty zostań, proszę cię.
— A ja przeciwnie mam wielką chęć zostawić tobie cały ciężar twego nierozsądku i zachcianek.
— W takim razie skompromitujesz mię.
Zaanonsowano markiza. Wzięłam robótkę i zostałam.
— Potrzebowałam mówić z panem, rzekła Cezaryna. Dziwnie pan wyglądałeś wczoraj na balu.
— Wiem o tém, ale kiedy się nie skarżę.
— To ja nie potrzebuję pana żałować? ale cóż ja sama się skarżę na rolę okrutnéj królowéj, którą mi pan odgrywać każesz. Należy zaradzić temu stanowi rzeczy, który razi mojego ojca i mnie zasmuca.
— Zaradzić byłoby bardzo łatwo.
— Zapewne, przyjmując pana jako narzeczone go, ale kiedy to być nie może.
— Więc mnie pani nie kochasz więcéj niż pierwszego dnia?
— Ależ nie, kocham pana przyjaźnią szczerą i prawdziwą; ale nie chcę być pańską żoną. Wiesz pan o tém, powiedziałam to panu ze sto razy.
— Jednakże dodawałaś pani jedno słowo, które teraz opuszczasz; mówiłaś, jeszcze nie chcę iść za mąż.
— Więc podług pana robiłam panu nadzieję?
— Bardzo małą, przyznaję; ale nie zabroniłaś mi się pani spodziewać.
— Dzisiaj zabraniam panu.
— To trochę za późno.
— Dlaczego? jakaż ofiarę zrobiłeś pan dla mnie?
Ofiarę z miłości własnéj! Zgodziłem się wystawić na spojrzenia wszystkich, moje poświęcenie dla pani, i postępować jak człowiek, co nie oczekuje żadnej nagrody; przyjaźń pani czyniła dla mnie tę rolę bardzo piękną a to śmieszném się pani wydaje. Jesteś pani w prawie, ale jakież przynosisz mi lekarstwo?
— Potrzeba przestać się kochać we mnie i mówić wszystkim, że nigdy się pan we mnie nie kochałeś. Dla przekonania o tém ja panu pomagać będę. Powiem że od samego początku ułożyliśmy między sobą nie psuć przyjaźni przez miłość, że ja sama zatrzymałam pana w mojém poufném kółku, a gdyby żartowano z pana w obec mnie, odpowiem z taką energią, że słowom moim uwierzą.
— Wiem, że pani zdolną jesteś do tego wszystkiego, co jest niemożebném, ale ja żartów wcale się nie lękam. Tylko człowiek próżny jest obraźliwy. Ja nie mam próżności. Od dnia, w którym dobrotliwa litość, jaką mię pani raczysz obdarzać, stanie się gorzką i obrażającą, potrafię bardzo dobrze zamknąć usta złośliwym. Nie zarzucaj pani żadnéj zasłony na moją przegrane; przyjmuję ja jako człowiek światowy, co nie ma sobie nic do wyrzucenia i kłamać nie chce.
— A zatém, mój przyjacielu, trzeba nam przestać się widywać, bo co do mnie, nie przyjmuję sławy zdradliwéj kokietki.
— Nigdy jéj pani uniknąć nie potrafisz. Każda kobieta otaczająca się mężczyznami, a niewyróżniająca żadnego jest skazana na tę sławę. Cóż to pani szkodzi? Weź z niéj twój udział, jak ja biorę swój uchodząc za ofiarę.
— Bierzesz sobie dobrą rolę mój najdroższy panie, ja od złéj się usuwam.
W czémże ona jest zła? kobieta twojéj pani piękności i położenia, ma prawo pokazywać się trudną i przyjmować hołdy.
— Więc pan chcesz żebym pozowała na kobietę bez serca?
— Tém więcéj odbierać pani będzie czci i pochwał — to prawo świata i opinii. Przyjmij pani postawę człowieka, który za jaką bądź cenę pragnie zachować twą niezależność nie skazując się na samotność.
— Złe mi pan dajesz rady, widzę że kochasz mię samolubnie! Towarzystwo moje jest panu przyjemne, moje szczebiotanie bawi go. Nie masz pan powodu do zazdrości, bo ze wszystkich moich wielbicieli najlepijé się z panem obchodzę. Pan chcesz żeby to tak szło daléj; a tym sposobem sprawisz pan to, że oddalisz odemnie ludzi, którzy od kobiety wymagają przedewszystkiém szczérości i dobroci.
— Zaczynam się orjentować co do myśli pani. Pani chcesz wyjść za mąż?
— Któżby mi zabronił?
— Z pewnością nie ja, ja nie mam praw które by miały wagę.
— Uznajesz to pan?
— Jestem człowiekiem honorowym.
— A więc daj pan rękę, jesteś wybornym przyjacielem.
Markiz de Rivonnière ucałował rękę Cezaryny z uszanowaniem, którego spokojna abnegacya zastanowiła mię. Nie sądziłam żeby był tak uległym, i schyliwszy się nad haftem obserwowałam go z boku bardzo uważnie.
— A zatem, zaczął po chwili milczenia, masz pani zrobić wybór?
— Powiedziałam to panu.
— Tak mi się zdaje. Dlaczegobyś pani nie miała powiedzieć, kiedy jestem i zostaję jéj przyjacielem?
— Rzeczywiście.... gdyby tak było, dlaczegóżbym nie miała panu powiedzieć?
— Powiedz pani i niczego się nielekaj. Alboż ja mam minę człowieka, co ma sobie czaszkę przestrzelić?
— Zapewne, bardzo dobrze pan pokazujesz że nie byłoby po co?
— Ależ nie, byłoby po co, ale albo się jest filozofem albo nie. Zobaczmy, powiedz mi pani kogo wybrałaś?
— Uważałam sobie za obowiązek przeszkodzić Cezarynie, żeby nie popełniła nieroztropności. Powiedziałam markizowi.
— Nie mogła by tego panu powiedzieć, bo sama nie wie.
— To prawda, odrzekła Cezaryna, którą twarz moja niespokojna ostrzegła o niebezpieczeństwie, nie wiem tego jeszcze.
P. de Rivonnière, zdawało się, doznał wielkiej pociechy. Znał fantazye Cezaryny i na seryo nie brał. Skończył na tém, że się śmiał z jéj niezdecydowania i nie widział w tém nic okrutnego dla siebie, gdyż ze wszystkich tych, co psuli tę dziewczynę tak zepsutą, on był najpobłażliwszym, najszczęśliwszym był wtedy, kiedy mógł jej oszczędzić nieprzyjemności.
— Ale z tém wszystkiém, rzekła do niego, nie przychodziemy do konkluzyi. Potrzeba jednakże żebyśmy się przestali widywać, albo żebyś pan przestał mię kochać.
— Pozwól mi pani widywać się i nie kłopocz się moją zawiedzioną namiętnością. Pokonam ją albo też potrafię uczynić ją dla pani nienatrętną.
Cezaryna zaczynała znajdować markiza zbyt łatwym. Gdyby był obmyślał swą rolę, nie odegrałby jéj lepiéj. Dostrzegłam, że ją to dziwiło i dotknęło, i że mało brakowało, żeby nie przyciągnąć go znowu do siebie za pomocą jakiéj nowéj próby przynęty. Przygotowała się była do sceny gniewu lub smutku, a znalazła prawdziwego światowca w rycerskiém i delikatném znaczeniu tego słowa. Zdawało się jéj, że ona była zwyciężona od chwili, kiedy on zwyciężonym się nie przedstawiał.
— Wyjdź teraz — powiedziałam do niéj ukradkiem — biorę na siebie dowiedzieć się, co on myśli.
Rzeczywiście wyszła, mówiąc że jest zmęczona, a rękę swego niewolnika ścisnęła dosyć zimno.
— Pozwól mi pani zostać jeszcze chwilę — rzekł do mnie p. de Rivonnière, kiedyśmy zostali sami. Powiedz mi pani imię szczęśliwego śmiertelnika....
— Nie ma tu szczęśliwego śmiertelnika — odpowiedziałam, P. Dietrich w istocie wymawiał swéj córce to położenie w jakiem stawiały pana jéj fantazye, powiedziała, że wyjdzie za mąż ażeby z tym skończyć...
— Z kim, ze mną?
— Nie, z cesarzem Chińskim; to co powiedziała przynajmniéj na to wyglądało.
— Pani chcesz mnie oszczędzać, panno de Nermont, albo nie wiesz prawdy. Panna Dietrich kocha kogoś.
— Kogóż pan podejrzywasz?
— Nie wiem ale będę wiedział. Znikła z balu w kwadrans po oddaniu bileciku Bertrandowi swemu zaufanemu. Poszedłem za nią, szukałem, zgubiłem. Znalazłem ją, znowu kiedy wychodziła tajemnego przejścia. Żywo chwyciła mię za ramię, każąc mi z sobą tańczyć. Nie widziałem osoby, którą za sobą zostawiła, albo którą odprowadzała, napróżno się śmiała i żartowała z mojego niepokoju, ona sama była niespokojną.
— Czy w podejrzeniach swoich masz pan kogo na widoku?
— Wszystkich. Z tych wszystkich których tu przyjmują, nie ma ani jednego coby się w niej nie kochał.
— Jak się zdaje, zrezygnowałeś się pan nie być zazdrosnym względem tego, kogoby przeniesiono nad pana?
— Zazdrosny? ja? niedługo bym był w podobnym stanie, bo ten, kogo ona zechce poślubić...
— A więc, cóż?
— A więc cóż? zabiję go do djaska!
— Co téż pan mówisz?
— Mówię to co myślę i to co zrobię.
— Mówisz pan na seryo?
— Przecież pani to widzisz odrzekł przesuwając gwałtownym ruchem chustkę po czole potem oblaném. Na pięknéj jego łagodnéj twarzy nie było żadnéj groźnéj zmarszczki, ale wargi jego były blade i jakby fioletowe. Doznawałam wielkiego prze strachu.
— Jakto — powiedziałam — pan jesteś do tego stopnia mściwym, — pan, którego za tak szlachetne go uważałam.
— Jestem szlachetny z zimną krwią, z rozmysłu; ale w gniewie... powiedziałem przecież pan nie należę do siebie!
— Rozmyślisz się pan.
— Nie, nie wprzód aż się zemszczę; byłoby dla mnie rzeczą niemożebną.
— Jesteś pan zdolny do gniewu, któryby trwał dni wiele!
— Kilka tygodni, kilka miesięcy może.
— A zatém pan żywisz w sobie nienawiść, nie starając jéj się pokonać? A dopiero co chełpiłeś się pan ze swojéj filozofii.
— Dopiero co ja kłamałem, pani kłamała, pan na Dietrich kłamała także. Żyliśmy w świecie konwenansów, pozowania; teraz jesteśmy na łonie na tury, w środku prawdy. Kocha się w innym człowieku a nie we mnie, i nie dba ani o mnie ani o nic w świecie. Pani przez roztropność ukrywasz przedemną jego imię, ale bardzo dobrze rozumiesz mój gniew, a ja czuję jak z piersi mojej napływali do mózgu fale krwi wrzącéj. Co tylko jest dzikiego w człowieku, w zwierzęciu, jeśli pani chcesz, bierzę górę i sprowadza do serca piękne maksymy, piękne uczucia człowieka ucywilizowanego. Tak, tak właśnie! wszystko, cobyś pani mogła mi posiedzieć w języku cywilizacyi, nie doszłoby do mego umysłu. To napróżno. Trzy lata kocham już pannę Dietrich; chcąc zapomnieć o niéj, próbowałem kochać inną; tę inną dla niej poświęciłem a było to bardzo złym uczynkiem, bo zwiodłem dziewczynę czystą, bezinteresowną, dziewczynę piękniejszą od Cezaryny i lepszą. Nie żałuję jéj, gdyż nie mogłem się do niéj przywiązać, ale błąd mój czuję tém bardziéj, że nie dozwolono mi go naprawić. Niewielką kwotą w biletach bankowych, którą posłałem swéj ofierze, odesłano mi natychmiast z pogardą. Wróciła do swych rodziców, a kiedy jéj tam szukałem, znikła i od dwóch lat śladu jéj znaleść nie mogłem. Szukałem jéj nawet aż w trupiarni, zlany zimnym potem, jak i teraz cierpiąc śmiertelnie za swój występek, gdyż teraz go dopiero rozumiem i czuję wyrzuty sumienia. Przywiązany do stóp Cezaryny, uganiając się widmem, byłem głuchy na przeszłość. Pomiatali mną — oto moja kara, wstyd; jestem wściekły na samego siebie! Widzę widmo mojéj ofiary. Śmieje się śmiechem okrutnym w głębi wody, gdzie biedny trup spoczywa może. Biedna dziewczyno! jesteś pomszczona! ale ja cię pomszczę jeszcze lepiéj, Cezaryna do nikogo należeć nie będzie. Jéj sny szczęścia znikną, jako dym. Zabiję każdego co się do niéj zbliży.
— Chcesz więc pan narazić swe życie dla zawiedzionéj miłości?
— Życia nie narażę, zabiję, zamorduję jeżeli tego potrzeba będzie, ale słowa swego nie złamię.
— A potém.....
— Potém nie będę czekał aż mię powleką przed trybunał, sam wymierzę sobie sprawiedliwość.
To mówiąc markiz, blady, z ponurym ogniem w oczach, wziął za kapelusz; napróżno starałam się go zatrzymać.
— Dokąd pan idziesz? mówiła — pan do nikogo pretensyi mieć nie możesz.
— Pójdę — odrzekł — i zostanę szpiegiem i dozorcą więziennym Cezaryny. Ani kroku nie zrobi, nie napisze ani słowa, żebym o tém nie wiedział.
I wyszedł, siłą prawie mnie odpychając.
Pobiegłem do Cezaryny, która położyła się już i napół zasypiała. Sen miała prędki i spokojny, jak człowiek którego sumienie jest zupełnie czyste albo kompletnie nieme. Opowiedziałam jéj co zaszło; słuchała mię prawie z uśmiechem.
— No — rzekła — wracam mu honor, temu poczciwemu Rivonnière! Niesądziłam, że mam do czynienia z miłością tak energiczną. Ta wściekłość więcéj mi się podoba niż jego płaska uległość. Zaczynam wierzyć, że on rzeczywiście zasługuje na moję przyjaźń.
— I na twą miłość może?
— Kto wie? odrzekła ziewając; być może! No, postaram się zapomniéć o twoim siostrzeńcu. Napisz więc szybko słówko do markiza, żeby się jeszcze téj nocy nie zabijał. Powiedz mu, że nie dotąd nie postanowiłam, nic zgoła.
Byłam tak przestraszona z powodu mojego Pawła, że napisałam do pana de Rivonnière przysięgając mu, iż Cezaryna nie kochała nikogo; a jak tylko p. Dietrich wrócił, błagałam go, żeby nigdy już nie myślał o moim siostrzeńcu, jako o przyszłym swym zięciu.
P. de Rivonnière ukazał się dopiero w końcu tygodnia. Wyznał mi, że nie uwierzył memu słowu, że śledził bardzo starannie Cezarynę, a nic nie odkrywszy wracał, by ją z bliska obserwować.
Cezaryna przyjęła go dobrze i do niczego się nie zobowiązując, nie wchodząc wcale w bezpośrednie wyjaśnienie, dała mu do zrozumienia, że go poddała próbie; ale wkrótce ujrzała się jakby schwytaną w sieć nieufności i zazdrości. Markiz komentował wszystkie jéj słowa, śledził wszystkie ruchy, starał się czytać w jéj spojrzeniu. Ta namiętność gwałtowna, do któréj go za niezdolnego uważała, którą natchnąć go może pragnęła, stała się dla niéj prędko zawadą, obrazą, męką. Żaliła się na to z goryczą i oświadczyła, że nigdy nie poślubi despoty. P. de Rivonnière uważał się za odrzuconego i nie pokazał się już ani w pałacu Dietrichów, ani w innych domach gdzie Cezarynę mógł spotkać.
Cezaryna nudziła się.
— To dziwna — rzekła raz do mnie — jak się do ludzi przyzwyczajamy! Wyobraziłam sobie, że ten poczciwy Rivonnière stanowił część mego domu, ruchomości, toalety, że mogłam być niedorzeczną, dobrą, złą, szaloną, smutną Ww ego obecności, a on się tém wcale nie wzruszy, jak się nie wzruszają zwierciadła w moim budoarze. Miał w swoim zachwycie spojrzenie jakieś skamieniałe, które sprawiało mi przyjemność i którego brak teraz czuję. Jaką on miał myśl, żeby się przemienić w Otella z jednego dnia na drugi? Kochałam go trochę jako cavaliere servente, ale nie lubię wcale jako bohatera z melodramatu.
— Zapomnij o nim, odrzekłam, nie unieszczęśliwiaj go, jeżeli szczęśliwym uczynić go nie chcesz. Niech sobie czas płynie, kiedy ci celibat nie cięży, a potém z pośród licznych swoich aspirantów, wybierzesz takiego co potrafi natchnąć cię przywiązaniem trwałem.
— Kogóż chcesz ażebym wybrała, kiedy ten fanfaron chce zabić przedmiot mojego wyboru, albo też dać się przezeń zabić? A toż ten wybór musi koniecznie pociągnąć za sobą śmierć jakiegoś człowieka? Czyż to pocieszająca perspektywa?
— Miejmy nadzieję, że ta wściekłość markiza przejdzie, jeżeli już nie przeszła. Była zbyt gwałtowną, ażeby mogła być trwałą.
— Kto wie, czy ten doskonały światowiec nie jest poprostu straszliwym, dzikim? I pomyśleć to, że może nie on jeden ukrywa brutalne namiętności pod powierzchownością anioła! Nie wiem już czemu mam zaufać, doprawdy! Uważałam się zaprzenikliwż, a jestem może oszukaną wszysikiemi pięknemi słowami, które do mnie zwracają i wszystkiemi pięknemi manierami, które rozwijają przedemną.
— Jeśli chcesz usłyszeć prawdę — odparłam, nie chcąc jej już dłużéj oszczędzać, to ci powiem, że nie mam cię wcale za przenikliwą.
— Doprawdy! Dlaczego?
— Dlatego, że zbyt jesteś sobą zajęta, ażeby zbadać dobrze innych. Masz wielki spryt do pochwycenia słabej strony ich zbroi, ale co do stron mocnych, to istnienia ich przypuścić nie chcesz. Spostrzegasz brak, szczelinę wsuwasz ostrze sztyletu które się tam zostaje, a broń twoja łamie ci się w ręku. Tak się rzecz miała i z panem de Rivonnière.
— I tak samo może i ze wszystkimi innymi będzie? Być może, że masz słuszność i że jestem zbyt osobistą, ażeby być silną. Postaram się zmodyfikować.
— Po cóż szukać ciągle siły, kiedy słodycz byłaby potężniejszą?
— Alboż ja nie mam słodyczy? Sądziłam, że posiadam wszystkie jej uroki!
— Posiadasz wszystkie jéj pozory, wszystkie powaby; nie jest to dla ciebie środkiem tylko jak piękność, rozum i wszystkie twe dary przyrodzone. W gruncie, serce twoje zimne a charakter twardy.
— Jak ty mię dzisiaj urządzasz! No, ale muszę się przyzwyczaić do twoich wymagań! Powiedz mi więc, niegodziwy, czy sądzisz że mogłabym zostać czułą gdybym chciała?
— Nie, to zapóźno.
— Nie przypuszczasz więc, żeby uczucie nowe, nieznane, miłość naprzykład, mogło obudzić popędy drzemiące w mojém sercu?
— Nie, obudziłyby się wcześniéj. Nie masz duszy macierzyńskiéj, nigdy nie kochałaś ani ptaszków ani lalek swoich.
— Zatém podług ciebie, nie jestem zupełną kobietą?
— Ani nawet zupełnym człowiekiem.
— Dobrze więc — rzekła powstając z gniewem — postaram się być człowiekiem kompletnym, prowadzić będę życie kawalerskie: polować, zajeżdżać konie, interesować się stajnią i polityką, traktować mężczyzn jako kolegów, kobiety jak dzieci, nie starać się podnieść sławę płci mojéj, śmiać się ze wszystkiego, zwracać na siebie uwagę, nie zajmować się niczém i nikim. Tacy są ludzie mojéj epoki, — chcę poznać, czy głupota czyni ich szczęśliwymi!
Zadzwoniła, zażądała konia, i pomimo moich przedstawień, pojechała paradować w lasku w oczach całego Paryża, w towarzystwie zbyt oddanego sobie lokaja, sławnego Bertranda i grooma czystéj krwi. Poraz to pierwszy wydalała się w ten sposób, sama bez ojca lub bezemnie. Prawda i to że nie umiejąc jeździć konno, mogłam jéj towarzyszeń tylko w powozie i że nie mogła wcale używać swojéj ulubionéj rozrywki, gdyż p. Dietrich rzadko miał czas być jéj kawalerem. Nieraz już nam zapowiedziała, że wraz z dojściem do pełnoletności, myśli się cieszyć swą wolnością, jak jaka młoda Angielka lub Amerykanka. Mieliśmy nadzieję że nie puści się na to zbyt prędko. Chciała się puścić, puściła się i od tego dnia wyjeżdżała sama w powozie i oddawała wizyty bez niczyjego towarzystwa.
Ta ekscentryczność nie poszła wcale w niesmak, jakkolwiek ją ganiono. Walczyła z taką dumą i takiém postanowieniem, że zwyciężyła powątpiewania i obawy osób najsurowszych. Drżałam na myśl, żeby nie zechciała wychodzić pieszo na ulicę. Powstrzymała się od tego i koniec końców, protegowana przez swoich ludzi, swój wielki ton, zbytek w dobrym smaku i ustaloną już znakomitość, nie wystawiała się na niebezpieczeństwo, chyba żeby sama chciała się nań wystawić, czego przypuszczać nie było można.
Ta przedwczesna wolność, któréj nie śmiał się sprzeciwić jéj ojciec, w tym stanie umysłu w jakim ją widział, upoiła ją z początku jak nowe wino i dała jéj zapomnieć o moim siostrzeńcu; wykreśliła go nawet zupełnie z myśli o małżeństwie.
Paweł wrócił z Niemiec, a wraz z nim wróciły i moje obawy.
Nie chciałam żeby kiedykolwiek zobaczył znów Cezarynę; ale jakże mu powiedzieć, by już nie przychodził do pałacu Dietrichów, jeżeli mu nie można wyznać, że lękałam się daleko większego ataku na jego spokój, niż był pierwszą razą? Cezaryna zdawała się wyleczoną, ale jakże można jéj było zaufać? A jeżeli mimo swéj wiedzy zastawi nań pułapkę małżeństwa, to czy się nie olśni i nie wpadnie w nią, chociażby tylko na dni kilka, — a potém cierpieć będzie całe życie z powodu tak strasznego zawodu?
Postanowiłam powiedzieć mu całą prawdę; uprzedziłam więc jego wizytę, poszedłszy do księgarni. Miał swój osobny gabinet; poszłam tam o godzinie siódméj wiedząc dobrze, że przybywszy zaledwie do Paryża, pobiegnie do swéj pracy zamiast położyć się spać. Kiedym mu wyznała swoje obawy, nie mówiąc jednakże nic o pogróżkach pana de Rivonnière, któryby może chciał był wyzwać, pocieszył mię śmiejąc się:
— Umysł mój nie jest wcale skierowany w stronę małżeństwa — powiedział — a ze wszystkich ponęt, któremiby panna Dietrich mogła mię olśnić, ta byłaby najmniéj skuteczną. Ja miałbym zaślubić kobietę płochą, ja! Oddać swój czas, życie, przyszłość, serce i szczęście pod straż dziewczyny bez zastanowienia ni wędzidła, igrającéj ze swojém istnieniem jakoby — w ciuciubabkę. Nie lękaj się niczego, droga ciociu, ona jest dla mnie antypatyczną ta twoja cudowna przyjaciółka; powiedziałem już to i powtarzam. Jabym miał zadać gwałt swoim skłonnościom, dla podzielenia się jéj majątkiem? Sądziłem, że całe życie moje było zaprzeczeniem takiego przypuszczenia.
— Tak, moje dziecię, tak, bez wątpienia! nie twojéj ambicyi mogłam się obawiać, ale jakiego zawrotu wyobraźni lub zmysłów.
— Pociesz się, kochana ciociu, mam kochankę równie młodą, a piękniejszą od panny Dietrich.
— Co ty mówisz? ty masz kochankę, ty?
— A tak! to cię zadziwia?
— Nigdyś mi o tém nie powiedział!
— Nigdyś mnie o to nie pytała.
— Nie śmiałabym; jest jakaś wstydliwość nawet między matką a synem.
— A zatém lepiéjbym był zrobił gdybym o tém nie wspominał; dajmy temu pokój.
— Ależ nie, cieszy mię bardzo, żem się o tém dowiedziała. Wielki urok jaki na Cezarynę rzucałeś pochodził ztąd, że przypisywała ci niewinność anielską.
— Powiedz p. Dietrich, że już jéj nie posiadam.
— Ale zkąd bierzesz czasu na posiadanie kochanki?
— Ztąd, że oddaję jéj cały czas, którym mogę Rozporządzać, że nie uczęszczam na zabawy światowe, i nie tracę ani minuty poza obrębem mojéj pracy i moich uczuć.
— A, to tak! czy jesteś szczęśliwy?
— Bardzo szczęśliwy, moja droga ciociu.
— Wielce cię kocha?
— Nie, nie wielce, ale bardzo.
— To znaczy, że cię nie uszczęśliwia.
— Chcesz wszystko wiedzieć?
— Ależ tak, na Boga, kiedy już wiem trochę.
— Dobrze więc!... posłuchaj ciociu.... Będzie temu dwa lata, dwa lata i kilka miesięcy, w interesie mojego pryncypała jechałem do innego wydawcy, który latem mieszka na wsi nad brzegami Sekwany. Po ostatniéj stacyi kolei żelaznéj, był jeszcze do przebycia pieszo kawałek drogi, wzdłuż rzeki pod cieniem wierzb. Zbliżywszy się do kępy drzew cokolwiek gęstszéj, która cyplem w wodę wchodziła, ujrzałem kobietę tonącą. Wyratowałem ją, zaniosłem do jakiegoś bardzo biednego domku, pierwszego który napotkałem. Przyjęła mię jakaś wieśniaczka, która zaczęła głośno lamentować poznając swą córkę.
— Ach! nieszczęśliwe dziecko, — mówiła — chciała zginąć! Byłam pewna że tak skończy!
— Ależ ona nie umarła — odrzekłem — zajmijcie się nią. rozgrzejcie prędko, — ja biegnę po lekarza... — Gdzież go tu można znaleźć?
— Tam — odpowiedziała, pokazując mi biały domek naprzeciwko swego, tylko po drugiéj stronie rzeki; — skocz pan do pierwszéj lepszej łódki, to pana przewiozą.
Biegnę do łodzi, nikogo przy nich ani koło nich. Łodzie były przywiązane i zamknięte na kłódkę. Byłem już przemokły. Zrzucam paltot, któryby mi przeszkadzał; przepływam wzdłuż rzeki która nie była tu zbyt szeroka. Przychodzę do lekarza, nie ma go. Proszę, żeby mi wskazano innego. Pokazują mi wioskę po za mną: rzucam się znowu do rzeki. Wracam do domu praczki, bo matka mojéj wyratowanéj była praczką; chciałem wiedzieć, czy był jeszcze czas do przywołania lekarza. Spotykam tam właśnie tego którego szukałem, a którego przyzwano kiedy tamtędy przechodził.
— Zimna kąpiel i po wszystkiém, biedna dziewczyna wróci do siebie; — rzekł do mnie omdlenie rozprasza się. W sam czas ją pan pochwyciłeś; dobra to rzecz kiedy poświęcenie jest skuteczne; ale nie należy być jego ofiarą; szkodaby było. Pan okrutnie jesteś przemoczony, a ciepło nie jest; idź pan prędko do mnie, a ja zostanę jeszcze trochę przy choréj.
Przemocą prawie wsadził mię do swego kabryoletu i służącemu dał rozkaz, żeby pojechał mostem który był niedaleko, i żeby popuściwszy cugle zawiózł mię do jego domu dla zmiany ubrania. W pięć minut byliśmy na miejscu. Żona lekarza, któréj służący w dwu słowach opowiedział rzecz całą, — wrócił się potém po pana zaprowadziła mię do kuchni, gdzie się palił wielki ogień i służąca przyniosła mi szlafrok, ranne spodnie, pantofle swego pana i czaszę gorącego wina. Nigdy mnie tak nie cackano.
Zaledwiem się przebrał w garnitur lekarza, on przybył, mówiąc, że moja topielica miała się dobrze i uwiadamiając zarazem, że nie puści mię przed objadem, gdy tymczasem odzież moja wyschnie. Ale wszystkie te szczegóły są niepotrzebne, byłem u ludzi doskonałych, którzy obszernie mię objaśnili co do Małgorzaty; takie jest imię młodej dziewczyny co się zabić chciała.
Miała lat szesnaście. Urodziła się w tym domku gdziem ją złożył i gdzie dzieliła uciążliwe roboty swéj matki, ucząc się tymczasem od sąsiadki roboty delikatniejszéj, którą w nocy wykonywała. Zręcznie naprawiała koronki. Była to dziewczyna dobra i łagodna, pracowita i wcale niezalotna, ale miała to nieszczęście, że była cudownie piękna i ściągała na siebie oczy. Matka posyłała ją z bielizną do swoich znajomych na wsi i w okolicy. W roku zeszłym spotkała ładnego studenta, który się włóczył po wsi i który za nią chodził już od dni kilku, choć ona nic o tém nie wiedziała. Zaczął z nią mówić, skłonił ją, poszła za nim.
— Trzeba panu wiedzieć są słowa lekarza — że matka bardzo źle z nią się obchodziła, bo jest kompletną hultajka, i niczego więcéj sobie nie życzyła jak spekulować na niéj: ale wielkim zawiodła krzykiem, kiedy Małgorzata znikła, nie zrobiwszy układu na jéj korzyść.
Po dwóch blizko miesiącach, student który prowadził Małgorzatę do Paryża czy w okolice tego niewiadomo — pojechał ożenić się w swojéj prowincyi, opuszczając biedną dziewczynę, ofiarowawszy jéj naprzód pieniądze, które odrzuciła Wróciła do matki, któraby jéj przebaczyła gdyby jéj przyniosła jaki majątek; ale tak, nawymyślała jéj tylko i wybiła dowiedziawszy się, że nic nie przyjęła.
— Od czasu téj smutnéj przygody — mówił daléj lekarz — Małgorzata prowadziła się rozsądnie i cnotliwie, pracując odważnie, znosząc łagodnie wymówki i upokorzenia; żona moja powzięła dla niéj przyjaźń i dała jéj robotę. Co do mnie zająłem się jéj leczeniem, bo zmartwienie uczyniło ją bardzo chorą. Na szczęście nie miała zostać matką — a może i na nieszczęście, bo przywiązałaby się do życia wychowania dziecka. Od kilku tygodni większą niż kiedyindziéj wzbudzała litość; matka chciała, żeby się sprzedała jakiemuś rozpustnemu starcowi, którego znam dobrze, ale którego imienia nie powiem: jest to najbogatszy mój klijent i uchodzi za największego filantropa. To prześladowanie stało się tak drażniącém, że Małgorzata straciła głowę i dzisiaj starała się zabić dla uniknięcia smutnego przeznaczenia, które ją ściga. Nie wiem, czy jéj pan oddałeś przysługę ocalając ją, ale spełniłeś swój obowiązek i koniec końców ocaliłeś pan stworzenie dobre, które byłoby uczciwém gdyby miało dobrą matkę.
— Czy jej pan nie otworzysz swego domu, panie doktorze, albo nie znajdziesz gdzie miejsca dla niej?
— Zrobiłem co mogłem: ale matka nie chce, ażeby jéj zdobycz wyrwano. Położenie moje w okolicy nie pozwala mi dokonać porwania małoletniéj.
— Cóż się więc stanie z tą nieszczęśliwą?
— Zgubi się albo zabije.
Taka była konkluzya lekarza. Był dobrym ale tyle miał do czynienia z nieszczęściami i biedami, zdecydował się wreszcie patrzéć spokojnie na upadek, cierpienie lub śmierć!
Nazajutrz wróciłem do Małgorzaty ze stałém postanowieniem; znalazłem ją samą, blada jeszcze i słaba. Matka obiegała swoich znajomych z robotą. Biedna dziewczyna ujrzawszy mię, zapłakała. Chciałem, żeby nagrodę przyrzekła mi zaniechać myśli samobójstwa. Spuściła głowę szlochając i nie odpowiedziała.
— Znam twoję historyę — rzekłem — znam twoje nieznośne położenie. Żałuję cię, szanuję i chcę cię ocalić: ale nie jestem bogatym i ofiarować ci mogę bardzo skromne utrzymanie. Znam bardzo uczciwa robotnicę, łagodną i bezinteresowną, w pewnym wieku; umieszczę cię u niéj, a za skromną opłata którą jéj dam, będziesz u niéj mieszkała i jadła dopóki nie będziesz mogła utrzymać się ze swojéj pracy. Chcesz przyjąć?
— Odmówiła. Sądziłem, że się zdecydowała ustąpić nikczemnym wymaganiom swéj matki, ale myliłem się. Myślała, że chcę ją zrobić swoją kochanką.
— Gdybym poszła z panem, odrzekła — to mnie nie zaślubisz!
— Zapewne że nie — opowiedziałem. — Nie myślę się żenić.
— Nigdy?
— Ani przed dziesięciu ani przed dwunastu laty. Nie miałbym z czego utrzymać rodziny.
— Ale gdybyś pan znalazł kobietę bogatą.
— Nie znajdę.
— Któż wie?
— Gdybym ją znalazł, musiałaby czekać z pójściem za mąż dopóki ja sam bogatym nie zostanę. Nie chcę nic nikomu zawdzięczać.
— A czémżebym była dla pana, gdybyś mię wziął z sobą?
— Niczém.
— Doprawdy niczém? Nie wymagałbyś pan wdzięczności?
— Najmniejszéj. Nie jestem w tobie zakochany, pomimo całej twojéj piękności. Nie mam czasu na namiętność, i jeżeli mam wszystko powiedzieć, to ja nie czuję się zdolnym do namiętności, chyba w takim przypadku, żebym znalazł kobietę któréj byłbym pierwszą miłością. Podać się twéj piękności dla swojéj rozrywki, w położeniu w którém cię spotykam, wydawałoby mi się podłością, nadużyciem zaufania. Ofiaruję ci życie uczciwe ale pracowite i bardzo mozolne. Z drugiéj strony proponuję ci dobrobyt, lenistwo i hańbę. Namyśl się. Oto mój adres. Schowaj go dobrze bo nie uchylisz się od powagi matki, jeżeli się ukrywać nie będziesz. Jeżeli pokładasz we mnie ufność, przyjdziesz do mnie.
— Ależ, na Boga! zawołała drżąc cała — dla czego pan tak jesteś dobrym dla mnie?
— Dlatego, że nie dałem ci umrzéć i że obowiązkiem moim jest umożebnić ci życie.
Opuściłem ją. Nazajutrz przyszła do mnie; zaprowadziłem ją do robotnicy, która miała dać jéj przytułek i nie widziałem jéj przez dni osiem. Znalazłszy czas dla zasiągnięcia o niéj wiadomości, zastałem ją przy pracy i gospodyni bardzo ją wychwalała. Małgorzata powiedziała mi, że była szczęśliwą: a kilka miesięcy które przeszły w ten sposób, przekonały mię o dobrém jéj sumieniu dobrém prowadzeniu. Pracowała prędko i dobrze, wychodziła tylko ze swoją nową przyjaciołka i okazywała jéj łagodność i przywiązanie, które wielce te panią wzruszały. Byłem zadowolony, że mi się udało dobrze umieścić małe dobrodziejstwo, co trudniejszą jest rzeczą niż się zdaje.
— A zatém... zakochałeś się w niéj?
— Nie; tylko ona zaczęła mię kochać, zwiększać moją zasługę, uważać za boga, płakać i chudnąć z powodu obojętności mojéj. Kiedym chciał ją wyspowiadać, ujrzałem jéj rozpacz, że mi się podobać nie może.
— Podobasz mi się odrzekłem w tém nie ma pytania. Gdybyś była dziewczyną płochą, zalecał bym się do ciebie zajadle; ale zasługujesz na coś więcéj niż zostać moją kochanką, lecz nie możesz zostać moją żoną, wiesz o tém dobrze.
— Wiem aż nadto — odpowiedziała — jesteś pan człowiekiem dumnym i bez plamy; pan nie możesz zaślubić dziewczyny splamionéj; ale gdybym była pańską kochanka, nie pogardzałbyś mną pan?
— Zapewne że nie; teraz kiedy cię znam, miałbym dla ciebie największe względy i najstalszą przyjaźń.
— I to by było trwałém.
— O ile można jak najdłużéj, może na zawsze.
— Pan nic nie przyrzekasz — zupełnie nic.
— Nic zupełnie, i dodam że twój los nie byłby świetniejszym od tego, jaki dzisiaj jest twoim udziałem. Nie mam swego domu, żyję bardzo oszczędnie, nie mógłbym cię widzieć przez cały dzień. Nie zniósłbym żeby ci zbywało na rzeczach koniecznych, ale nie mógłbym ci zapewnić ani dobrobytu ani chwil swobodnych, ani toalety.
— Przyjmuję to położenie — rzekła o ile będę mogła pracować, nic kosztować pana nie będę. Pańska przyjaźń — oto wszystko, czego od pana wymagam. Wiem dobrze, że na nic więcéj nie zasługuję, ale niech widzę pana codzień, a uczuję się zadowoloną.
W ten sposób związałem się z Małgorzatą związkiem kruchym na pozór, poważnym w rzeczywistości, bo.... Ale dosyć ci na dzisiaj powiedziałem, kochana ciociu! Słyszę dzwonek, który mi zapowiada odwiedziny z interesem. Jeśli chcesz wszystko wiedzieć... przyjdź jutro do mnie.
— Do ciebie? Więc masz już teraz swoje u siebie?
— Tak jest, nająłem przy ulicy Assas mieszkanko, gdzie ciągle pracują razem Małgorzata i pani Peron, robotnica, która ją przyjęła i przywiązała się do niéj. Chodzę tam tylko wieczorem, ale jutro mamy czas wolny od południa, i jeżeli zechcesz być jutro u nas o godzinie pierwszéj, znajdziesz mię tam.
Nazajutrz o umówionéj godzinie, pod wskazanym mi na piśmie numerem przy ulicy Assas, zapytałam szwajcara o panią Peron, naprawiającą koronki, i weszłam na trzecie piętro. Paweł czekał mię w sionce, trzymając na ręku tłustego dzieciaka, blisko rok mieć mogącego, świeżego jak róża, pięknego jak jego matka, która stała we drzwiach, Wzruszona i zalękniona. Paweł oddał mi swego synka w objęcia, mówiąc:
— Uściskaj go i pobłogosław, droga ciociu; teraz wiesz już całą moją historyę.
Byłam rozczulona a jednak niezadowolona. Nagłe odkrycie starannie ukrywanéj tajemnicy, czyniło dla mnie zagadkową loiczną przyszłość, o jakiéj dla swego siostrzeńca marzyć mogłam, który w przewidywaniach moich nigdy nie kończył na kochance i synu naturalnym.
Dziecko było tak piękne, a pocałunek dziecinny jest tak potężny, że skorom tylko weszła, wzięłam małego Piotrusia na kolana i przyciskałam go do serca, nie mogąc, słowa wymówić. Małgorzata klęczała u nóg moich i łkała.
— Niechże ciocia i ją również uściska — powiedział do mnie Paweł; — gdyby na to nie zasługiwała, nie ściągnąłbym cię tutaj!
Uściskałam Małgorzatę i wpatrywałam się w nią. Paweł powiedział mi prawdę: w całém swojém zachowaniu się skromnéj gryzetki, była o wiele piękniejszą od Cezaryny w całym blasku dyjamentów. Nieszczęścia życiowe, na jéj doskonałéj twarzy i kibici wycisnęły wyraz bijący w oczy i powolność ruchów, które pociągały do niéj na pierwsze wejrzenie i z każdą chwilą coraz bardziéj wzruszały. Dziwiłam się, że nie natchnęła Pawła żywszém niż przyjaźń uczuciem; powoli odkryłam, o ile mi się zdawało, przyczyny tego zjawiska. Małgorzata była prawdziwą dziewczyną z ludu, wraz z przymiotami i wadami charakteryzującemi wiejskie wychowanie. Z krańcowéj lękliwości przechodziła do zaufania zbyt wylanego; nie należała ona do tych natur wyjątkowych, które zetknięcie się z umysłem wykształconym przemienia odrazu; — mówiła teraz tak samo jak dawniéj, nie posiadała rozumnego wdzięku robotnicy paryskiéj, rządziła się raczéj kontemplacyą a nie rozmysłem, a chociaż miała chwile w których wzruszenie nasuwało jjé wyrażenia dosadne i obrazowe, po większéj jednak części słowo jéj było pospolite, jakby przywykłe do wykładu pojęć błędnych lub dziecinnych.
Przedstawiono mi także panią Féron, wdowę po podoficerze zabitym na Krymie, który w spadku zostawił jéj szczupłą pensyę pozwalającą jéj żyć skromnie, jeśli do tego doda dochód ze swéj pracy jako praczka cienkiéj bielizny. Pomagała jéj Małgorzata w trudach domowych i nosiła dziecko do Ogrodu Luxembourg, przyjmując za wynagrodzenie téj straty czasu tylko mieszkanie darmo. Pokazano mi pokoiki bardzo małe, ale mające obszerny widok na dachy i utrzymane z wyszukaną czystością. Obie kobiety miały pokoje oddzielne; izba trochę większa służyła im za pracownię i salon, jadalnia i kuchnia były mikroskopijne. Spostrzegłam natomiast dosyć obszerny gabinet, dokąd Paweł przeniósł trochę książek, biurko, kanapę łóżko i parę przedmiotów sztuki.
— A więc pracujesz nawet tutaj? — zapytałam.
— Czasami, kiedy mojemu panu synowi wyrzynają się zęby i przeszkadza mi spać; ale nie dla zbytku wcale posiadania gabinetu ten pokój nająłem.
— Na cóż więc.
— Ciocia nie zgaduje?
— Nie.
— Ależ to dla ciebie, moja droga cioteczko; jest to najpiękniejszy nasz pokój i najlepiéj umeblowany; znajduje się całkiem w głębi, — będziesz w nim mogła spać i pracować nie słysząc wcale hałasów pana Piotra.
— Życzysz więc sobie, żebym przy tobie zamieszkała?
— Nie, ciociu, tobie lepiéj jest w pałacu Dietrichów; ale nie jesteś tam u siebie, a nieraz ci po wiedziałem, że pierwszy lepszy kaprys pięknėj Cezaryny, lada chwila może ci to dać uczuć. Chciałem być w tém położeniu, żebym ci mógł natychmiast ofiarować schronienie chociażby na dni kilka. Nie chcę, żeby powiedziano, że moja ciocia może opuścić fiakrem pałac który zamieszkuje, z tém przekonaniem że nie będzie wiedziała gdzie złożyć swoje pakunki, i z tém smutném uczuciem że sama zamieszka w numerze hotelu. Tu masz schronienie i swoich ludzi: dwie poświęcone kobiety i kamerdynera, który pod pretekstem kuzynostwa służyć ci będzie bardzo dobrze.
Uściskałam tego kochanego chłopaka z głębokiém rozczuleniem. Cała rodzina sprowadziła mię aż na dół, — odeszłam, przyrzekłszy że wkrótce przyjdę znowu. Ułożyliśmy, że z Pawłem widywać się będę tylko u niego w dniach wolnych od pracy. Jeżeli z jednéj strony przeraziłam się tém, że w dwudziestym czwartym roku życia ujrzałam go wciągniętego w stosunek, który z trudnością przerwać mu przyjdzie z powodu wczesnego ojcostwa, to z drugiéj strony widziałam go zasłoniętym od fantazyj Cezaryny i od zemsty markiza, — doznałam więc ulgi i pociechy w bezpośrednim, a najbardziéj drażniącym niepokoju.
Cezaryna prędko dostrzegła to rozpogodzenie i wzruszenie które je poprzedziło.
— Co ci jest — rzekła zaraz po moim powrocie; długo cię nie było, płakałaś?
Zaprzeczyłam.
— Zwodzisz mię — powiedziała — twój siostrzeniec musiał chyba chorym wrócić? ale nie ma nic niebezpiecznego — widać to z twoich oczu.
— Gdyby mój siostrzeniec był choć trochę chory, nawet gdyby nic groźnego nie było, nie wróciłbym wcale. A więc twój romans jest nieprawdopodobny.
— Poszukam innego, dziesięciu, jeśli potrzeba w końcu znajdę prawdziwy. Dziś rano zaszedł dramat w twém życiu, jak powiadają.
— No, być może — odpowiedziałam — chcąc jak najprędzéj i raz na zawsze odwrócić jéj myśli i zajęcie się od Pawła.
— Mój siostrzenice zrobił mi dzisiaj wielką niespodziankę; odkrył mi, że się ożenił.
— A! wyborny żart! — zawołała Cezaryna wybuchając śmiechem, chociaż stała się bardzo bladą; — i to wszystko coś wymyśliła dla zbrzydzenia mi jego? Czyżby on mógł się ożenić bez twego zezwolenia?
— Dla czego nie? jest pełnoletni, uwolniony od mojéj opieki.
— I nie zwierzyłby ci się nawet ze swego małżeństwa — ten wzór siostrzeńców?
— W małżeństwie z miłości nie radzimy się nikogo, jeżeli przyjaciół niepokoić nie chcemy. Na szczęście zrobił dobry wybór. Widziałam dziś jego żonę.
— Ładna?
— Ładna i piękna.
— Piękniejsza odemnie, nieprawdaż?
— Bez zaprzeczenia.
— Co ty za bajki mi opowiadasz?
— Uściskałam ich syna — cudowne dziecko.
— Ich syna! syna twego siostrzeńca. Alboż twój synowiec jest w tym wieku, żeby mógł mieć syna? Dzieciaczek chyba, chcesz powiedzieć.
— Dzieciaczek, niech i tak będzie. Ma już rok.
— Paulino, przysięgnij że nie żartujesz ze mnie.
— Przysięgam ci.
— A więc już po wszystkiém — rzekła — odleciało ostatnie złudzenie jak i inne.
I odwróciwszy się ta dziwna dziewczyna, ukryła twarz w ręce i gorzko płakała.
Patrzałam na nią z osłupieniem, pytając się się sama siebie, czy to nie było udaniem w celu rozczulenia mnie i zmuszenia ażebym odwołała kłamstwo. Widząc, że nic do niéj nie mówię, wyszła zagniewana. Postępowałam za nią aż do jéj pokoju, dokąd przybył wkrótce p. Dietrich zdziwiony tém, że nie przychodziłyśmy na obiad. Cezaryna nie czekała na pytania — była w usposobieniu wygadania się i płakała prawdziwemi łzami.
— Kochany ojcze — rzekła — pociesz mię, jeśli możesz, bo Paulina jest bardzo obojętną, na moje zmartwienie. Jéj siostrzeniec jest żonaty; żonaty oddawna, bo jest już ojcem rodziny. Weszłam w romans najniedorzeczniejszy; ale nie żartuj ze mnie, on jest tak bolesny! To cię mocno zadziwia! dla czego? Czyż ci nie powiedziałam, że on jest jedynym człowiekiem, którego mogłabym kochać? Miał wszystko za sobą: rozum, siłę i godność charakteru — i czystość obyczajów to jest rzecz, któréj napróżnobym szukała u ludzi światowych, od markiza zacząwszy! Nie pomyślałam o tém, ja głupia dziewczyna, że młody człowiek zostać może czystym tylko pod warunkiem wczesnego ożenienia się i to ożenienia się z miłości. Teraz cale życie napróżnobym szukała człowieka, któryby nie uległ zmazie błędu. Niespotkam go nigdy, chyba że to będzie jakie dziecko-idyota, którego wstydby mi było zostać towarzyszką, bo teraz znam już świat i życie. Nie ma środka między głupotą a przebiegłością. Ojcze drogi, uprowadź mię, uchodźmy stąd daleko, bardzo daleko, do Ameryki, do dzikich!
— Tegoby mi tylko brakowało! — odpowiedział p. Dietrich uśmiechając się; więc chcesz żebyśmy zaczęli szukać ostatniego z Mohikanów?
Rozpaczy jéj nie brał na seryo, ale ona zmusiła go żeby temu uwierzył, udając atak nerwowy, który w końcu przemienił się w prawdziwy, chociaż z początku z trudem jéj przychodził; zdarza się to często samowładnym kobietom i dzieciom zepsutym. Drży się, krzyczy, gniew wylewa się w konwulsyach, które właściwie nie są udane, ale które możnaby powstrzymać i przytłumić, gdyby były bezwzględnie prawdziwe wewnętrznie. Wkrótce objawiają, się istotne konwulsye i karzą wolę która je wyzwala, opanowując ją i gwałcąc organizm. Natura zawiera sama w sobie sprawiedliwość, bezpośrednią karę za złe, które indywiduum na sobie popełnić chciało.
Trzeba było położyć ją do łóżka i obiadować bez niéj późno i smutnie. Tanu Dietrich opowiedziałam cały prawdę. Nie pochwalił kłamstwa, którego przed Cezaryną użyłam i wydawał się zdziwiony tém, że mię widział poraz pierwszy w życiu zapewne, jak mówił, uciekającą się do środka, który był po za obrębem prawdy. Opowiedziałam mu wtedy pogróżki p. de Rivonnière i wyznałam, żem się ich tak dalece lękała, iż wymyślałam wszystko co było można dla zabezpieczenia swego siostrzeńca. P. Dietrich nie przywiązywał wielkiej wagi do gniewu markiza; powiedział mi w rodzaju zarzutu, że p. de Rivonnière był człowiekiem honorowym i rozsądnym, że w gniewie mógł na chwilę pobłądzić, ale że niepodobna, ażeby nazajutrz nie wszedł w samego siebie i nie odrzucił zbytniego uniesienia.
— A więc — rzekłam — chcesz pan dać poznać Cezarynie, że siostrzeniec mój jest, jeszcze wolnym? Oszukałbyś ją pan więcej aniżeli ja, — on już nie jest wolnym.
Przyrzekł mi że nic nie powie.
— Nie popełniłem kłamstwa — rzekł — będę udawał żem się dał pani uwieść, tém bardziéj, że nie przypuszczam, ażeby młody człowiek tak związany jak jest teraz Paweł, mógł myśléć o małżeństwie.
Cezaryna przez kilka dni była jakby złamaną; potém wróciła do życia czynnego i rozproszonego i wydawało się nawet, że zachęcała na swój sposób parę projektów małżeństwa, które się w koło niéj tworzyły. Co rano szturmowano bukietami do drzwi pałacu, co dzień szturmowano wizytami, jak tylko bramę otwarto.
Od czasu do czasu odwiedzałam Pawła i Małgorzatę przy ulicy Assas. Utwierdzałam się w przekonaniu, że to połączenie nie uszczęśliwiało ani jednego ani drugiego i że dziecko tylko wypełniało miłością i weselem serce Pawła. Małgorzata była bez żadnéj wątpliwości, stworzeniem uczciwém pomimo błędu popełnionego w pierwszéj młodości; błąd ten atoli stanowił przeszkodę do małżeństwa którego pragnęła, a którego Paweł więcéj niż ja dopuścić nie mógł. Pewnego dnia pokłócili się mojéj obecności, biorąc mię za sędziego.
— Gdybym nie miała dziecka — mówiła Małgorzata — nigdybym o małżeństwie nie pomyślała, bo wiem dobrze, że na nic nie zasługuję; ale odkąd mam swego Piotrusia, dręczę się przyszłością, mówiąc sobie, że on pogardzać będzie swą matką, skoro zrozumie, że nie uważano ją za godną na żonę. Myśl o tém takiego mię smutku nabawia, że są chwile, w których wstrzymuję się od miłości dla tego małżeństwa, ażeby mieć prawo umrzeć ze zmartwienia. A! nie pojęłam od razu tego błędu, który mi teraz tak cięży! Uważałam swoją, matkę za okrutną że mi go wyrzucała, a Pawła uważałam za dobrego że mi go nie wyrzucał, ale zostałam matką i pogardzam sobą! Wiem dobrze, że Paweł nigdy nie opuści swego syna; nie ma niebezpieczeństwa, że zanadto jest uczciwym i zanadto go kocha! ale co się ze mną, co zemną się stanie, jeżeli mój syn przeciw mnie się zwróci?
— Będzie cię zawsze kochał i szanował — odpowiedział Paweł. Za to ci odpowiadam, chyba że swemi nierozsądnemi skargami nauczysz go tego, czego nigdy wiedzieć nie powinien.
— Jak to wygodnie, nieprawdaż? ukrywać przed dziećmi, że ich rodzice nie są zaślubieni! Na to potrzeba było, żebyś mnie nigdy nie porzucił, a cóż mi za to odpowiada, że ty się z inną nie ożenisz?
Uważałam za obowiązek wtrącić się.
— To przynajmniej pewna — rzekłam do Małgorzaty — że stało się rzeczą bardzo trudną dla mego siostrzeńca małżeństwo uczciwe i względnie korzystne, do jakiego może mieć prawo człowiek w jego położeniu. Ofiara wolności a może nawet i przyszłości Pawła, powinnaby ci wystarczyć, moje biedne dziecko. Pomyśl że aż dotąd całe poświęcenie jest po jego tylko stronie, i że nie możesz słusznie żądać od niego czegoś więcéj.
— Pani masz słuszność! — odrzekła, całując mię w rękę, jesteś okrutną ale dobrą. Pani mówi mi prawdę, on mnie oszczędza, on jest zanadto dumny, zanadto łagodny, a ja zapominam niekiedy, że winnam mu wszystko, nawet życie! Poddawała się swemu losowi. Była to dobra dusza, przejęta uczuciem sprawiedliwości, ale zbyt mało rozwinięta pod względem rozumowania, ażeby mogła pójść właściwą drogą, bez pomocy i rady. Zrozumiawszy swe błędy, żałowała za nie szczerze, ale bardzo prędko na nowo je popełniała, jak to czynią ludzie, których nie wyćwiczyło dobre pierwotne wychowanie. Popędy jéj były instynktowne, egoistyczne lub szlachetne; ale ona nie rozróżniała jednych od drugich, to też one unosiły ją zawsze po za granice prawdy. Pawła zmęczyły już trochę jéj niepokoje bez punktu wyjścia, jéj zazdrości bez przedmiotu; słowem cały ten grunt niesprawiedliwości i obwinień, od których trudno się oswobodzić kobiecie upadłéj. Tego dnia wyszłam razem z nim i wyrzucałam mu, że postępuje z Małgorzatą trochę zanadto jak z dzieckiem.
— Kiedy już nieszczęśliwy ten związek istnieje — powiedziałam — i kiedy nie myślisz go nigdy zerwać, staraj się żeby mniéj był bolesny. Podnieś myśli téj biednéj kobiety, złagodź ostrość jéj charakteru.. Nie wydaje mi się, ażebyś jéj mówił to co potrzebaby było powiedzieć, by ją przekonać, że zamiast opłakiwać los któryś jéj zgotował, powinna go zrozumieć i błogosławić.
— Powiedziałem wszystko, co można było powiedzieć — odrzekł — ale to każdego dnia od początku trzeba zaczynać. Prawdziwe dzieci uczą się 1postępują każdéj godziny; widzę to już na moim synu, ale dziewczęta których rozwojem był upadek, niczego się już więcéj nie uczą. Małgorzata nie zmieni się; moim jest obowiązkiem znosić jéj niedostatki. Czego ona na sobie wymódz nie może, to ja zrobić powinienem i nad tém pracuję. Wyrobię sobie cierpliwość i łagodność, która przejdzie wszystkie próby. Bądź pewną, droga ciociu, że nie ma innego lekarstwa: jest to nieraz rzeczą uciążliwą i drażniącą, ale któż się może pochwalić, że jest zupełnie szczęśliwym w pożyciu! Mógłbym się bardzo legalnie ożenić z kobietą zazdrosną, tak samo jak mógłbym być dla Małgorzaty kochankiem podejrzliwym i tyrańskim. Wierz mi, że na tym niegodziwym świecie, na którym ruszamy się pod pozorem życia, powinniśmy nazwać szczęśliwém każde położenie znośne, i że prawdziwém nieszczęściem jest to jedynie, które druzgocze lub siły nasze przechodzi. Gdybym nie miał kochanki, musiałbym z serca swego wykreślić uczucie, a szukać tylko rozkoszy. Kobiety ją jedynie dać mogące, są mi wstrętne. Jest to dla mnie dobrą szansą, że mam towarzyszkę, która mię kocha, jest wierna, i którą mogę kochać przyjaźnią, kiedy po uspokojeniu żądz młodzieńczych znajdujemy się jedno w obec drugiego. Warto żebym zniósł trochę hałasów, żebym przebaczył trochę niewdzięczności, żebym pokonał trochę niecierpliwości. A kiedy patrzę na to piękne dziecko które mi dała, dziecko naprawdę do mnie należące, które wyhodowała czystém mlekiem i które kołysze na swém sercu po nocach całych, — to czuję, żem się dobrze ożenił, dobrze z rodziną, związał i że jestem z losu swego bardzo, zadowolony.
Tego dnia Paweł był swobodny. Wzięłam go na obiad do restauracyi i rozmawialiśmy poufnie, serdecznie. Ja również byłam swobodna; p. Dietrich ozuwał nad dokonaniem wielkich robót w swéj posiadłości Mireval; Cezaryna miała być na obiedzie u kuzynek.
Było to na początku wiosny. Wróciwszy o godzinie dziewiątéj, wielce się zdziwiłam, znajdując Cezarynę samą przy obiedzie w swoim pokoju.
— O ósméj dopiero wróciłam — powiedziała. — Nie byłam na obiedzie u kuzynek, nie czułam chęci do szczebiotania. Zapóźniłam się na przechadzce i zawiadomiłam ciocię, żeby na mnie nie czekała, Nie łaj mnie żem późno wróciła, choć sama. Powietrze tak miłe i tak łagodne, że przyszła mi fantazya przejechać się w około jeziora, w godzinie kiedy tam pusto; — doprawdy ta godzina, w któréj wszyscy jedzą obiad jest najprzyjemniejsza do przechadzki w lasku Bulońskim. A gdzieżeś ty obiadowała, moja droga? Spodziewałam się że znajdę cię tutaj.
— Jadłam obiad ze swoim siostrzeńcem.
— I z jego żoną? — odpowiedziała patrząc na mnie ze szczególną ironią. — Czy ty wiesz, że ten mój siostrzeniec zwodzi cię i że on nie jest zupełnie żonatym.
— Tak jakby — odrzekłam. — Może jest więcej skrępowany niż gdyby był żonaty.
— Skrępowany — to wyraz właściwy, i widzę że postępujesz pod tym względem szczérze.
— Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć.
— Ani tego co ty mówisz, moja dobra Paulino, gmatwasz się, nie możesz się połapać; aleja wiem całą, prawdę.
— Jakto! cóż ty wiesz?
— Słuchaj: nim pojechałam do lasku dla zrobienia swoich refleksyj, poznajomiłam się z piękną Małgorzatą.
— Żartujesz!
— Zobaczysz. Wiedziałam, że pan Paweł opuszczał co wieczór biuro i szedł na noc na ulicę Assas do niejakiéj pani Féron, która tam najmowała, albo też zdawało się że najmowała mieszkanie. Prócz tego wiedziałam, że twój siostrzeniec chodził tam w dzień bardzo rzadko; otóż o godzinie czwartéj ponieważ postanowiłam poznać prawdę, dzisiaj...
— Dlaczegóż dzisiaj?
— Dlatego że pan Salvioni, ten szlachcic włoski, który chodzi za mną wszędzie, a którego ciocia Helmina proteguje, oświadczył mi się wczoraj w Operze, w sposób bardzo naglący, podczas baletu w Nieméj. Bardzo jest piękny ten potomek Strozzich. Ma dowcip, poezye i akcencik wcale przyjemny. Podobałby mi się, gdybym go kochać mogła; ale pomyślałam jeszcze o twoim siostrzeńcu i obiecałam dać wyraźną odpowiedź na trzeci dzień to jest jutro. Dzisiaj więc potrzeba mi było wiedzieć, czyś mi nie opowiedziała czasem bajeczki do snu. Zapytałam tedy stróża o panią Féron; wprowadzono mię do ciupki dosyć czystéj, gdzie gruby berbeć wrzeszczał na kolanach jakiegoś dosyć pięknego stworzenia. Bertrand wszedł ze mną, a ponieważ w takich mieszkaniach nie ma i przedpokoju, musiał czekać na mnie w sieni. Weszłam z powaga; pani Féron, która mi drzwi otworzyła, a była zbyt brzydką, żebym mogła przypuścić w niéj osobę szukaną, zapytałam o panią Pawłową Gilbert. Pytanie to zmieszało ją widocznie, wahała się z odpowiedzią; wtedy Małgorzata ze swoim dzieciakiem na ręku wstała, mówiąc dosyć bezczelnie: Pani Pawłowa Gilbert — to ja. Czém mogę pani służyć?
— Myślałam że znajdę tu ciotkę pana Gilbert, pannę de Nermont — odpowiedziałam.
— Wyszła z Pawłem kwadrans temu.
— Tém goréj, — przyszłam ją zabrać dla zwiedzenia téj części miasta; naznaczyła mi tutaj schadzkę.
— To być może ona tu wróci. Jeżeli pani zechcesz poczekać?
— Chętnie, jeżeli pani na to pozwalasz.
Z całą galanteryą, do któréj zdolną jest praczka, Zaczęła mówić:
— A jakżeż, moja kochaną pani! ale proszę siadać. Féron, weź malca i nakarm go w kuchni. Nie je jeszcze, ani dość czysto ani dość zgrabnie, mój ten drogutki, a pani nie bardzo byłaby zadowoloną, gdyby usłyszała jak on odprawia swój sabat. Zamknij też drzwi, żeby go słychać nie było.
— Ależ to piękne dziecko! — przemówiłam do niéj udając, że podziwiam berbecia, którego wynoszono na wielkie moje zadowolenie. — Ile też ma lat?
— Rok i miesiąc, grymaśnik trochę, ząbki wypuszcza.
— Bardzo świeży — bardzo ładny!
— Nie prawdaż że podobny do ojca?
— Do p. Pawła Gilbert?
— Juściż!
— Nie wiem, znam go bardzo mało. Uważani, że to dziecko właśnie do pani podobne.
— Tak? tém gorzéj! wolałabym, żeby był podobny do Pawła.
— To znaczy, że pani więcéj kochasz swego męża niż siebie samą.
— Oh to, to pewna! on taki dobry! Więc pani zna jego ciotkę, a jego nie?
— Widziałam go raz czy dwa, nie więcéj.
— A to może pani jest... Ale nie! jaka ja jestem głupia! Panna Dietrich nic wyszłaby tak sama.
— Więc pani słyszałaś o pannie Dietrich?
— Tak jest, właśnie ciotka Pawłowa jest... jakby to powiedzieć, jej pierwszą boną; ona ją wychowała.
— Przepraszam cię, moja Paulino, ale takie to były pojęcia jasne i delikatne panny Małgorzaty o tobie. Nieubłagana pamięć zmusza mię do powtórzenia ci słowo w słowo jéj przyjemnéj rozmowy.
— A więc to panna de Nermont — zaczęłam mi nowo — mówiła pani o pannie Dietrich.
— Nie, ale Paweł kiedy raz był w przeddzień na balu u jéj papy. Zdaje się, że to są ludzie bardzo bogaci, a panna pereł i dyamentów miała na miljony.
— Co było bardzo śmiesznym, nie prawdaż?
— Pani mówi jak Paweł; ale ja wcale tak nie mówię. Każdy stroi się w to co ma. Ja nie mam nic, stroję się w swoje dziecko, a kiedy mi je przyprowadzają z Luxembourg’u lub Skweru, mówiąc, że cały świat znajdował je pięknem, to juściż jestem dumna i pawie się tak, jakbym miała na sobie wszystkie dyamenty królowéj.
Ta wdzięczna naiwność pogodziła mię bardzo prędko z Małgorzatą. Ja nie uważam téj dziewczyny ani za złą ani za przebiegłą; a znajdując ją tak pospolitą i tak wylaną nie czułam już do niéj żadnego wstrętu. Jest to jedna z tych towarzyszek przygodnych, które człowiek biedny powinien wziąść przez ekonomię, a nawet przez roztropność. Kiedy przyjdzie dziecko przywiązuje się do nich przez dobroć; ale tych panienek nie zaślubia się a nawet przychodzi chwila, w któréj się ich nie trzyma.
— Mówisz o tém wszystkiém, moja droga, jak ślepy o kolorach. Ty nie możesz ocenić...
— Przepraszam cię, twoja wychowanka jest wyemancypowaną, a to coś ukrywała przednią — bardzo słusznie zresztą — kiedy była sobie dziewczynką, — niezbyt nawet ciekawą — tego wszystkiego musiała się wyuczyć widząc świat, obserwując co się w nim dzieje, słysząc to co się mówi, zgadując co się zamilcza. Wiesz bardzo dobrze, że o stosunku Pawła mam bardzo dobre wyobrażenie, gdyż to nazywa się stosunkiem i niczém więcej; jest to termin przyzwoity i utarty, zamiast po prostu powiedzieć życie na wiarę. Uważasz, że prawdziwe słowo wygląda grubijańsko w moich ustach? I ja myślę tak samo; ale tyś mię przygnębiła nazywając to małżeństwem, a ja zmuszoną zostałam roztrząsnąć fakta grubijańskie, które się rzeczywistością nazywają. Jednakże aż do téj pory byłam tyle naiwną, żem wierzyła w związek legalny; ale Małgorzata jest gadatliwa i niezręczna. Ponieważ objawiałam zajęcie się, zmieszała się a kiedym zaczęła mówić o starych koronkach, które do odnowienia dać jéj miałam, wyznała wszystko ze szczerością dosyć wzruszającą.
— Nie — powiedziała — niech pani sama nieprzychodzi, bo widzę dobrze, że pani jest wielką damą i bardzo być może żeby się pani rozgniewała, dowiedziawszy się, że nie jestem tém za co mię pani ma.
Dodawałam jéj odwagi, powiedziałam parę słów miłych, które sprowadziły potok łez i wyznań. Poznałam więc wszystko, przygodę z p. Juljuszem studentem, tonięcie, wyratowanie przez twego siostrzeńca, schronienie dane jéj przez Féron, a potém urodzenie się dziecka, po dosyć otwartém opowiedzeniu stosunków (uważała mię za kobietę zamężną), nakoniec nadzieję, jaką powzięła co do zaślubin widząc się matką, niezwyciężony opór Pawła, który tyś wspierała, małe troski domowe, jéj gniewy, jego cierpliwość. To wszystko zakończyła entuzyastyczna i komiczna pochwała Pawła, ciebie i siebie saméj, bo ona bardzo śmieszna — to wieśniaczka. Jest to mieszanina bezrozumnéj dumy i dziecinnéj pokory. Chełpi się przewagą nad całym światem, jaką jéj daje miłość i poświęcenie, do których jest zdolną... Ona streszcza się sama w tych słowach:
— Ja jestem winna (popełniłam błąd); ale mam coś za sobą: kocham tak jak inni nie kochają. Paweł przekona się o tém! niech sprobuje kochać inna!
Otwarłszy mi dopiero serce w ten sposób, zaczęła przemyśliwać nad tém, czém ja mogę być.
— Nie troszcz się pani o to — odpowiedziałam. — Imię moje nicby pani nie powiedziało. Interesuję się panią i żal mi jéj, niech, to wystarczy. Położenie pani nie gorszy mnie. Tylko niepotrzebnie pani przybierasz nazwisko pana Gilbert. Czy on upoważnił panią do tego?
— Nie i owszem zabronił mi. Ponieważ nie chce tutaj przyjmować nikogo ze swoich przyjaciół, ukrywa więc swoje małe gospodarstwo, a mieszkanie nie jest najęte ani na jego ani na moje nazwisko. Ja także ukrywać się muszę z powodu swojéj matki, któraby mię za nowo skubała; nie jestem jeszcze pełnoletnią i wychodzę tylko wieczorem wsparta na ramieniu Pawła, po ulicach na których niezbyt jasno. Kiedy pani zapytała o panią Pawłową Gilbert, miałam chwilę głupoty czy dumy; ale nikt mnie nie znał pod tém nazwiskiem. Prawdę mówiąc i mnie nikt nie zna. Nie pokazuję się. Pani Féron wszystko kupuje, robi sprawunki, przynosi i odnosi robotę, chodzi na przechadzki z malcem. Ja co prawda, nudzę się bardzo będąc tak zamkniętą, ale pracuję rękami i staram się, żeby moja biedna głowa nie pracowała zanadto...
— Przyrzekłam ją odwiedzić — mówiła daléj Cezaryna i dotrzymam słowa, bo chcę jeszcze z nią porozmawiać. Bałam się, żebyś nie wróciła, chociaż miałam pozór gotowy do umotywowania przed Małgorzatą mojéj obecności u niéj. Powiedziałam jéj, że godzina schadzki, którąś mi naznaczyła, już minęła i że zmuszoną byłam odejść.
— Tym gorzéj — powiedziała, całując mię w ręce, — ja panią bardzo, bardzo kocham i chciałabym rozmawiać z panią dzień cały. Gdybym zamiast się zakochać w Pawle, spotkała była tak ładną i dobrą damę jak pani, któraby mię wzięła do siebie, — byłabym szczęśliwszą i nie chwaląc się, co do szycia, załatwiania potrzeb pani, oprania, usłużenia i porozmawiania; byłabym dobrą pokojówką.
— To może nastąpić — odpowiedziałam jéj, śmiejąc się — kto wie? Jeżeli p. Gilbert odprawi cię, ja chętnie wezmę cię do moich usług. — Słowo odprawi podziałała trochę silniéj, niż tego sobie życzyłam. Wystąpiła z protestacyą i na chwilę sądziłam, że nasza przyjaźń zamieni się we wstręt. Ta kochaneczka, to bardzo gwałtowne stworzenie; ale umiałam zatamować wybuch mówiąc jéj: — Wierzę, że ty nie jesteś z liczby tych osób które się odprawia; istnieje jednak sposób oddalenia osób dumnych, kiedy wystarcza jeden wyraz obrażający.
— Ma pani słuszność; ale Paweł nigdy tego słowa nie wymówi. Serce jego jest zbyt wielkie. On ma jeden tylko sposób odprawienia jak się pawyraża: dosyć mu okazać, że jest nieszczęśliwym ze mną; wtedy nie będę oczekiwała na urlop, wezmę go sama.
— A cóż zrobisz z dzieckiem?
— O! co do dziecka, to on nie chciałby mi go zostawić, zanadto je kocha!
— Czy on je uznał?
— Naturalnie że uznał, a nawet kazał je zapisać jako syna nieznanéj matki, ażeby moja rodzica która jest złą, nie miała do niego żadnego prawa.
— A więc i ty nie masz tego prawa do własnego dziecka? Stracisz je rozłączając się z p. Gilbertem?
— To właśnie zatrzymałoby mię przy nim, gdybym się czuła nieszczęśliwą; ale gdyby on, mój drogi Paweł, byłby nieszczęśliwym, jakbym zostawiła mu jego Piotrusia... a wtedy nie poszłabym do ciebie, moja kochana pani, wtedy niczegobym już nie potrzebowała!... Poszłabym sobie umrzeć w jakim kącie.
Z takiemi myślami i wnioskami rozstałyśmy się.
— Bardzo dobrze, a potem wszystkiém poszłaś się namyślać do lasku Bulońskiego; czy można wiedzieć jaki jest twój własny wniosek?
— Oto go masz: Paweł jak raz dla mnie; kocham go; jest to mąż jakiego mi potrzeba.
— Chociażby biedna Małgorzata, miała umrzeć ze smutku? To się nie liczy?
— Toby się liczyło, ale tego nie będzie. Będę dla niéj bardzo dobrą, dam jéj poznać, czém jest, co warta, ile znaczy, na co powinna się zgodzić, ażeby zachować szacunek Pawła i moje dobrodziejstwa, których nie myślę jéj oszczędzać.
— A dziecko?
— Ojciec jego zostawszy moim mężem, będzie miał środki wychowania go, a ja otoczę je macierzyńskiém staraniem; nie mam wcale powodów nienawidzenia tego niewiniątka. Małgorzata będzie je mogła widywać; wyśle się ich na wieś, nigdyby tak szczęśliwemi nie byli.
— Z jak cudowną łatwością urządzasz to wszystko
— Nic nie ma trudnego w życiu, kiedy się jest bogatym i stanowczym pod względem charakteru. Jestem energiczną i bardziej przewidującą od ciebie moja droga Paulino, ponieważ jestem szczerszą i mniéj bojaźliwą. Na co tobie potrzeba było lat kilku dla dowiedzenia się i ocenienia, nic oczywiście nie postanawiając co do przyszłości twego siostrzeńca, to ja poznałam, osądziłam i znalazłam lekarstwo w przeciągu dwu godzin. Powiesz mi zapewne, że ja nie biorę w rachubę przywiązania Pawła do swojéj kochanki i rodzaju wstrętu, który dla mnie okazał; a ja ci odpowiem, że nie wierzę ani we wstręt do mnie, ani w przywiązanie do niéj. Widziałam jasno w czasie jedynego a pamiętnego spotkania, które zdecydowało o losie tego młodego człowieka i moim; dzisiaj widzę jeszcze jaśniéj. On uważał się za związanego obowiązkiem a jego szalona obrona, była obroną człowieka, który wyrywa sobie serce. Dzisiaj on cierpi straszliwie — ty tego nie widzisz, a ja wiem to z naiwnych wyznań i niezręcznych zamilczeń jego kochanki. Nie spodziewa się zbawienia, przyjmuje więc smutny los, który sam sobie zgotował. Jest to stoik, nie zapominam tego wcale, a wszystkie objawy téj siły duszy przywiązują mnie do niego coraz więcéj. Tak jest, ta dziewczyna upadla, i nieukształcona którą znosi, dziecko które kocha czule, (prawdziwi stoicy są czuli, to wynika z loiki), to gospodarstwo bez dobrobytu, bez poezyi, ta praca zażarta dla „wyżywienia rodziny, która go szarpie na wszystkie strony i którą ukrywać musi jak hańbę, ta duma udawania szczęścia wśród tego wszystkiego — jest rzeczą bardzo wielką, bardzo piękną, bardzo czystą w końcu i bardzo szlachetną. Twój siostrzeniec jest mężczyzną — a potrzeba mu takiéj kobiety jak ja, ażeby uznał swoje położenie, porzucił je bez gwałtownych targań, bez wyrzutów sumienia i bez występku. Małgorzata będzie może płakała i krzyczała trochę, ale to mnie nie przestrasza. Ja biorę ją na swoją odpowiedzialność, jest to dziecko trochę dzikie a bardzo słabe. Za rok błogosławić mię będzie, a Paweł jako mój mąż, będzie najszczęśliwszym z ludzi.
— A! coraz lepiéj! Więc to wszystko urządzone na rok przyszły? którego miesiąca, którego dnia ślub?
— Śmiej się, ile ci się podoba, moja droga Paulino; jestem silniejszą od ciebie, mówię ci nie mam drobnych skrupułów i niepokojów dziecinnych. Mam cierpliwość w postanowieniu, zobaczysz moja kochana ciociuniu! A teraz uściśnij mię, jestem zmęczoną; ale jestem zdecydowaną i spać będę spokojnie jak sześciomiesięczne dziecko.
Pozostawiła mię na pastwę zamętu, jak gdyby mię opuścił awanturniczy przewodnik na wierzchołku góry odosobnionej, a ja nie znałabym drogi powrotu.
Czyż istotnie nie miała słuszności? czyż nie była silniejszą odemnie, od Małgorzaty, od Pawła nawet? Zbyt zagłębiony w nauce nie miał możności tak jak ona do zanalizowania życia praktycznego i rozwiązania jego wiecznych zagadek. Któż wié, czy ona nie była ową kobietą, za jaką się podawała, jedyną, którą mógł pokochać, ujrzawszy prawość i wspaniałomyślność, rzeczywiste uczynki wszystkich jej rachub najbardziéj osobistych. Głowa tak czynna, dusza wznosząca, się tak dalece ponad uczucie zemsty i złe instynkta, tak szczera zgoda na fakta spełnione, taki rozum i taka odwaga w prowadzeniu postanowień swoich do dobrego końca — czyż to nie było dostateczném, ażeby nie zwracać na jej kaprysy uwagi i przebaczyć zalotność?
Znalazłem się w tém samém niemal położeniu co i wówczas kiedy dreszcze przestrachu wzbudziły we mnie pogróżki markiza de Rivonnière co do Cezaryny. Gdzie był markiz? co się z nim stało? czy zapomniał czy był nieobecny? Gdyby można mię było pocieszyć pod tym względem, to romans Cezaryny nie wydałby mi się tak niepokojącym i tak nieprawdopodobnym.
Postanowiłam dowiedzieć się czegoś, a po niejakim zastanowieniu przyszło mi na myśl, że Bertrand był w możności objaśnienia mnie.
Szczególna to była osobistość — ten lokaj, rodzaj mieszanego posługacza, coś między groomem a kamerdynerem. Kamerdynerem być nie mógł, nie umiejąc ani czytać ani pisać, co jednakże przy dziwném uorganizowaniu jego inteligencyi, nie przeszkadzało mu wcale wyrażać się tak dobrze jak człowiek światowy. Był to człowiek mający lat trzydzieści pięć, poważny, zimny, dystyngowany, bardzo zadowolony ze swojéj eleganckiéj kibici, noszący ze swobodą i godnością, swój czarny ubiór z dodatkiem kokardy jedwabnéj na ramionach, z potrzebami do zapinania, zawsze ogolony i ubrany w krawat nieposzlakowanéj białości, dyskretny, treściwy, milczący, mający minę taką, jakby nic nie wiedział, nic nie rozumiał, pojmujący wszystko i widzący wszystko, zresztą nieprzekupny, oddany Cezarynie i mnie dla niéj, trochę pogardliwy względem reszty rodziny i domu.
Była nie więcéj jak jedenasta, a ponieważ p. Dietrich nie wróciła. Bertrand musiał być w galeryi, obejmującej przedmioty sztuki, na dole; tém włamie najwięcéj lubił nań czekać, studjując z uwagą i wytrwałością regularność ciepła wychodzącego z kaloryferu, wahadła zegara albo stan zdrowia roślin służących za ozdobę.
Zeszłam na dół i rzeczywiście tam go znalazłam: wyszedł naprzeciw mnie.
— Bertrandzie, zapytam cię o jedno objaśnienie, mój drogi.
— Ja również miałem zamiar dać je pani.
— Dać mi? dziś wieczór?
— Pani, dziś wieczór, skoroby tylko pan powrócił, wiem że pani idzie późno spać.
— No, to mów pierwszy, Bertrandzie.
— To z powoda pana markiza de Rivonnière.
— Tak? ja właśnie chciałem się zapytać, czy wiesz co o nim nowego.
— Wiem. Panna Cezaryna która przed panią nie ma żadnych tajemnic, musiała jéj powiedzieć wszystko, co dziś zrobiła?
— Nieinaczéj. Była z tobą, na ulicy Assas, a potém w lasku Bulońskim.
— Czy panna de Nermont wie że p. de Rivonnière przebiera się, ażeby szpiegować pannę Cezarynę?
— Nie! A Cezaryna wie?
— Nie sądzę.
— Powinieneś był uprzedzić ją o tém.
— Nie miałem jeszcze dostatecznéj pewności a potém panna Cezaryna, kiedym jéj razu jednego oddawał list od pana markiza, powiedziała mi: Nie oddawaj mi odtąd nic od niego, niech nigdy o nim nic nie słyszę! — ale dzisiaj tak dobrze rozpoznałem pana de Rivonnière pod przebraniem robotnika na ulicy Assas, że postanowiłem uwiadomić o tém pannę de Nermont.
— Czy wiesz, do kogo chodziła Cezaryna na ulicy Assas?
— Tak jest pani, ja to miałem obowiązek śledzić osobę, która udaje się tam co wieczór wychodząc z księgarni p. Latour?
— A czy to słusznie, Bertrandzie, żebyś sam szpiegował?...
— Ja sądzę, że zawsze postępuję słusznie, jeżeli wykonywam rozkazy panny Cezaryny.
— Nawet bez wiadomości ojca i mojéj?
— P. Dietrich nie ma woli względem niéj, a pani, panno de Nermont, ostatecznie chce tego, czego ona pragnie.
— To prawda, bo ona chce zawsze dobrego, a tą razą jak każdą inną ciekawość jéj miała ostatecznie dobry uczynek na celu.
— I ja tak myślę. A zresztą, ponieważ jestem zawsze i wszędzie o dwa kroki od panienki z rewolwerem albo kordelasem w ręku, nie lękam się ażeby jéj ubliżono.
— Bezwątpienia broniłbyś jéj uważnie.
— Z zimną krwią, panno de Nermont, z wielką zimną krwią i przytomnością umysłu; jestto moim obowiązkiem. Panna Cezaryna wyjaśniła mi go, mówiąc mi pewnego dnia: Chcę, żebym mogła chodzić z tobą wszędzie.
— Dobrze to wszystko, mój kochany; powiedz teraz, czy p. Rivonnière widział Cezarynę wchodzącą do osoby, do któréj mój siostrzeniec uczęszcza.
— Widział ją wychodzącą; był w bramie, kiedy ona wsiadała do powozu.
— Musiał zapewne wypytywać stróża tego domu?
— Bez wątpienia, bo poglądał na panienkę z miną drwiącą i możnaby było przypuścić, że chciał być poznanym; ale panienka była zamyślona i nie uważała na niego.
— Dlaczego przypuszczać, że chciał zadrwić.
— Bo on jest szalony z zazdrości i myśli, że panienka stara się kogoś spotkać. Bezwątpienia urządził on przeciwko mnie kontrminę, jak powiadają. Musiał wiedzieć, co polecono mi odkryć i wie pewnie teraz, że pan siostrzeniec pani ma coś innego w głowie, nie zejście się z panna Cezaryną. Dobrze jest żebyś pani wiedziała o tem; obowiązkiem pani jest ostrzedz panienkę, a moim — wykonać rozkazy, jeżeli ma pani jakie dla mnie na jutro.
— Porozumiem się z panną Cezaryną; dziękuję i dobranoc Bertnardzie.
Tak więc pomimo upłynionego czasu, trzy ty godnie blisko od swoich pogróżek, markiz nie za niechał myśli zemsty. Prawdę mi powiedział, zapewniając, że on zdolnym jest do przechowania gniewu aż do chwili jego nasycenia, tak jak przechowywał swą miłość beznadziejną. Był to więc człowiek straszny, ani szalony ani zły może, ale nie mogący zawładnąć swojemi, namiętnościami. Mówił o zabójstwie bez prowokacyi jako o rzeczy pewnej, a teraz wiedział kim się Cezaryna zajęła! Zaczęłam złorzeczyć na nowo strasznemu jej zachceniu, na które o mało co się nie zgodziłam. Postanowiłam uprzedzić pana Dietrich. Czekałam aż wróci, zatrzymałam go gdy przechodził i opowiedziałam wszystko co zaszło, nie pomijając i tego co mi Bertnard zakomunikował.
— Potrzeba — rzekłam do niego w końcu, — ażebyś się pan wdał w to wszystko. Ja nic tu nie poradzę; siostrzeńca oddalić nie mogę; praca przykuwa go do Paryża, a zresztą gdybym mu powiedziała, mu grożą, on z tem większą namiętnością wystawiałby się na nienawiść, którą uważałby za śmieszną, ale o któréj ja myślę bardzo poważnie. Nie mam już teraz żadnej władzy nad Cezaryną. Pan jesteś jej ojcem, możesz ją wywieźć, co do mnie uprzedzę zaraz policyę, ażeby czuwała nad przebraniami i wycieczkami pana de Rivonniére.
— Byłoby to rzeczą bardzo poważną. odpowiedział Dietrich — mógłby stąd wyniknąć skandal, od którego chce ochronić swoją córkę. Wywiozę ją, jeżeli tego potrzeba; ale naprzód zobaczę się z samym markizem. Ze mną rachować się będzie musiał, jeżeli szaloną swoją zazdrością i szpiegostwem skompromituje Cezarynę. Pociesz się pani, ja będę czuwał, poznam stan rzeczy i działać będę; ale na teraz, o ile mi się zdaje, nie mamy potrzeby nim się niepokoić. On sądzi że Cezaryna doświadczyła dzisiaj rozczarowania, które go pomściło i że nie będzie już myślała o rywalu, którego żonę i dziecko widziała, gdyż on musi wiedzieć Wszystko, co się siostrzeńca pani dotycze.
— Bardzo to dobrze, panie Dietrich, ale jutro albo za tydzień co najwięcéj, zobaczy że Cezarymi nie przestaje kochać Pawła, bo ona nie jest kobietą, coby chciała ukrywać swe kroki lub wyrzec się swoich postanowień, wierz pan o tem dobrze.
— Zacznę działać jutro, śpij pani w spokoju.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




  1. Dodano przez Wikiźródła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: anonimowy.