Wesele hrabiego Orgaza/Rozdział trzeci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Roman Jaworski
Tytuł Wesele hrabiego Orgaza
Podtytuł Powieść z pogranicza dwóch rzeczywistości
Wydawca F. Hoesick
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AMERYKAŃSKIEGO
PAMPUCHA[1] BAŚNIAKI[2]:


O WŁASNYCH ŚWIATACH,
O WIEDZY WŁASNEJ,
O OKRUCIEŃSTWIE
I
O KONSTRUKCJACH
IDJOTÓW SPÓŁCZESNYCH....
Treść trzeciego rozdziału wypełnia całkowicie...


list Yetmeyera, pisany w Toledo, a wystosowany do Havemeyera w New Yorku z wezwaniem, by konkurent przybywał bezzwłocznie do Hiszpanji, gdzie na terenie „Dancinga Przedśmiertnego“ ma odegrać w pantomimie pod tytułem „Wesele hrabiego Orgaza“ rolę głównego bohatera. Baletowe to misterjum będzie stanowić najwyższe wcielenie i objawienie działalności Yetmeyera, zmierzające do uratowania Europy przed zanikiem uczuć religijnych oraz przed rozpadnięciem się w bezhistorycznej i niekulturalnej próżni. Pomysł do skomponowania tej pantomimy zaczerpnął amerykanin ze sławnego obrazu El Greca „Pogrzeb hrabiego Orgaza“. Przypadek zrządził, że Havemeyer żywo przypomina portretową postać conde Orgaza. Stąd też uważa Yetmeyer, że jego rzekomy przeciwnik nowojorski jest mu do wykonania baletowej kompozycji niezbędny.
Powodzenie pantomimy może być jednak dopiero wówczas zupełne, kiedy maska Havemeyera przybierze podobnie święty wyraz, jak ten, który na obrazie El Greca zdobi oblicze Orgaza. W tym celu konieczne jest, by Havemeyer wyzbył się dotychczasowych swych właściwości psychicznych, by poniechał pasji kolekcjonerskiej i do myślenia swego, opartego na sceptycyzmie oraz materjalizmie, wprowadził metafizyczne pierwiastki wiary w Boga oraz w kosmiczne przeznaczenie człowieka na ziemi. Taką bowiem, według legendy, miała być dusza świątobliwego rycerza Orgaza.
Roztacza więc pan Dawid przed niedoszłym a pożądanym przyjacielem czy spólnikiem cały swój dziwaczny, filozoficzny system, starając się go uzasadnić lirycznemi i epicznemi dygresjami, jak dekalog, dzieje budownictwa napowietrznego czyli konstrukcij myślowych, modlitwa idjotów spółczesnych oraz mecz bokserski między Prochrystem a Antychrystem. Gdyby jednak miały zawieść próby nawrócenia, zapowiada Yetmeyer najwyraźniej zastosowanie wobec Havemeyera tortur, wzorowanych na okrutnej inkwizycji hiszpańskiej.

W nadziei, że najłatwiej można będzie zwabić pięknego i rozkapryszonego konkurenta wizją ponętnej, niesamowitej kobiety, obiecuje Yetmeyer Havemeyerowi, że odda mu na własność cudną Ewarystę, ale dopiero po odegraniu pantomimy.
Na przyśpieszonym statku linji White Star, wypływającym w październikową szarugę z Southampton do New Yorku, szeleściła w worku pocztowym następująca epistoła:
Toledo, Poseda de la Sangre
Europa, Hiszpanja
13. października 1921 r.
Dear Mr. Havemeyer!

Oby nagłówek, jakim zaopatruję pisanie, utrwalić zdołał Pana w przekonaniu, jak niezmienny żywię dla niego szacunek, którego źródło tkwi w stałej mej ku Jego osobie niechęci. Ponieważ właśnie nadeszła chwila, kiedy załatwiony być może spór sąsiedzki, a to dzięki mym wytężonym zabiegom i staraniom, pozywam Pana do Europy na walną rozprawę, w której rozstrzygnie się dola dalszej naszej konkurencji.
Nie zdziwi Pana zapewne troskliwość moja o podtrzymanie, względnie rozegranie działających między nami przeciwności, gdyż — jak sądzę — podziela On zapatrywanie, iż tak zwana konkurencja jest jedyną, a stąd najbardziej zajmującą i wartościową formą ustosunkowania się umysłów, umiejących należycie hodować przyrodnicze przekazania drapieżności międzyludzkich.
Już samo wezwanie moje wskazuje, że znalazłem tu w Hiszpanji teren niezwykle sprzyjający przeprowadzeniu tych zamierzeń, które przyczynią się do postępowego uwyraźnienia, zobrazowania, uruchomienia, no i w końcu, jeśli nie zawiodą mię wszelkie rachuby, do ucieleśnienia stworzonej przezemnie, również w dziesięciorgu przykazań ujętej, religji spółczesnego, zabawnego człowieka.
Dla ścisłości ponownie stwierdzam, co miałem zresztą zaszczyt niejednokrotnie już w rozlicznych naszych dyskursach zaznaczyć, że z gruntu fałszywe i pozbawione przyzwoitych cech indywidualności żywotnej jest Pańskie przekonanie o tak zwanej konieczności posiadania tak zwanego poglądu na świat. Uzyskuje Pan ten nieszczęsny pogląd przez wykreślenie w wyobraźni dziwoląga geometrycznego, którego kształt stanowi wypadkową powstającą z połączenia punktów końcowych, jakie w danej chwili rozwojowe linje w poszczególnych dziedzinach oficjalnej wiedzy zdołały osiągnąć. Zawdzięcza się kształt poglądu poprostu lekturze sumiennej przyzwoitych, poznawczych elukubracij. Pogląd jest naturalnym wynikiem hygienicznego wietrzenia komórek mózgowych, legalnym produktem kształcącego się dla zarobku i dorobku belferstwa, nagrodą za pilność dla ocalającej się tępoty. Gdzie może tu być mowa o wykorzystaniu najcenniejszych myślenia motywów: dziwa i zabawy, które stanowią twórczości najistotniejszą podnietę i ujawniają myśli urodę w objekcie poznania? Nie masz na solidnym terenie poglądów dla nich miejsca...
W uwięzi poglądu trzepoce się każda myśl twórcza, jak eksperymentalne stworzonko w klatce laboratoryjnej, a cała bujność myślenia więdnie od wytężonego czuwania, czy aby też przypadkiem, gdzieś jakoś, z którejś strony, nie należało przeprowadzić poprawy stosownie do zmieniających się wyników wiedzy. Pogląd zaspokaja również najniepotrzebniej, szkodliwy skądinąd, instynkt ludzki posiadania czegoś w rodzaju umysłowych nieruchomości, soki zaś żywotne myślenia odprowadza z dróg twórczych na wądoły, wśród których wałęsają się małowartościowe wysiłki: kontrolne i reparacyjne. Ciągły niepokój, nieustanna łatanina, zawzięte nabywanie z jedyną możliwą gwarancją: straty! A ta nudna powaga, z jaką posiadacze na-świat-poglądów każdy objaw życia chwytają, by go dla swego szablonu ołuskać, opiłować, zdenaturować, przerafinować! Tylko dzięki zdobytemu (używam pańskiej terminologji) na-świat-poglądowi pastwi się Pan nad tysiącami nagromadzonych dzieł sztuki celem ich zatwierdzenia, skatalogizowania, skategoryzowania, sklasyfikowania, wpisania, opisania, zapisania, ponumerowania, zrestaurowania i... powieszenia. Pod wpływem tych poglądów porywają się ludzie na ogromne poczynania życiowe, które są jałowe, wzbudzają w sobie namiętności, które są bezpłodne. Pańskie kolekcjonerstwo, Pańskie galerje! Cóż innego, jak nie próba poróżnienia epok w pozostałości bogatych z epoką, której nic uchwytnego nie pozostało, prócz ubóstwa? Czyż nie zasługuje na napiętnowanie tego rodzaju działalność wyraźnie antyhistoryczna? Historją bowiem nie jest układanie wiecznych śladów życia według dowolnej ludzkiej projekcji, lecz odnajdywanie śladem śladów wielkiego życia zawrotnej konstrukcji. Rembrandt, Corot czy Picasso w mieszczańskiej bawialni, w zapleśniałej sali rycerskiej, w zatęchłym klasztornym krużganku, w antykwariatu każdego lichwiarni dziełem jest sztuki i świadkiem historji, w Twoim zaś newyorskim cwingerze, luwrze czy el-prado potworną, nieudolną, tysiąckrotną, zawsze bezowocną i nudnie kosztowną próbą: sztucznej historji i historycznej sztuki!!
Masz Pan niezliczone miljardy, gdyż niedarmo każde wieko trumny potrzebuje gwoździ, niedarmo każdy warkocz kobiecy, każdy barwny motyl, każde zwiewne wspomnienie muszą być utwierdzone przy pomocy szpilki. Gwoździli i naszpilali ludzkość od stu lat przeszło przodkowie Pańscy, przyjaciele zresztą moich wołopasów-przodków. Dziś Pan, tak samo jak i ja, przygniecion jest ciężarem miljardów. Kupił Pan sobie estetyczny na świat pogląd i uwięzić w nim zamierza, o ile się uda, wszystkie arcydzieła historji. Więc przeciwstawiam się Panu i bez wszelkich kupieckich sztuczek czy podjazdów wołam upomnienie: Rozbij na miał ten marny gipsowy odlew obcej, akademickiej erudycji, ten zakalec tęsknoty tworzącej, wyrzuć przez okno różowego pałacu ten wymozolony na-świat-pogląd i sam sobie swój świat własny zdobądź, życiem tętniący, krwią ociekający, z własnem powietrzem, słońcem własnem i z księżycami, i z człowiekiem, tak z człowiekiem samotnym! Uwolnij z więzienia twojego wszystkie arcydzieła i sam stwórz arcydzieło, jakiego nie było nigdy nigdzie jeszcze lub też, jeśli zbywa Ci na siłach, stań się żywym uczestnikiem cudzego tworzywa. Wielkim głosem wołam: Havemeyer obudź się do życia, które nie może i nie powinno być przeciwieństwem dobrej śmierci, Havemeyer nie umieraj — źle sprzeciwiając się życiu!
Pragnąłbym wszelką wykluczyć niejasność: nie do twórczości wzywam Pana, jeszcze raz nie do twórczości, przeciwstawiam jedynie odtwórczej organizacji umysłu Jego możliwość twórczego mózgu choćby bez twórczości.
Zanim w wywodach moich posunę się o krok naprzód, pozwoli Pan, bym się nieco wstecz cofnął i raz wreszcie przy sposobności mój dekalog spisał, recytowany dotąd bezładnie, okazyjnie, w strzępach.

Ogłaszam dla porozumiewawczego użytku, a więc poufnie, jako manuskrypt, z zastrzeżeniem pełnych praw autorskich. Jest to właściwie wyznanie wiary, według której żyję, bez gróźb, kar czy nakazów, jak i bez praktycznych objaśnień. Opiewa więc:
DEKALOG

I.

W jakimkolwiekbądź kierunku najostrzejsza myśl ludzka podąży, zawsze i wszędzie natrafi na ostateczną, nierozwiązalną istnienia wszystkiego przyczynę, która przejawia się stale jako ruch. Stąd też nazwano ruch życia wszelkiego początkiem i stąd też jest on widoczną, wszechmocną, pospolitą bytu tajemnicą.

II.

Zrozumienie tej tajemnicy jest dostępne jedynie istotom pozbawionym zdolności ujawniania swych funkcij umysłowych, a więc mózgom nie rozporządzającym twórczą, przekonywującą wymową. Zwierzęta zatem, które są rozmowne a niewymowne, posiadają niewątpliwie tę tajemnicę. Osiągnięcie jej dla umysłu człowieka rozwiniętego równałoby się paraliżowi jego tkanek mózgowych.
Tajemnica ta jest więc przyrodniczo zabezpieczona przed naczelnemi właściwościami ludzkiego myślenia: przed wścibstwem, niedołęstwem i niedyskrecją.

III.
Dążność do odsłonięcia tajemnicy bytu, jako zgubna dla sprawności mózgowej, doprowadzić może człowieka z powrotem do zwierzęcia.
IV.

Wszystkie religje świata są mądre i cenne, jako że osłaniają i osładzają ludziom nietwórczym tajemnicę powstania wszechrzeczy.

V.

Każdy człowiek twórczy posiada swoją własną religję opartą na misterjach samodzielnego myślenia. Obrządek ten sam z siebie życie stwarza i sam nawołuje do śmierci. Wiernych ma niewielu, jako że nieliczni są twórcy uprawiający wytwórczość pastewną. Wyznanie to nosi miano: religja szczęśliwości doczesnej.

VI.

Najgorszem złem dla człowieka religijnie szczęśliwego jest śmierć przedwczesna. Unikać tego nieszczęścia można częściowo przez nasycanie własną treścią myślową każdego oddechu w każdej przestrzeni i przez zapełnianie nią każdej czasu szczeliny w każdej sekundzie. Dlatego też największe awantury i brewerje dokazywano celem osiągnięcia życia pełni zasługują na miano świątobliwego żywota, który tylko w ten sposób stać się może, czem wyłącznie być powinien, a mianowicie: dojrzewaniem do śmierci.

VII.

Czem jest życia pełnia? Jest najwyższą rozkoszą cielesną wywołaną sprawnem władaniem myśli samodzielnej i równocześnie najwymyślniejszą umysłową rozrywką, jakiej dostarczają pieszczoty fizyczne.
A jaką rolę spełnia twórcza praca? Nie jest ona niczem innem, jak najłrwalszem i najczulszem spoidłem łączącem wyostrzoną świadomość z rdzawą tępotą żywiołu celem dokonania dzieł doskonałych ich wiekuistą bezużytecznością.
Twórcza praca nie poci się nigdy, nie łzawi, nie stęka. Muskułów nie daje, ni rumieńca. Złota nie pobiera. Bez pociechy idzie całymi lasami, łąkami, żywem srebrem... Staje powietrzem, widmem pod szyję zapiętem... Spada posuchą, stepy zapala, góry topi w morzu, morze z niebem zmiesza, mrozem biczuje: ptaszyny giną, króliki, jagnięta. Jest, sama sobie, zawsze z sensem, z oddali widocznym, najlitościwiej milczącym. Gdy chce być — cała głupia przyroda korzy się ponuro i klęka...
Ciekawym i skrzętnym dowiedzieć się przystoi, że praca twórcza objawia się niejednokrotnie w najpocieszniejszych formach prostackiego lenistwa.

VIII.

Wszystko co żyje i każdy stwór ginący i każda mumja nic nigdy nie czynią innego, za dnia czy też nocą, pod wodą, czy to w chmurach, jak tylko powinność przyrodzoną wobec równowagi kosmicznej. Religijne umysły szczęśliwców doczesnych przestrzegają również, już zupełnie świadomie, zasad statyki twórczej, która każdoczesną rzeczywistość na dobranem tle historji odpowiednio drapuje, układa. Ostrołuki i rozłożyste sklepienia złudy historycznej spoczywają na porfirowej kolumnadzie rzeczywistości. Kształty rzeczywiste urabiają się ostatecznie pod uderzeniem piorunów, jakie w gigantomachji mimicznej miotają na widownię dajmony dziejowych fikcij.
Związek i wzajemność, któremi rzeczywistość z historją są spętane, muszą uchodzić za nierozerwalne.

IX.

Kształty treści rzeczywistych, widoczne dla ślepiów ludzkich i namacalne dla człowieczych palczydeł, zjawiają się najdobitniej w pryzmatach pojęć bezbarwnych, uszeregowanych przez nieskończoność historyczną w związki przyczynowe, bezdzietne.
Cyklopami są twórcy, którzy całe skały rzeczywistości niby zwiewne wióry strącają w otchłań historyczną. Ciche cyklopów westchnienia otrzymały nazwę powiewów twórczych. Aniołami są twórcy, którzy nieprzerwanie sieją światłość historyczną na posępne ugory kamiennej rzeczywistości.
Aniołowie pieśni słoneczne śpiewają głazom szpetnym, upornym i stąd miano poszło: radości beznadziejnie twórczej.

X.

Twórcy nie zjawiają się nigdy w historji i przechadzają się swobodnie poza obrębem rzeczywistości. Wszyscy ganią ich za to i przynaglają do smutku. Twórcy są jednak weseli, gdyż mają własne światy, których dziwom i zabawnościom są posłuszni.
Osamotnienie twórców polega na tęczowem ich zawieszeniu między zobjektywizowaną, krotochwilną rzeczywistością a wieczyście poważną ułudą historji.
Do powyższego dołączyć jeszcze można dwa dodatkowe twierdzenia, które jako najpoufniejsze wyznanie wiary w skład wchodzą podręcznego brewiarza, a więc pozostają niejako poza nawiasem powszechnego Dekalogu. Odróżniam je za pomocą cyfr arabskich.

1.

Stosunek twórców oraz autoryzowanych umysłów twórczych do rzeczywistości posiada charakter wyłącznie zabawowy, co zapobiega zbyt wulgarnemu naporowi schludnych prymitywów na nieoczyszczone należycie i zbyt wiotkie, myślowe kategorje.
Tajemnica życia pozagrobowego stała się dziedziną pomysłów kupieckich i krainą tchórzów, nie mających odwagi wykazać, że istnieją. Twórczość uchyla się od wycieczek w stronę patetycznego „tam“, projektowanego według najgorszych wzorów nudnego „tu“. Zresztą wszelkie nieuzasadnione przedłużanie życia jest dla twórczości, zbyt niestety, skłonnej do przeżywania siebie samej, wprost zgubne.

2.

Twórczość jest wyuzdana, bo gdziekolwiek spojrzeć — zawzięcie obnaża wszelką rzeczywistość i sromem dziewiczo-dziwacznym golasów głośno się lubuje. Igraszka ta zmysłów, dla utwierdzenia myśli w formach ostatecznych nad wyraz przydatna, co pewien czasów regularny odstęp na debry zbacza i czystą inwencję sprowadza na bagna. Przy obnażonych, rzeczywistych kształtach obecnie przysiadła i odnalezioną, drogocenną rzeczy istotę w nich mniema. Istotą stała się nagość, jako artystyczny wymysł, z którego współczesny powstał: literacki przemysł. Urodziwych rzeczy zaginęła wielość, nagość obumiera własną swoją próżnią. Bujnej pomysłów czupryny nie gładzi wiedzy czujnej palec, bezmózgim czaszkom jako ozdoby już starczą peruka lub kołtun. Powszechna fuszerka. Obowiązują popularne brednie. Ustawy chronią demokratyczną, nader arogancką zrozumienia niemoc. Sztuka nie myślą, lecz ręką — jest — dzielna. Wszelakich zboczeń i zwyrodnień kollaps. Rozpala publikę manekinów nagość, biała lub czarna. Zdobią je satyry plusze, tjule, jedwab. Gdy wdzieją skandalu zbabrane trykoty, największe jest gaudjum. Gromadne zachwyty pończoszki wzbudzają, podwiązki, rozporki, dekolty, falbanki. W szablonów trocinowem wnętrzu zasiada autor (gazeciarz-mameluk) — metafizyczne imitując wrzaski, by przerazić gawiedź. Salony modniarskie, kawiarnia i tingle. Zawsze premjera i wszędzie wysprzedaż. Monstre — rżnie — kapela tresowanych wyjców — (często recenzentów). Śmierć pieszo zdąża, płaci kartę wstępu... Na koniach hasają kapryśne brawędy[3], nie wiedzą co odwrót, w popłochu zwyciężą... Przy basie karzełek miluśki, zabawny, w Liberji na wyrost:... Pan Sukces. Jest sztuka: rozgłos, birbant, ambaras, wydrwigrosz.
A wiedza, od której zawsze dowie się każdy, kto tylko wiedzieć zechce, wiedza, która wszystkiego jednak nigdy nie wyjawia, półgłosem oznajmia:
W żywych myślowych postawach rzeczywistość naga twórcy się objawia, w postawach zawsze zmiennych i stąd poczynania rozkosz. Zadaniem twórczości niepraktycznej, a więc nłezyskownej, niesprzedajnej i bezsławnej jest nagość przyodziać bezbarwną, w pstry przepych przystroić historji, wieczystym szumem powiewnej. Jak miąż soczystego owocu z pestką jędrną, tako twórczości wyuzdanie nieuchronne złączone jest trwale: z nieubłaganą moralnością myślowej konstrukcji. Od niej to sztuka pochodzi i będzie jako była ongi: sztuka religja!
Howgh! Satis est! Amen! Oto drobne kwiatki wyhodowane dotychczas na wysokopiennych łodygach marzeń niewiędnących.
Tak jest, jako rzekłem i wątpię, by inaczej być mogło.
Świat to mój, w którym żyję i przez który zczeznę.
Pana zapraszam, byś raczył wstąpić do wnętrza i bystro się rozejrzał. Można wiele ujrzeć, jak sądzę, można również dojrzeć. Dekalog mój da się użyć w sposób różny. Na zimno więc jako skrzepiający ciało system hygieniczny jest niezły, w gorącem zaś ujęciu myśl każdą przed napaścią ocali jako dialektyczne iuytso. Przypuszczam, że zrozumienie schwyciwszy niejeden na moją modłę pożyć zechce chętnie, by następnie według moich upodobań zemrzeć... Dobór, wybór wedle łaskawej, swobodnej opinji. Jednego nie wolno: raz zetknąwszy się z mym światem przeciw niemu używać miliardów bezkarnie! To wykluczone i pomści się prędzej czy później.
Uniknąć pragnę konfliktu i zapraszam. Do najdalszych ustępstw jestem skłonny. Oświadczam i zobowiązuję się dotrzymać sumiennie: chcesz panować w świecie moim, rozgościć się u mnie? — Proszę. Zmarłym zwyczajem Westgotów władczą koronę na nawrócone Twoje czoło wcisnę, zaklętą mamrocąc formułkę:
„Rex eris, si recte facias, si non, non eris!“[4]. Na chwilę choć proszę pomyśleć: zmartwychwstać już musi historja. Sam prawie jeden tę wielką pojąłem konieczność. Sam jeden przeciwność wszelaką wypieram, z mozołu gramolę się na mozół. A Pan świadomie wpoprzek się kładzie historji. Czyż jest coś bardziej wrogiego nad nudną pasję kolekcjonera? Gdzie miejsce właściwe dziejowych zabytków? Życia im trzeba wprawnego suflera, nie Twoich wisielczych galerij! Zabytki! Może coś mają nam do powiedzenia, nietylko Tobie, lecz mnie również, nam wszystkim?... Jak można Havemeyer pomniejszycielem być faktów? Dziejowe zabytki! Wyzwolą was, oj wyzwolą z przekornej uwięzi moje wybujałe umysłowe zbytki!...
Straszny jest ciężar wiedzy, która wskazuje: co i jak. Brak wszelkich wątpliwości śmiercią jest sumienia, co krwawym blaskiem czarne oświetla człowieka wierzenia. Wiedzieć znaczy chcieć i poczynać. Zatrzymania nie ma, nie ma zaprzeczenia, ani człowieczej, prostackiej litości. Nieustanne parcie wszystkiego, co jest, coby być mogło, czego niema, w kierunku, na spotkanie tej wiedzy wszechwładnej.
Nad całem życiem staje cudzem i twojem własnem, nad przyrody kiełkiem, owocem, latoroślą i nad nieomylną maszynką-terkotką... Rozkraczona, niewywrotna, barczysta staje wiedza w pontyfikalnych szatach szatańskiej liturgji i sądzi: co być musi i czego nigdy nie będzie...
Wiedza o samym sobie, wiedza: co i jak...
Czarną, marmurową sfinksa pewnością na mazowieckich wydmach się rozkłada, rubinowemi skrzydłami zachodów łopoce, mróży żółte ślepia tuczy nadwiślańskiej.
Idzie śnieżną miedzą wśród granatowych rzek Kalifornji, po grzbietach kroczy pomywaczy złota, po piargach się spuszcza w głąb naftowych studni, wiedza rozkosz, wiedza potwór. Z rozwianemi fraka połami, w poplamionych białych getrach, połyskujący łysą pałą, bezczelny... bóg-fatamorgana...
Małpiszon długoogoniasty, zwinny. W noce księżycowe hula po cejlońskiej puszczy, jak czeski akrobata po ljanach się ślizga, kokosowe owoce wprost ku gwiazdom ciska. Zwiesiwszy ku ziemi trupią, wołochatą czaszkę, wyczuchrując z poza ucha pazurami parchy, godzinami skomli, ryhoce i wrzeszczy. Wiedza: obłęd i samotność!
Umknęło przed nią stworzenie wszelakie, czułe i drapieżne. Frunęły kolibry, słoń odbiegł, jaguar się spłoszył, podyrdał grzechotnik, drapnęły papużki. Sam tylko kameleon został, opuchnięte ślepki na upiór wytrzeszczył i kornie czuwa, czy aby nowych nie zauważy zawikłań komedji, czy nie nawinie się też przypadkiem jakowa łątka-ploteczka... Różowem piórkiem trzpiotowatego języczka na zwojach zgniłej paproci badawczy spisuje pamiętnik dla mędrców akademji paryskiej. Najbliższą otrzymać ma nagrodę Nobla.
W dubrownickiej przystani Adrjatyk wypluł topielca. Czternastoletni chłopczyna z wzdętym, fjoletowym brzuszkiem, z czarnemi gwiazdkami jadowitych muszek w oczodołach, na ustach. Jedyny rodzajnik ryb żarłoctwem nietknięty pozostał. Żydek-kuchta z wycieczkowej nawigacji pobrzeżnej. Zanim pan sędzia urzędowo rozpoznał, nieurzędowo nędza rybacka orzekła, że przybył Mojżesz, nowy Mojżesz bez kolebki. Powstała religijna sekta.
Wiedza: twórczość wszechmocna.
Tobą rządzi.
Myśl twoją zabezpiecza przed motłochu zbrodnią, myśl życia najżarliwszą zachciankę, gwiazd łakomą, niemowlęcem istnieniem brzemienną.
Z sprawiedliwością świecką nie spoufali się nigdy, w związki wejdzie pokrewne jedynie z okrucieństwem dobrem.
Wiedza: dobra okrutnie.
Wszystko, co drga, jeszcze cieple, skrzy się barwą... porwie wiedza, połknie, wyssie, wychlipce.
Każdemu się odda.
Pióropusze zwycięstwa codziennego zedrze, oskubie i zeżre.
Zarazą jest ludów żarłocznych, przebiegłych.
Bez troski żyzne przestrzenie pod pachę zagarnie i na wklęsłe piersi zdechłych stawisk ciśnie.
Zawsze sama z siebie, bez inwalidzkiego wsparcia, bez indjańskiego kołczana, w którym gaworzą figlarnie zatrute strzały przyjaźni.
Wyda wyrok na ciebie, siebie osądzi i stworzy, co zechce, bo wie wszystko!
Szamanem być musisz twej wiedzy obrządku, w jelenim kaftanie myśliwskim, w mokasinach bawolich, z jastrzębim grzebieniem na głowie... Pstre wojny malunki na licu, w prawicy tomahawk kamienny, fajka pokoju w zanadrzu. Modły odprawiać przystoi na sinym różańcu z młodych wilczych zębów...
Ja mam moją wiedzę, okrutną, wszechmocną, samotną. Kiedy Pańska wiedza zejdzie? Panie Havemeyer, o wiedzę pytam Pańską!
A inkwizytor kardynał Fernando Nino de Guevara tę wiedzę o sobie posiada bezsprzecznie... I dlatego tylko ośmieliłeś się na nim gwałtu miljarderskiego dopuścić więżąc historyczny malunek El Greca już nie w przestroniu galerji, ale tuż przy sobie, w zakątku sypialni. Tam też z okrutnikiem zawarłem przymierze, pamięta Pan po zebraniu w sprawie sanacji sfałszowanych akcij pensylwańskich, bieżącego lata? W czerwonej pomroce o sztalugę wsparty szarzał kościoła rzymskiego dostojnik zastygły, zimny, nieugięty. Z poza mroźnych okularów w myśli moje spojrzał i poruszył trzewia wyklejone właśnie wonnym likworem marasquino z osławionych Pańskich zapasów. Porozumieliśmy się bezwłocznie, ostatecznie. Rozpoznał kardynał, że nowa się pocznie religja i przez nią historja wróci między ludzi. Był tak uprzejmy i tak przystępny w oniemieniu wymownem, że omal nie poczęstowałem go kieliszkiem Pańskiego likieru. W milczenia jego sprawnych kleszczach nastąpił poród zgmatwanych mych sensów. Dalszych poczynań czułość zjawiła się we mnie pełna i rozumna. Ujrzałem kształty wskrzeszonej historji. Długim ustawiły się szeregiem w podziemiu rozmyślań, zwarte, skończone, dobre i serdeczne, w samą miarę ponure i równocześnie promienne, jak objawienia wiary katolickiej, której dzieje krwi purpurą uwieczniał ongi Don Fernando w umiłowaniu Boga bezwstydnie lubieżnem. A tuż przy postaciach historji rozpostarły się odpustowych okazów gawędą: chytre, zmyślne, czujne, niezawodne tortury hiszpańskiej przyrządy. Wnet je osłoniłem domysłu absydą ukrywszy starannie w postanowień wnęce. Kardynał Nino ledwie dostrzegalnie prawem okiem mrugnął na znak, żem go pojął i dla siebie zjednał. (Cenny oryginał wskutek mrugnięcia wcale nie ucierpiał).
Odtąd wiem dużo, prawie wszystko. Wiem, że przedsięwzięcia moje przybrać muszą kształty szczodre, czułe i rozlewne, że dobroć w nich ludzka zamieszka a opromieni je jasność niebiańska i boskie wesele. Wiem jednak również, że kto się moim zachceniom sprzeciwi, cierpieć będzie potwornie i zginie okrutnie. Albowiem taki jest postulat mego stylu, którym obdarzyć muszę moje dzieło. Styl z religijnego wyrasta człowieka i wraz z nim do historji zmierza. Religjnym czuciom, sensom historycznym tylko męskie okrucieństwo ochrony przed psotą gawiedzi udziela. (Niewiasty są również przeważnie okrutne: dobroci rozpustą i urodą bezmyśli). Twórczość historyczna musi być stylowa, a styl związany jest ściśle z twórcy swego religją i okrucieństwem.
Przyzna mi Pan, iż mam poniekąd prawo uważać się za wysłannika Ninia kardynała i nie zdziwi się Mr. Havemeyer, jeśli wobec wrogów mej twórczości zastosuję uśmierzające środki pomysłowego bestjalstwa?
Popisawszy się przed szanownym konkurentem najsolidniej wypchanymi okazami mych konceptów, pozwalam sobie donieść w dalszym ciągu, iż przystąpiłem do roboty na toledańskim gruncie. Jak na początek powodzi mi się niezgorzej. Nabyłem starożytne domostwo, w którem gnieździł się ongi Cervantes z pierworodnym swym Don Quichote. Kazałem walącą się budę odnowić, kilka sal przynętnych, kilkanaście komór specjalnych ubarwić i wśród rozsłoconej reklamy zdołałem w ciągu kilku tygodni otworzyć coś w rodzaju kasyna dla cudzoziemców, pod nazwą:

DANCING PRZEDŚMIERTNY.

(Ochrzciłem tem mianem według analogji do ulubionych przezemnie domów przedpogrzebowych).
Mimo więcej niż wygórowane ceny wstępu co wieczór mam tak zwane komplety. Na temat dancingu krążą nieprawdopodobne legendy i ściągają ludzi ze wszystkich stron świata.
Pragnąłbym, by mi było dane oprowadzić Pana osobiście potem etablissement niezwykłem, więc aż do chwili przybycia pożądanego gościa odkładam szczegółowy rozbiór oraz interpretację całości.
Natomiast uważałbym za niedoskonałe, bo niezupełne, zestawienie motywów, które przywołanie Pana do ojczyzny grandów mogą niechybnie przyozdobić efektownymi festonami konieczności, gdybym przemilczał dziwo kompozycji plastycznej: „Pogrzeb hrabiego Orgaza“, zawieszone w Santo Tomé, jednym z tumów tutejszych. W tej to arcymalaturze odprowadza Theotokopulos (ten sam, który kardynała Nino do historji wpuścił) na spoczynek wieczny walecznego conde Orgaza, a czyni to w przepysznym orszaku legendarnych wymysłów, wśród przebarwionej tuziemskiej wielkości, na wzgórzu świateł wieczystych.
Nie będę długo wkoło sedna rzeczy krążył, lecz zaraz i wprost powiem, a jedynie o skupienie uwagi poproszę: Otóż lice Wasze, sir Havemeyer — z odliczeniem zastrzeżeń, jakie odnośnie do różnic w zdradliwym wyrazie uczynić należy — to najżywsza, wszelką płochość zestawienia wykluczająca, reminiscencja konterfektu świątobliwego rycerza!
I już dalej skaczę: Jest pogrzeb, dlaczego nie możnaby odtworzyć wesela? Zasłużyli sobie na to i El Greco i Orgaz i twórczość moja i mój dancing i nie mniej skłonność Pańska do okazałych występów. Możeby i nasza konkurencja w dziele tak znamiennem zgodne znaleźć mogła ujście?
Wyznaję więc szczerze, że bardzo radbym, by tuż po Pańskim do Toledo przyjeździe mógł być wykonany ściśle z wspomnianym obrazem związany balet mojego pomysłu pod nazwą:
Wesele hrabiego Orgaza.
Pobudkę ku dziełu temu biorę z rozpierających mię ucisków twórczych, z historycznych konieczności gwałtownego napięcia, z uczuć religijnych stwardniałego obrzęku, jednem słowem z wiedzy o sobie, powodzią zalewającej brzegi świadomości.
Jak bardzo łagodne zamierzenia żywię, baletowe wcielanie pomysłów najdobitniej świadczy. Zauważyć proszę, że od urządzenia wesela sezon rozpoczynam!
Stąd też nie sądzę, bym — kardynała wierny sprzymierzeniec — jako okrutnik od razu zasłynął. Styl mój zachowam i złych uniknę ostateczności, gdy wykonawcy ról przednich pod obrożę rozkazów podpełzną, jak gady jadowite wnikliwi, jak psy zgłodniałe powolni.
Prawie nie wątpię, że zabawimy się przednio cny antagonisto!
Wesele mojego układu z kochanym Panem jako oblubieńcem, a więc głównej roli wykonawcą!
Oblubienicą córuchna będzie Ewarysta, lecz o niej osobno.
Snuje się w pomyśle historyczne pasmo: Havemeyer prawie Orgaz, Orgaz niemal sam El Greco, potomkini Theotokopulosów... Ewarysta...
Trzymając się pierwowzoru ściśle, główną napotkamy trudność w nagromadzeniu barw i tonów radosnych, w jakich Grek toledański zazwyczaj postacie swoje zanurzał. Pierwszy pejzaż myśli! (Ponury jest pejzaż przyrody, ogromem praktycznych przeznaczeń nadęty, mrukliwy, spocony, kapryśny). Tylko myśli twórczej słońce hoduje szczęścia złocienie stubarwne. Oto zastyga mroków kolor szary, połknął nocnych zazdrości żółte wstęgi. Już dymią się świtów fiolety, z poza których jutrzni cynober, jak pacholę motyle goniące, łzawym śmiechem parska. Wesela mego złota, martwa... dekoracjo!
I jeszcze jeden trud znajdziemy, nie mniej ważny: wyraz Pański, Havemeyer! Czy Pan to rozumie? Grymas Pański i Orgaza maska, maska wniebowziętego człowieka! Jeżeli była kiedykolwiek gdziekolwiek jaka przepaść bezdenna, to właśnie tutaj między lica wasze wrosła. Czy już podpowiedziała Panu legenda, co czynił Orgaz? Świątynię zbudował Bogu, który życia jego był świętością. Spełnił wszystko, co w nim było własne, wszystko pojął, nic nie zataił, ogrom życia swego wyolbrzymił świątecznie i dlatego wszechmądrości uśmiech przy śmierci wziął na usta. Sam Pan to najlepiej zobaczy niebawem i wiem, że oglądając obraz ucałować zechce czoło napęczniałe myślą przenajświętszą. Kto natomiast Pana zechce ucałować po śmierci? Coś ty spełnił, co wyogromniłeś, oprawco niedoścignionych, osieroconych arcydzieł? Pełen jestem troski: czy aby zdoła Pan twarz swoją życia jakowem spełnieniem uszlachetnić, z uśmiechem zbratać się mądrości? Od tego całe powodzenie baletu zawisło. Chyba, że zgodzi się Pan, bym ja Mu ułatwił, podszepnął, chyba że Ewarysta tańcem trzech uśmiechów wznieci w Nim Jego tajemnicę własną, lub gdy już wszystko zawiedzie, w żylaste zwabi Go ramiona okrucieństwa... A może wystarczy Mu lekkie muśnięcie samych półuśmieszków?... W każdym razie oczekuję od Pana twórczego wysiłku, by mógł być Orgazem! Od spełnienia tej roli, a tutaj przemawiam już szeptem, życie twoje zależy mój ty rozkoszny giełdowy rekinie, klubowy ladaco, lowelasie stęchły, kolekcjonisto w swej nudzie zawzięty!
Ewarysta!... Pan nie wie, kim jest Ewarysta. Oblubienica Orgaza, ktokolwiek nim będzie. Obawiam się, by popełniając przewinę niedoceny nie przecenił Pan dziewczyny zbytnio. Z rodu jest Theotokopulosa, a raczej żony Greka potomkini ostatnia. Opętania przyrodzoną miarę jako prima-ballerina w dancingu moim dopełnia. Coraz bardziej zacieśnia wirowe zwoje cichego obłędu. Bardzo urodziwa. Nie wiem, czy przypomina pra-prababkę. Jadąc do nas racz Pan do Londynu wstąpić i odwiedzić Sir Johna Stirling Maxwella, który w zbiorach swoich portret żony El Greca, Geronimy de las Cuevas pod nazwą „Damy w sobolach“ ukrył. Wartoby zbadać, czy baletnica rysy familijne godnie przechowała i czy też czasem obłęd nie posiada cech klasycznego dziedzictwa. Nie chciałbym być nieskromny w moich desyderjach, ale jeśli tylko możliwe, niezła reprodukcja konterfektu nie byłaby zbyteczna, zwłaszcza, że trudno mi zupełnie polegać na Pańskich cennych, bo jałowo-fachowych, ale przez to połowicznych zeznaniach.
Wracając do samej Ewarysty, nie wolno przemilczeć, że wytarzała się w wszelkim brudzie i w każdej rozpuście, co bynajmniej dotąd dziewiczego krzewu nie przemieniło w niewieście drzewo rozłożyste. (Istnieją autentyczne stwierdzenia lekarskie). Lecz stąd równocześnie jak nagniot obawa we mnie codziennie narasta, by z waszych Orgazowych wzajemności, to jest Pańskich, mój stary lamparcie, oficjalnego małżonka uprawnień i z jej, tej młodej klępy tanecznych obrzędów, nie wyplątały się z czasem najzwyczajniejsze ciągotki, co snadnie zmierzwiłoby układ mojego wesela. Zaklina się Ewarysta wciąż wprawdzie, że kocha byka zwycięscę (przedślubny pogromca niedoszłego jej męża), ale któż zaręczy, że nie odnajdzie w Panu byczych właściwości (ulega djalektycznym umizgom aż nader pochopnie) i że nie pozwoli sobie z Orgazem na czysto rozrodczą zachciankę? O tej ewentualności, mącącej pogodę weselną trudno mi pomyśleć bez piekącego w żołądku ucisku, lecz sztuczną pociechę dotychczas w rachubie znalazłem, iż liczne nadużycia w orgjach muzealnych nie mogły przecież bez znamienitych śladów wycieńczenia u Waszeci pozostać? Liczę na nie i mogę liczyć, Mr. Havemeyer, nieprawdaż?
O! niechaj mię Pan pocieszy cokolwiek! Pańskiego przyjazdu tak pragnę, tak wiele po nim się spodziewam, a równocześnie drżę na myśl, że jesteś mimo wszystko istotą niepoprawnie obcą, bo żywą i że powodzenie mego przedsięwzięcia od nieuchwytnych Twych ruchów zależy.
Dziś właśnie ukończyli rzemieślnicy oprawę najważniejszej, najistotniejszej sali mojego zakładu. Sam zdobiłem ją przyrządami i sprzęty pomyślanemi najprościej, wykonanemi najsolidniej, a do użytku złożonemi wcale niewygodnie, choć wielce dowcipnie. Sam mechanizmy spinałem, aparaciki skryte, obleśne, rozkapryszone, przystojne. Wielką zaletą złośliwy połysk metalu spoziera: precyzją. (Sprawność jest zawsze zwycięską kokietką. Wierzę, że ona nawet tortury odrębną konieczność pokumać zdoła z roztkliwień wszechludzkich gadką niewybredną. Niebawem ogłuchniemy wobec rozedmy ratuszowych hejnałów: „Witaj inkwizycjo, rerum humanarum executor omnipotens optimusque!“[5]. A meble również wszystkie w moim są stylu, który stylem jest odrodzenia urozmaiconym specjalną marką okrucieństwa. Więc cedrowe łoże kości druzgocące, więc czarnodęby fotel, który niby świder każdy skrzywi pacierz, lub naprzykład mahoniowa szafka do mycia, subtelny samotrzask, który żrącym witrjolem natychmiast obryzga. A dalej z nieskalanej czeczoty są krzyżowe wieszadła; na struny one omdlałe wyciągają ściągną. W końcu W. C. jest nieodzowny, gdzie dziewiczy bidet smolnym wrzątkiem wnętrzności przetrąca, gdzie nasiadówka tuż obok pod łzawą polewą skrywa nożów ostrze. Ach ten sufit, gdybyś go widział, jak zawadjacką prysiudę nad pałą skazańca wciąż tańczy! Pjanym automatem rozkiwane wszystko; posadzka, okiennice, odrzwia... Wnętrzna skorupa wymaszczona poziewem siarki cuchnącej. Ho, ho tajników mej skrytki nawet zezowatej ulicy przyszpiegi łajdackie nigdy mi nie wydrą. Nad rozdziawioną bowiem jęków gębą materaców kilkucalowe zwisają połacie w podwójnym naskórku pancernym. Błagalną racę wszelkiego cierpienia stłumią one i zagaszą, a każdy głaz zwalistej rozpaczy na miazgę milczenia wnet zetrą. W ultramarynę stękających mętów przemocą wtargną światełek odpryski, które wykrzesa zdychające życie pocierając swym jęzorem żółtym czarny krzemień śmierci. Jednem słowem, by dalszym opisem już Pana nie dręczyć: komora poufna, izba głuchych westchnień, altana tajnych schadzek człowieka z samym sobą.
Człowiek tam schodzi po własną zagadkę, po wiedzę o sobie, po szczęście przemienienia najwyższego na ziemi. Lecz nigdy świadomie nikt tam wejść nie może, nigdy dobrowolnie ani też po prośbie. Do jamy przez przypadek jedynie wpaść wolno. (Nie jest wykluczony i przypadek sztuczny!).
Twórcy do komory wpadnięcie nie grozi, nie ima się bowiem przypadek tych ludzi najlepszych, skoro twórczość przedewszystkiem sztuką ujarzmiania jest właśnie mustangów czyli przypadków gnających na oślep. Spętane na lasso pomysłów stalowych niedbale je wlecze artysta za sobą, drżące przed prawem, usłużne, powolne.
Co jednak począć z człowiekiem wobec siebie samego opornym? Z człowiekiem naprzykład, który przeszkadza historji, a jest przeznaczony, by ruszył ją z miejsca? Stosuje się najpierw: prześwietlanie myślą. Lecz ta metoda z reguły zawodzi. Kto kiedy bliźniego uznał i zrozumiał, zwłaszcza bez kańczuga czy proroctw szalbierczych? Druga jest faza oswajania ludzi z ich własną zagadką: wszelaka rozpusta. Medykamentom już o wiele lepsze, albowiem zgniłki wpuszczone do ciała wyobraźnię spiętrzą do wyżyn udręki, a stamtąd w ciemnicę rozważania wtrącą. Szybszy jest jednak ciała rozkład, niźli trafnej myśli w zwykłym mózgu przebieg. Pozostaje jako trzeci środek: okrucieństwo jeszcze. Ono jest możne. W zgiełku nadciąga uśmiechów, wesela, w przebraniu radości. Na maskaradę przybywa powszednich instynktów z obywatelsko-spryciarskim uśmieszkiem. I czyha. Miota confetti moralistycznych zamętów. Dla chwały czy pociechy zwabi na ubocze, by powierzyć ofiarę iskrom prądów zgubnych, pod koła tanków pracowitych zepchnąć, wplątać w zasadzkę łotrzyków.
Zagarnia człowieka cierpienie fizyczne.
Strzeliste skowyty udręki.
Rany wyśpiewują hymny pochwalne dla człowieczej myśli i fosforyzują w głębi ciemnych mózgów.
Irrygacja męki świadomość oczyszcza.
Głuchną dzienne wrzaski.
Przedśmiertny, junacki poznania kotyljon.
Sypią się żubrowiny[6] z rozpruwanych pojęć, niedokrewnych wspomnień opadają maski.
Dżdżysty wreszcie nastaje, złowieszczy poranek. Bez świegotu ptasząt.
Dogorywa świeczka czuwań całonocnych.
Gdzieś tuż w pobliżu zwykłego konania bose kroczy życie.
Człapiąc w grzązkim ile główną szosą do miasta podąża na jarmark.
Bezbarwna świadomość z przekrwioną człowieka spotkała się myślą. Po raz pierwszy.
Cisza. Cisza własna.
Pot kroplisty...
Mniej więcej w ten sposób wyobrażam sobie rozpoznanie swoich własnych zagadkowych pożytków przez zastosowanie okrucieństwa na jednostkach, które w skład wchodzą potężnych konstrukcij, a wykonaniu ich opór stawiają przez brak zrozumienia zawzięty.
Gdy o Panu myślę, niepokój mną włada, gdyż właściwie nie wiem, jak do zrozumienia jego ostatecznie podejdę. Listem mym czynię naświetlenia próbę. Ponoć rzekomym nadmiarem rozpusty sam Pan niejednokrotnie się pysznił. (Uff!... i w tej dziedzinie inwencja niezbędna!) Lecz skoro zawiedzie już wszystko, komora moja okrutna chyba że oświetli... Wstęp do niej jednak tylko przez przypadek... Czy aby Panu zechce sprzyjać on właśnie?...
Te i tym podobne trapią mię udręki. Dobrzeby więc było, gdyby przybyć Pan raczył jak najrychlej. Życie nie jest wcale tu drogie i za kwotę mizerną osiągnąć można pozory wykwintu. Zresztą dolar niezawodny połknie nawet tak zwalistego bizuna, jakim jest peseda obecnie.
Dzisiejsza Europa, sir, to widowisko przepyszne i zjawa arcyzabawna. Wielkie kłębowisko bezhistorycznych reptyljów. Wszystko handluje, każdy niemal tańczy.
Wrzaskliwe misterja, pośród których się czai zaciszna religja. Prędzej czy później muszą ją wytańczyć.
Dziś jeszcze czarnej giełdy żółta febra. Jeden przeszkadza drugiemu, nikt sobie samemu poradzić nie umie...
Sprzedaje, kto nie ma towaru, kupują, którym brak pieniędzy. Nic w niczem ugrzęzło i kręci się w kółko zbawczego oczekując jutra. Rozdział nastąpił człowieka od mózgu, czego skutkiem jest nędza powszechna. Sami bezrobotni: ludzie bez mózgu i mózgi bez ludzi.
Tępią się wzajemnie i mnożą bezwstydnie. Głoszą nieustannie fałszywe bankructwa i wielką wojnę wciąż winią gromadnie: rzekomo zabrała im wszystko.
O cywilizację starą najgorszy jest lament. Już się jej wyparli liche wyrostki wspaniałej dawności hodując bezwładnie.
Porzucili myśl wszelką.
Gdy umysłowa Europy ustanie produkcja ciekawy jestem, z czem będą mogli wyruszyć na eksport? Gdzie bilans handlowy, na którym byt doczesny warto oprzeć? Czyż w końcu możliwy jest jeszcze jaki histrjo twórczy, co znowu ciżbę zarazi pomyśleń wypryskiem i historję pocznie? Metafizycznym opętani szałem wieczystość istnienia zmieszali z zarobkiem i pracą. Różnic masywnych rozpoznać niezdolni, sklejonej tandety cenią sobie wszechmoc.
Szopne kukiełki głoszą im praktyczność, teorję plugawiąc praludzką. Rzecz stała się śmieszna: myślowych maksym zczezło niewolnictwo, natomiast pustaków pokolenie przyszło, by z plantatorskim tupetem uprawiać na cmentarnej glebie troski powojennej: błazeństwo i lichwę.
Pocóż im wspominać geometrję pomysłów wykreślną, w której jest prawa twórczego zaczątek? Tobie konkurencie ten rygor przypomnę jako, że cieślą w budowie mojego możesz być pomysłu. Więc captif-balon — czyli inaczej tak zwana teorja w rzucie pionowym ku zwyżom się wspina, podczas gdy przed odlotem przekrój poziomy przez duszę szaleńca praktykę myślenia wiernego utwierdza. Oba przekroje są życiem pomysłu, na dwóch płaszczyznach dwa braterskie cienie, myśli słonecznej dwa splamione widma. W nachyleniu zgodnem całość tworzą sensu, który człowiek dopiero musi z siebie wydrzeć. Samemu sobie trzeba zaszczepić herezję odwieczną, która wynika z uderzenia płoną w poziom własny, że byt przyrodniczy istnieniem faktycznem wcale nie jest jeszcze, że do istnienia człowiek musi dotrzeć, by przez zrozumienie i odliczenie kątów oczywistych wejść w skład sił kosmicznych. Co więcej: że zrozumienie to własne być musi i śmigłe, że okulbaczyć je trzeba i z ciężarem świadomości pognać przez czas życia krótki!
I poco dodawać, że pobyt w kosmosie jest pospolitym obłędem, jeżeli z cwałem hucznych pożądań myśl nie zawrze paktu, by doli swej doczesnej zapewnić przytomność dozgonną? Czyż setki miljonów czerepów fabryczną napełnionych myślą uwierzyć zechcą, że mimo zarobki nie istnieli nigdy i istnieć nie będą, jakkolwiek sami sobie kosztowną mogą nabyć trumnę?
A palca w bucie kiwanie, które pracy szarej jedyną jest pociechą i jedynym wdziękiem, któż kiedykolwiek jeszcze ryzykować zechce, skoro tresura oswaja i zniewala wszystkich do pracy nie własnej, lecz obcej, dla drugich, źle płatnej, ponurej, do pracy pochopnej w tępieniu pokątnem żyjątek — pomyśleń, do pracy ladacznicy — nie szczęścia użytecznej, chichotnej subretki?
Przekształca się stary kontynent, łysieje i ślepnie. Polubił zagadki i szuka ich wszędzie. Międzypaństwowa wymiana zagadek. Nikt w samym sobie zagadki nie znajdzie, w żmudzie swojej własnej; zawsze gdzieś na zewnątrz. Skłonności na ogół stały się przyziemne! Stąd też przeludnienie przedwczesne, jako że pionowych zabrakło kierunków, by architektura brwi zmarszczone, wklęsłe śmiało w górę dźwignąć mogła i zbudowała dla myśli przybytki nadziemne. A człowiek również nie jest jeden nad drugim, by trzeci również miał na kim się oprzeć, a kiedyś na piramidzie mógł stanąć i setny, co wzorem wszelkich układów społecznych być winno, z których jakiejś wieży Babel pociecha i radość urosłyby wreszcie. Wręcz przeciwnie: wszyscy w Europie tkwią razem, jeden tuż przy drugim, na płaszczyźnie wspólnej. Płaszczyzna dnem jest koryta bez głębi. Pospolita, powojenna demobilu równość, bez żadnej przyczyny, potrzeby, bez sensu, nie ludów świadoma, nabożna ekklezja, lecz cielsk żarłocznych groźne zbiegowisko, rdzą zżartych rupieci czereda wszeteczna. Kto przetopić zdoła i zechce?
Zły duch prądów płytkich, nizin ladaco, upiorny flats gost[7] z prerij indjańskich się wyrwał, na kontynent pognał i hula przemożnie. Jak meksykański vaquero[8] rozbrykanych fideles[9] nowej demokracji z pastwiska jednego na drugie swywolnie przepędza, aby wnet legli kwasem zielsk rozdęci i aby tem łatwiej mogły ich pochłonąć: czas — żbik zgłodniały i boa-dusiciel: zawsze senna przestrzeń.
Pshw! Krainę poznałem na równiach Europy zaciszną, rozkoszną, lecz przypłaszczoną niestety gwałtownie dzięki domorosłym tendencjom poziomym, tratującym rozwój niby stado słoni! Państwo wskrzeszone nad Wisłą. Mam na myśli Polskę.
Do Ameryki Europa się zbliża, lecz tylko w dumaniach niesfornych i nigdy konkretnie. Kiedyś na kark nam spadną i grosz zacny za nich płacić przyjdzie, lecz jeszcze nie prędko. Na razie waluty ratują depresję, głównie przy pomocy dewizy pośmiertnej, która za przykładem ziemskiej okazała się również kapryśną i chwiejną. Bądź co bądź przekazów na zaświat tu niebrak. Dolar podobał się wszędzie i, dożył już swojej legendy, w której amerykańska moda na kontynent poszła. Naturalnie i reklamy naszej jaskrawej epidemja nagminna. Nie wiedzą biedaczkowie, kiedy żagle propagandy zwinąć a kiedy rozpuścić. Dla uczniaków należało właściwie mieć wykład, lecz zbyt wyczerpani są oni swym durnym w nicości pośpiechem, by pojąć cokolwiek. Jakże im powiedzieć, że reklama działa tak jak dyplomacja? Wszelką tajemnicę w żarówek jaskrawym rozblasku przed tłumem natychmiast wyświetla. Motłoch ryhoce, szczeremu fałszerstwu hojny daje poklask, unosząc z sobą tajemnicy szkielet, o sercu zapomniawszy, o mózgu zatajonym i o trzewiach. Jedna to jest strona reklamowego rzemiosła, którą nazwałbym: tajemnic ubezpieczanie figlarne. A strona druga taktyki się ima odwrotnej. Oczywistość każdą, prostolinijną konieczność w zarośla zapędza, w zakątek prywatny, w mgiełek i cieniów zaułek poufny. Tam gardziel naiwności poderżnie, zioberko prostoty przetrąci, zaknebluje gębę, zgładzi, ogłuszy, kieszenie wypróżni i na ziemię ciśnie. Na drodze zwyczajnej, na gładkiej, na bezpiecznej drodze wyrwa dla prawdy, zapora, zamach i wypadek... Jest sposób trzeci jeszcze do bałamucenia opinji kadawrem prawd wszelkich spreparowanym na cele reklamy. Jest niebezpieczeństw pokątna wytwórnia. Robi się poprostu, z rozmachem bandyckim, jak naprzykład wówczas, gdy gna rozhukany Canadian-Pacific ekspres, beztroski dmie przed się, nocką zaś railtroublers‘ów[10] zgraja szyny przed nim zerwie, obłupi rozbitków, a sama w sawannach przepadnie. Europejskie półgłówki wielbią bałwochwalczo stanów normalnych wykolejanie bezkarne. Kommuny, faszyzmy i inne anarchje. Tutejsze kukluksy nie wiedzą nawet, jak arcydzielne być może awanturnicze rzemiosło; im się zachciało masowej fabrykacji tandety zyskownej, którą jest dzisiaj zwyrodniałe zbójnictwo idealistyczne. Starają się te kupczyki marne, by vulgaris opinio do stóp swoich zwabić (łzą, częstunkiem, groźbą), poczem zaraz kopnąć, w ślepie napluć, już „w imię państwa i jego godności“, następnie stale bezcześcić, plugawić, tajnością reklamy ślepić nieustannie, powszechnością zaś zdarzeń przekrwionych trapić i przerażać. W ten sposób bowiem najłatwiej do kieszeń prywatnych znaleźć dostęp. (Urywek z zamierzonego dzieła o reklamie, o dyplomacji i o figlarnych przewrotach w państwach bezrobotnych. Rozdział pierwszy poświęcony rentownemu poskramianiu jednej ludzkiej bestji przez bestjalskość gromadną). Wiemy czem to pachnie od dawna, nieprawdaż? Kiedyż tutaj na to wpadną?
Przed wojną przez ramię spozierali na nas. Dziś sobie froterów przyswoili grzeczność, wcale niedyskretną. Już nikt się nie chełpi kulturą odwieczną. Każdy ją sprzeda za pieniądz stateczny. Paskudna to rasa taki homo przyszły. Można go łatwo sobie wyobrazić po ojcach dzisiejszych. Homunculus raczej: trochę terrakoty, nieco aluminjum, sporo gutaperki. Fizjognomji żadnej. Klinowego pisma tajnem abecadłem są ludzkie sylwetki. W całości romboid przeważnie uparty. Profil tu się skrzywia, jak przyrząd chirurgji-filutki, tam znowu w nudne popada meandry, ówdzie zaś wreszcie w złośliwe akanty, en face z reguły demoniczna plama, co pluszem połyskuje mizdrzącej się pleśni.
Taki to mniej więcej gagatek, obywatela miano przyjąwszy przesadne, staje przed panem szarozielony, wychudły, wciąż senny, odziany mizernie i ględzi: „Co tu dużo gadać, panie dobrodzieju, nikt nie zaprzeczy, że na polach Belgji, Francji i Polonji (!) rozstrzelano naszą wiekową kulturę. Jesteśmy sami. Zbyt wielką dziurę wydrążono w naszej ukochanej cywilizacji, byśmy mogli załatać ją dzisiaj. Nie pozostaje nam nic innego, jak skupić się nad stworzeniem nowych (!!) stosunków normalnych (!!!)“.
Co oni pod tem skupieniem rozumieją, nie zdołałem dociec, do czego zaś ma służyć ta normalność bezwzględna, również nie zbadałem. Dość, że skupiają się rzeczywiście w kłótniach i debatach nad ustaleniem formułki, która upraktyczni najczelniejsze utopje. Wszystko, co obecnie przypadkiem uda im się zdziałać, wnet zatapiają w próbnych kombinacjach, do rezultatów bowiem dążą ci kanciarze jakichś doskonałych.
Pocieszne jest to kręcenie się w kółko ludzi z odstrzelonym ogonem cywilizacji. Przestali powoływać się na swe wynalazki, na naukę swoją, czy na sztuki piękne. Spodziewają się postępów pewnych jeszcze po chirurgji (dzięki niebywałej praktyce wojennej), niekiedy również i na chemję się zagapią, (wskutek przygotowań ukrytych, namiętnych do wojny następnej) i do baletu garną się gromadnie (niejeden bowiem taniec szkieletów ujrzeli na pobojowiskach, ocalonych zaś pląsy na grobach poległych odznaczają się stale bogactwem radosnej inwencji).
Spółczesny Europejczyk jest skandalicznie spoufalony z temi wszystkiemi ostatecznościami, od których dotąd dzięki dawnemu poszanowaniu dla cywilizacji był oddalony na odległość przystojną, dającą odmierzyć się zawsze miarą: schludnego uczucia i myśli sumiennej. Dziś obywatel tutejszy za pan brat jest z każdym, z genjuszem, bohaterem, z miljonerem, władcą i z opryszkiem także. Nie dla poczucia równości powszechnej dba o obcowanie z każdym, ale dla karjery swojej własnej, by módz ujrzeć siebie, którego zapomniał, na prędce, w schlebstwa i splendoru wypukłem zwierciadle.
Nieznośne, już rozpaczliwe poprostu jest to wszystkich wobec wszystkich śmiercią żonglowanie! W symptomie tym właśnie główną przeszkodę dostrzegłem, by mógł się odrodzić kontynent i zbliżyć kiedykolwiek do świata nowego. Wszak sens Ameryki i jej demokracji niczem nie jest innem, jak przeciw śmierci przeczutym, zbiorowym wysiłkiem, pomyślanym trwale, wykonanym dzielnie. Komuby u nas kiedy na myśl wpadło, by życia nie wyzyskać pełni, nie dojrzeć do śmierci?
Parwenjuszów powojennych wobec śmierci nonszalancja, a raczej arogancja źródło ma swoje w zaniku kultu dla cierpień fizycznych. Demokratycznego skutki bohaterstwa. Namnożyło się okazów bez uszu, czy nosa, pozbawionych ręki, na kulach drewnianych, oślepłych, z jedną trzecią czaszki. Wszędzie występują z skromnością pyszałków. Nabyli przywileje, pomnożyli prawa. Ostatecznie jednak nie najlepiej wyszli na swem poświęceniu i bywają głodni. Może i dlatego nigdy nie wiadomo, czego im się zachce. Byle gwałt wszczęli, a już płaci każdy. Nikt jednak nie chce dbać o nich stale. Wszyscy się korzą przed lichwą kalectwa, lecz w serca skrytości nie znoszą ułomnych i są na nich wściekli. Jasne, że cierpień już nie mogą szanować fizycznych, gdyż są zbyt codzienne i nader kosztowne.
Zniknęły jednostki. Z wnętrza własnego nikt nie piśnie słówka. Słuszne to tylko, co uradzą bandy. Głupstwa się dzieją wyłącznie gromadne. Same obchody, meetingi, sesje i kollegja. Ludzie bez ludzkości, ludzkość bez kultury, kultura bez historji, historja bez twórczości. Sądzi Pan, że uda mi się przy pomocy religji i tańca (z mądrości i okrucieństwa nadprogramowym dodatkiem), jednem słowem za pośrednictwem dancinga z powrotem nawiązać porwane ścięgna, które muszą łączyć historję z jej ludźmi i twórczość z historją?
Nadmieniać zbyteczne, że się wprost tu roi od proroków zacnych i wszelakich zbawców. Ongi piastowali godność dostawców wojennych, dziś optymizmów ulicznych wolny uprawiają handel. Katarynkową wszczęli propagandę, rzępoląc melodję: „źle nie jest zupełnie, wnet lepiej być musi“.
A piją, Mr. Havemeyer, jak oni piją! Już choćby dlatego, by módz sobie użyć, warto odwiedzić kontynent. Nieźle ciągną w Rosji, gdzie jednak sowiecki system ulepszonej antropofagji główną zaprząta uwagę. Żłopią natomiast niezrównanie w rozpłaszczonej Polsce. Dziesięć miljonów marek przepiłem w Warszawie. Ciekawy tam naród: gdy od alkoholu są na pół przytomni, konstruktywnych skłonności wyjawiają talent. Eksploatacja umysłowych dziwów do niejednej bonanza[11] może wśród Słowian drogę utorować. Po wystawieniu Orgaza następny dancing zamierzam w Paryżu Północy założyć.
Damn! Mam wrażenie często, że jestem idjotą, a w każdym razie nieraz pod taką postacią sam o sobie myślę. Jeżelibyś więc Pan, Mr. Havemeyer, zwłaszcza pod wrażeniem przewlekłego listu, na tego rodzaju wpaść miał przypuszczenie, proszę, by mu przypadkowo nie przyświecał Myszkin (Dostojewskiego bohater). Różne są style zamków napowietrznych, stąd też i architektura idjotyzmów różna. Nie chciałbym, byś z niezrozumieniem pyzatem odrzucał me hasła, jak greenfog[12] stwierdzenia moje opacznie przedrzeźniał i dlatego jedynie komentarz zamieszczam do teki graficznej, która rozwój budownictwa w powietrzu szkicem uplastycznia. Kompendium dziejów myślowej konstrukcji, rzut oka na brawurę antropoprojekcji.
Dodaję, że na dziesięciu planszach symbolicznych (wraz z wstępem) palingenezę podałem wzlotów niepraktycznych. Teka podczas wojny, „by R. Piper & Co. Verlag München“ wyszła. Luksusowa edycja, tylko na zamówienie. Numerowanych egzemplarzy wszystkich razem zaledwie jest setka. Papier czerpany z kredowym naprzemian. Oprawa z niemowląt napletków (dzięki licznym w ostatnich czasach obrzezania chętkom) blado-różowa, napisy zaś z tłoczonej platyny (plombowane szczęki zapisał mi na ten cel przed śmiercią cały szereg cenionych idjotów spółczesnych). Tło szkiców: blada sepja, kontury myślowych dziwolągów: ostrym tuszem chińskim, autora pozycję barwą umiejscawiam żółtą, bohatera białą, problemu zieloną. Tytuł publikacji:

CASTLE IN THE AIR[13]
czyli
O PCHANIU SIĘ DO BOGA ZA CENĘ WSZELKĄ.
Zagadnienie napowietrznego budownictwa, dotychczasową dolę myślowej konstrukcji w oględnych bohomazach ludziom podrzędnym uprzystępnił idjota
wybitny
Dawid Yetmeyer
Cena: Ł. 100.19.

Otóż wstęp. Pierwsza plansza. 0 narzędziach konstrukcji: Logos[14]-Epos[15]. Spotkanie człowieka z przyrody jednością. Przyrody wielmożnej na prymityw człowieczy brutalne natarcie. Pęknięcie dziewiczej błonki świadomości. Kwilenie ludzkich dzieciąt na istnień udrękę. Słowa pierwszego niepokalane poczęcie.
Logos podrasta i krzepnie. Poprzez wrzasków puszczę młodzieńczych marzeń skradają się szepty. Niedźwiedź cofnął się grabieżnik. W jaskini logos przebywa z myślą noworodkiem. Maczugą wnet włada, dzidą, katapultą. W moczarach na palach zbudowano wigwam.
Już się logos nie broni. Napada i gnębi. Wszczyna afery, żywioły okrąża. Kolejno następują: uprawa gleby, ogień na kominku, w ogródku rezeda, w obórce zwierzęta. Popularny zamach myśli twórczej na przyrodę gnębicielkę. Więc i logos zmężniał. Awantury człowieczej już stałe narzędzie.
Tymczasem pater familias wypatrzył sobie niebo i spamiętał, poczem uległego Boga nad sobą umieścił. Natychmiast zakrzątnął się logos i w skręty modlenia czujki swoje wetknął. Gdy zaś woje zwaliste przed chatą na darni z dalekich wypraw nieprzebrane rozpostarli wieści, już logos łuczywem wywija sromotnem, purpurą się mieni, oślepia bursztynem, miodem słodzi wargi, żyzne słońce prosa z garści od niechcenia przesiewa do garści. Nabrzmiewa logos, grzanego zakosztował piwa i dziwów jest żądny. Płód niewątpliwie jurnej płci męskiej.
Tuż za nim epos na tej samej planszy. Płodem jest logosu rodzinnych instynktów. Wszędy z człowiekiem obaj razem dążą. Konstrukcji uczestnikiem niezbędnym z nich każdy. Gdzie człowiek nie dotrze, co na świat nie przyszło, ku czemu się skrada niepamięć pochopna wynypie wnet epos, dla potomnych porwie, zagarnie w zanadrze, wychucha, rozbarwi, mleczem roślin skarmi, szarem spęta płótnem. Nad rankiem zaś widmo urojeń kudłatych i głupawych tęsknot, widmo jutra z woskową gromnicą w zaśnieżonej dłoni na weselisko porodowe zdąża, między psubrać krwawą, co butem pijackim białego mazura na zsiniałem łonie splugawionych niewiast uroczyście tłamsi. Dziś-dziś-dziś, dziś-dziś-dziś. Wielki festiwal fantazji gromadnej, bardzo krzykliwy i nieco cuchnący. Epos się trudzi dla samego jutra, religioso[16] zakonu nabożnej przyszłości. Opoje powszednie żłopią nadzieję sensacji, a widmo wyobraźni dobija ich baśnią. Seledynowe migotają brzaski, po paznogietkach wyświechtanych ślicznie ślizgają się duchy, zmory, okropności i nadzieje drobne. Rozślinił się pająk upiornej powieści, omotał ich wszystkich. Zachwyt jest ogólny. Żygają z radości. Większość uwierzyła; łatwiej, ciszej zemrze. Nieliczne niedowiarki z przejęcia już chrapią. Logos, który stwierdza sekund pospolitość oczywistą, pomaga epicznemu krewniakowi i ostrożnie milczy. Eposu trjumf beznadziejny...
Dzisiejszy epos jest już fabrycznym przybytkiem, urządzonym skromnie, gustownie i nawskróś praktycznie. Gmach nowoczesny, wygodny, jak pasaż przechodni, jak hala targowa... rozległy. Wnętrze rozmyślnie jest puste. Nikt tam nic nikomu nie powierzy nigdy, nikt niczem nie straszy, ni też zwabić pragnie. Kiedy nadchodzi zaś pora właściwa, aby wszcząć gadanie i zemleć „jutro“ z obieżyn wczorajszych, co jest eposu sensem najwłaściwszym, wejściem z lewej strony na ceremonję ludzie napływają (poprzednio własnej myśli pozbawieni zgrabnie!). A prawą bramą po stronie przeciwnej fabuła uchodzi przetasowana w sensacji druszlaczku, w opakowaniu starannem, wielkiej nudy ekstrakt, jako teza foremna, aksjoma, z wyjątków regułka, z problemów mikstura, proszek czy pigułka, również jako kostka w wodzie musująca, lub jako konserw hermetyczna puszka ukrywająca majonezy harde czy galaretki, które cierpią stale na nerwowe drgawki. Jak młynek na kawę czy tarka na ciasto przeciera epos życie na abstrakcję, spala swych ludzi, przetapia ich mózgi i serca na miazgę przerabia. Pod jaśnie zmatołczałem ciśnieniem wydawców, które jest przemożne, proces chemiczny rozwija się gładko. Epos spółczesny jest więc krematorjum surowych pomysłów a równocześnie zgrabną obrabiarką ulicznego hasła: „wszystko tak, jak w życiu!“. Samo zaś życie gdzieś sobie fruwa, jako bezdomna, idealistyczna, nieprawdziwa gadka. Niejednemu półgłówkowi stanowi epos teren zebrań towarzyskich jedynie wytworny i zawsze uchwytny.
Poza siekaniną napapryczoną i ciężkostrawną pomnożycielem jest epos przygód międzyludzkich lub, gdy się spiera niemożliwe kłamstwo z szczerą możliwością, w zatargu sąsiedzkim bezpłatnym bywa rozjemcą, a również namacalnych pozorów rzeczoznawcą zgubnym. Dodać należy, co złośliwi twierdzą, że jest historji doradcą pokątnym i że od krytyki dość często przyjmuje łapówki.
Behold! Z kolei plansze podsuwam następne, w których się toczy sama sprawa główna. Trzy fazy są różne myśli konstruktywnej, stąd też trzy style nadziemskich budowli. Dziewięć jest tablic, na każdą fazę przypada zatem ilość ich równa. Słusznie więc nazwałem tę część pracy rdzenną:

TRZY PO TRZY.

Streszczam najogólniej:
1. Faza pierwsza (plansze nr. 2, 3 i 4). Konstrukcje racjonalistyczne. Wynikiem starcia są ludzie z ludźmi.
Niezliczona ilość układów, zawikłań, beznadziejnych sporów, przymierzy i intryg. Chyba już gdzieś nad ziemią życia wzór poprawny i wytchnienia przyzba! Żądania wciąż puchną a tężeją cielska. Więc chlasnął problem i huknęło hasło: W górę poziom podnieść, lecz niezbyt wysoko, by zawrót głowy na dół nas nie zepchnął. Na podwyższeniu i wśród obłoków zamek napowietrzny należy zbudować i stamtąd dopiero można usiłować, czy się nie uda do pobliskiej ziemi niebo nachylić. Motywem naczelnym tego budownictwa jest kompilacja. Tak powstały pierwsze metafizyczne kształty racjonalnych treści.
Twórca zamczyska był wychowankiem gromadnych tęsknot. O plecy wsparty karjery społecznej pomysły swe pieścił. Niekiedy tylko coś nie coś pobruździł, by uprawdopodobnić smugi wyobraźni i przez to umniejszyć nieufność prostactwa do pląsów radosnych po baśniowej darni. Napowietrzne zaniki są własnością tłumów. W niedzielę i święta za nikłą opłatą patrjoci różni zwiedzają je grzecznie. Autor tam również na stałe nie mieszka, lecz od czasu do czasu, jak prawdziwy kustosz, komnaty przewietrzy, policzy gablotki, kurze pozmiata i w oficynach ukradkiem się prześpi. Dla bliźnich swych wymyśla wymarzone racje, poszukuje, zbiera, kopjuje, zamienia, pierze i farbuje czyli kombinuje. I choć jest idjotą, pożytecznym, zacnym, nic o tem zgoła sam jeszcze nie wie.
Dewizą konstrukcji w tej fazie pierwszej jest napis na wstędze prawdy naobłocznej:
„Każda myśl, najbardziej lotna, wszędzie i zawsze, z powszechnem prawem o pospolitości ma zawrzeć przymierze“.
Oto jest korona wiekowego dzieła, nad którem mnogo szumiało stuleci, od jutrzni myśli w krzaku gorejącym, aż po romantyzmu pierwsze amaranty.

2. Druga faza (plansze nr. 5, 6, 7). Konstrukcje idealistyczne: Spotkanie człowieka z własnym jego na świat poglądem.
Człowiek pobytem w gromadzie się zmęczył, wspomnienia o ciżbie z twarzy swej wyciera, grobowce mu rosną, gdzie ludzkie pojęcia o współdziałaniu i sprawiedliwości. Więc przeciw ludziom marsz żmudny odbywa po prawdę własną. Porywa z sobą życia łzawy ciężar, by z powszechności przenieść go w samotnię. Krąży po lądach, których nie widzi, odnajdzie jakąś koralową wyspę (nigdy żadne morze miłosnej romansy o niej nie zaśpiewa), pstre niemożliwości hojnym datkiem wspiera, by z nieprawych związków wyłowić bastardy pojęciom obłudnym do usług powolne. Wbrew bliźnim, zaocznie człowiek się w podróż podniebną wybiera, lecz jeszcze na ziemi chropawej i twardej, zanim wyruszy, całej wędrówki ziszcza ideał. O pewność podwójną ze wszech miar zabiega. Alchemję studjuje, by elementów zbadać zakamarki, o stawkę wiedzy w ruletkę się zgrywa i wolny przejazd przez nieśmiertelnych ogrodzony cmentarz pięścią zdobywa. Dopiero w rynsztunku olśniewającym do fałszowania rzeczywistości zawsze beznadziejny problem się zaczyna: idealistycznego na świat poglądu poufna premiera. Na ziemskiej powłoce powstaje zamek, a autor się poci, by go oprawić do jazdy w powietrze. Afera jest znaczna, by uruchomić wykute z głazów, martwe marzenie. Trzeba się mozolić, by z architektury nieprawdopodobieństw grozę wydobyć, czyli unicestwić poważny nastrój śmiertelnej struktury. Autor jest ostrożny, sam osiada w zamku a na świat wysyła delegata swego, który materjał do niemożliwości pośród ludu zbiera przybrawszy miano niby jałmużnika, niby bohatera. Z kąta w kąt się plącze wśród gędźb apostolskich, po uszy grzęźnie w piasku codzienności, nieprawdopodobieństw wagę wyolbrzymia, do gardła skacze wszelkim przeciwnościom, a zawsze zwinny i świegotliwy niby kanarek, co na ulicę ze złotej zbiegł klatki. Zgrywa on swój żywot idealistyczny, nad wyraz ciekawy i wielce szanowny wyczekując klęski dosyć niecierpliwie. (Umieć posiać klęskę samemu sobie jest niepoślednią cnotą bohatera, która wymaga konstrukcji odmiennej, nieidealistycznej). Wraca więc po klęsce bohater-delegat do swego autora. Obaj na pamiątkę pozę przybierają na fotografji i na tem się kończy okres rozdwojenia czyli idealistycznej chytrości ideał. Bohater kona a autor żyje i jest burgrabią w samotni poglądu, wciąż oczekując motoru cudnego, któryby go uniósł wraz z kamiennym zamkiem a równocześnie zdołał porwać ziemię i zanieść do nieba.
Zdarza się często, że autor nie mógł ścierpieć klęski bohatera i postanowił urządzić cnej nudy wysprzedaż. Wówczas samotni swej furtę na oścież otwiera. Najpospolitsza konstrukcji tragedja. W napowietrznym zamku, wciąż jeszcze na ziemi, mnóstwo bywa gości, nieznośnem gęganiem każdy kąt wyciera. Autor się wyzbywa wszelkich możliwości, by nabyć w zamian nieprawdopodobieństwa. Wnętrze poglądu na store for all things[17] zamienia. Na tympanonie zaś swojej rudery dla piwnych ocząt nędznej klijenteli w połysku mętnym ten napis umieszcza:
Wszystko umiera; nie tylko co żyje, lecz i co żyć pragnie, choć nie żyło nigdy“.
Dewiza epoki uznana ogólnie. Okres się wlecze: od romantyzmu krucjaty dziecięcej po naturalizmu wojenne zwycięstwo, które właściwie nie jest niczem innem, jak myśli zaćmieniem przez gazy trujące.
Thunder-storm![18] A byłbym zapomniał! I drugiej fazy autor jest idjotą również. Od poprzednika już znacznie cenniejszy. O idjotyzmie poucza się własnym i wciąż go pogłębia, skrywając przed bliźnich opinją starannie. Obaj idjoci, tak drugi jak Pierwszy, wloką swoją trumnę w pojęcia zaprzęgu o rzeczywistości. Za cenę życia chce tę rzeczywistość pierwszy odnaleźć i nie może dostać, jakkolwiek niebo wzywa do pomocy. Drugi jest nie mniej wiemy tej ziemi i jej zmiennym treściom, które wciąż cudami przysłania, pozłaca, przyczem usiłuje ziemię w niebo przenieść, niby bagaż własny, co balast zgubny przy wzlocie oznacza. Do rzędu tych drugich Myszkina ja wstawiam i dlatego sądzę, że niestosowne porównanie ze mną, który jest idjotą, ale fazy trzeciej.

3. Faza trzecia (plansze nr. 8, 9, 10). Konstrukcje kosmiczne: Istniejącego świata spotkanie z nowonarodzonym światkiem.
Człowiek jest syty dzieła człowieczego. O własną przetwórczość potknął się, przewalił, więc ku Stwórcy kroczy w swojej ludzkiej głębi. Z rzeczywistością poniechał konszachtów, własną sobie stworzy w rozlicznych odmianach. O sobie wie wszystko, nie mniej o tych braciach, którzy wałkonią swoje człowieczeństwo i ’których pazury nigdy nie obcięte śmietne grzędy parpią. O system bankrutów realistycznych, zmurszały, zgrzybiały opierać się trudno, więc tworząc zaczyna człowiek korzystać z zasad planetarnych.
Problem brzmi główny: z Bogiem pracować, czy swoim, czy obcym, nie dla ludzkości, nie dla człowieczeństwa, lecz dla uzyskania obywatelstwa w wszechświata ogromie. Trzeba przedewszystkiem swój światek stworzyć, wprowadzić w kosmos na właściwe miejsce i na czas wypuścić w rytmie nieskończonym.
Pozatem światek musi być zupełny, z florą grymaśną i łajdacką fauną, z własnym gwiazdozbiorem i z walutą własną, a także i z cieplarnią, gdzie dziwoplazmy wciąż kiśnie komórka, by po omacku na wszelki wypadek myślą się zapłodnić i nieoczekiwanie jak filip z konopi, coś oryginalnie człowieczego skrzesić. Ponadto jest problem, by ani w świecie, ani w własnym światku nie zechciał zamieszkać na stałe sam autor! On winien wciąż krążyć po peryferiach swojego tworu, w pasie neutralnym, przy rzeczywistości słupach figlarnych gzić się i ćwiczyć. Pomysł odżywiony nasieniem kosmicznem a zbudowany wbrew wszelkim poglądom, trzeba nieustannie smagać rzemieniem prawowitych chęci, by w biegu nie ustał lub też po drodze nie skręcił karku, jak pod tramwajem urwis uliczny. Trzeba poprostu podpędzać bąka. Na brzuchu lawin deszcz trzeba ognisty swych marzeń opuścić, by doliny gwarne również doznały rozkoszy ugłaskań, któremi twórca szczyty swoje drażni. Łez atropiną trzeba krwawe ślepia wiedźmy słonecznej zalewać niekiedy, by błękit w boru mógł odbyć przechadzkę i by atmosfera jasności potopem zalana doszczętnie radością bytu zadygotała wzdłuż osi istnienia. Śmierć ziemska autora na dolę konstrukcji kosmicznej ujemnie wcale nie wpływa. W przestworów zagłębiu wiruje światek sierotka zawrotnie i z gwiazd gościny stale korzysta.
W tym czasie, kiedy wirowanie kosmicznego światka jest już zapewnione, autor konstrukcji niepostrzeżony wśród ludzi bumluje, zamków powietrznych systemy bada, przez dziurkę od klucza odwiedza poglądy (najdroższe, najnowsze!!), maszynki studjuje poczytnej biegłości (zwłaszcza stosunek smarów obfitości do licznych obrotów oraz ich szybkości!) i... automaty powszechnej mądrości. Niby geodety spełnia on sumienność, by kąt przyziemnej inklinacji skreślić i gramatykiem bywa równocześnie, skoro węszy pilnie, czy deklinacji doczesnego szczęścia nie możnaby jakoś ułatwić, uprościć czyli ludziskom odmianę podać jaknajzwyklejszą.
Ten rozpoznawczy autora karnawał gorszy społeczność i niepokoi, więc musi być tajny. Zawsze i wszędzie myśli konstruktora tropi cała sfora ochotników-szpiclów, przy bramie każdej i na każdym dachu. Szpiegowska karjera wabi durniów czułych, poczciwców zapiekłych, nie mniej skrytobójców, kochanków abstraktu zasłoconego, rozbełtanego, neofitów chytrych etyki partyjnej, czynnego bezwładu patrjotów hardych. Swoistą metodą wytresowana gończaków czereda, zażarta, tępawa, brukowe gonitwy urządza z prasą, przyczem z reguły na mylny trop wpada. Poziewa sobie służba bezpieczeństwa, gdy hulają psiska z obroży spuszczone i przeznaczone do nadgryzania i rozdeptywania odrodczych kiełków. Jak w Karolinie czy w stanie Kentucky, wprost sprzysiężona, przeciw Północnym Zjednoczonym Stanom rozbija się banda, tak swoich „Kukluksów[19] ma każda konstrukcja, pobożnych najmitów złej przeciętności, wrażych wszystkiemu, co może być przyszłe. Ludzie się bronią przed grozą inwencji, nad którą bezprawie ustanowili z pełnomocną władzą gubernatora. Indywidualny charakter konstrukcji szczerze kosmicznej, szaleńczym lękiem napawa ciemięgów obory społecznej i stąd zawzięta, nieuchronna walka. Przeważnie konstruktor w pole wyprowadza swych prześladowców i do przestworów nieustraszonej twórczości swojej na czas umyka. Wśród rzeszy na ziemi lament powstaje i długo trwają potępieńcze wrzaski, jak w obronnem pueblo[20], gdy z głodu miłości między indios bravos[21] traper się zakradł, by z wodza namiotu squaw[22] rozpłomienioną dla siebie porwać. Wielkiego autora na ziemi skandale, zresztą narzucone i stąd konieczne, rozpędów kosmicznych nic nie mogą zmienić.
Master[23] się zdziwił najbardziej rysunkiem, który autora wśród ludzi przedstawia, kiedy odbywa pośród nich sjestę. On widzi ich dobrze, lecz jest niewidzialny. Hounds[24] „narodowi“ czy „arcyspołeczni“ są mocno zdyszani i wywaliwszy zbielałe jęzory pobliże twórcy nienawistnie węszą. A w bujającym na ziemi fotelu, w tej sella curulis twórczego marzenia, konstruktor się rozsiadł. Ręce w kieszeniach. Na oczy zielono-czerwone powieki niechcący zapuścił. Na czole się chwieją w upiornych drgawkach zadumy czujnej strusie, cenne pióra. Wydęte wargi bąknęły przed chwilą: all devils!, czyli niechaj djabli porwą tę zgraję natrętną. A bracia przyziemni warują milcząc, by w chwili stosownej módz rzucić się ławą i podpatrzoną tajemnicę wzlotów autorowi porwać. W nadzieji się pławią, że tajną sprężynkę kosmicznego światka zdołają pochwycić i wnet upraktycznią w pojęciu gromadnem.
Autor poprzez rzęsy przejrzał ich ochotę, pojął i oświetlił. Ludzie pragną lotu, by kosztownego pozbyć się marzenia i ulgę wyjednać frasunkom istnienia poprzez uzyskane w kosmosie koncesje. Ich wzrok i słuch stępiał wśród nieprzerwanej sielanki zgryzot. Origo[25] bowiem nie jest dla nich brzaskiem, zaróżowionym, rozweselającym, lecz mgławym tylko i ponurym zmierzchem. Nic... czemś się staje, jeśli było tylko własnością cudzą, a mieć: to znaczy wyłudzić podstępem. Rozwój przechodzi prawie bez wyjątku z ogniwa w ogniwo: przez naśladownictwo. Chorzeje wiara i piersi ma wklęsłe. Wiedza musi sknerzyć, chadzać po jałmużnie i skrywać zwycięstwa. Najnowszą formą ustrojów społecznych to... republika pomyłek i wstrętów. A suwerenem takiego mocarstwa może być tylko sam szantaż instynktów.
Porwał się autor (rysunek sąsiedni!) i żagiew krzyku pomiędzy nich cisnął (przerażeni bardzo nikogo nie widzą!):
„Do lotu! Bywajcie!
Sam jeden, sam każdy! Wskazania nie masz, ani też podszeptu. I prawdy żadnej nikt nie da pożyczki, ni w naśladowczej nie ulży mitrędze. Do lotu z siebie, kto gotów i pragnie! Do startu, do startu!
Lecz nie na zdeptanem, powszechnem boisku, ale w myśli wnętrzu! Nie zdążać śladem płochliwego ptaka, który żarłokiem bywa wniebosiężnym i figlom żadnym nie ufać technicznym, które pośpiechem handlowych są zysków. Nie składać hołdów psotom idealnym, bez względu na to, czy z jowialnością morganatyczny przedstawią związek, czy też skojarzą platoński dandyzm z dziewką uliczną w marjaż zwany dzikim lub wykonają salto-mortale, spokojne, klasyczne, wyszminkowanej nudy erotycznej.
Sprawcą odlotu wybuch być może i on jeden tylko! Podniebny wybuch tęsknoty kosmicznej. Sam się zapala nadmiar twórczych chęci i w górę lawę bazaltową ciska, jak Chimboraso[26] czy może Jorullo[26].
Oto wulkanów trzeba posiąść głębię i dna człowieczego żartem się dowiercić!
Wówczas jest wszystko: i wszechmoc konstrukcji i światków poczęcie i kołysanka w marzenia lazurach i wesele wzlotów i... jedyne to szczęście tworzenia na świecie, co w brokat spowite boskiego milczenia, tak jednak po ludzku, rzewnie i poprostu z nadzieją się brata gasnących stuleci. Kosmicznych ustrojów zwykła konsekwencja to: zdolność do lotu z pełnią świadomości, bez zapowiedzi, z własnego namysłu“.
Taka jest konstrukcja trzecia napowietrzna.
Swych ludzi posiada w znikomej ilości. W głowach są rozrośli. Zresztą kształty dziwne. Uroda przekorna. Gderają przed sobą, wobec drugich milczą. Są bardzo łakomi na własny wysiłek. Do żadnych pożytków nie dadzą się zaprządz. Skłonności mają starokawalerskie. Luzem sobie chodzą i wszyscy razem są bardzo zajęci, gdyż każdy z osobna układa odrębny i wielce żmudny poemat myśli, którego nigdy nie może ukończyć, z czego jest dumny.
I zniknął autor, proszę spojrzeć obok, na trzecim rysunku. Buja pusty fotel i zdziwienie wielkie ośmiesza wyraz okolicznych ludzi.
Na ostatniej planszy z góry rysuję:

MODLITWĘ IDJOTÓW SPÓŁCZESNYCH.

Przypatrz się bliżej, pośród nich ja jestem!
A teraz się nie wstydź, massa[27] Havemeyer, lecz grzecznie złóż ręce, uklęknij skromnie i powtarzaj za mną zamazanym szeptem, cedząc przez zęby:


„Kocham, Jezu, Jezu!

Jezu, ja kocham. Co? nie wiem i kiedy...
Może coś w Tobie, może Ciebie tylko.
Miałeś, nie miałeś, zabrałeś, odszedłeś...
Dziś mi wszystko jedno...
Jezu! Przez Ciebie kocham, co nie było nigdy.


Zeźliły się słowa, zeźliły się we mnie
i pijanych myśli cieką pianą wściekłą
na moje dobre, roześmiane ręce.

Kocham, Jezu, Jezu!

Nie wróciłeś nigdy, choć przybyć przyrzekłeś.
Może nie wrócisz z tem „czemś“ i z tem „poco“,
które ja kocham, choć czekać nie umiem.
Może powrócisz i miłość mą spotkasz,
która o niczem: wszystko wie, wszystko...


Dzisiaj pod wieczór pelikan stary,
łysawy, bezdzietny
uderzył skrzydłami i na wody letnie
między rekiny poniósł nudę biedną.
Przed śmiercią żarłokom przeraźliwie szepnął,
że wierzyć chciał w Ciebie i że musiał tęsknić
i że z tęsknoty, choć bez wiary, zdechnął.


Kocham, Jezu, Jezu!


Jezu, ja kocham: Kogo? co? — Odmianę.
Tylko reguły żadnej nie pamiętam...
Kiedyś kroczyłeś w aureoli świętej
wszechodpuszczenia nieprawości wszelkiej.
Więc niepamięci wianuszek laurowy
wciskam na skronie
i do trjumfów powitań gotowy
drę się i żłopię i bywam wesoły,
cienie uwielbiam, co nie miały słońca...
Jezu! Pokochałem w Tobie: wielkie zapomnienie.


Podzwrotnikowa noc zgniła, liljowa
jest jako twórczość: duszna, nieoględna
i gorzkie żale na życie wypluwa.
Od strony lądu do przystani wszedłem
pomiędzy stwórców czarne sprzysiężenie,
aby języka i u nich zasięgnąć
Jezu o Tobie.
Na water-breakers[28], które z brzegu zbiegły,
by głuchonieme fale walić po łbie,
tłumnie panowie twórcy się rozsiedli,
jak kordylierskich sępów stado głodne
z pochmurną główką na szyji golonej.
Butami gwiazdy deptali upadłe,
gujawy owoc i tytoń cuchnący
pomiędzy wargi wtykając natchnione
słuchali morza; opowieść przewlekłą,
plugawe, bezecne wybrednie portowe.
Że szukam Chrysta natychmiast odgadli
i na Ocean wskazali Spokojny
zanim mą zjawę rzuciłem na omłot.

Tam noctiluca[29] świeciła pelagia[29]
i pyrocistis[30] również noctiluca.


„Widzisz? — westchnęli — zmarłych świadomości
to naszych szkielety! Pływają upiornie
i złym fosforem marnie połyskują.
I rani jasność stężałe soczewki,
które się skryły w wieczystej ciemnicy.
Chcemy, by wstąpił do nas Jezus Chrystus
i jednogłośną zanosimy prośbę,
aby świadomość nahalną gdzieś schował
przed nami w głębi poświęconej ziemi“.


A ja się śmieję, śmieję i śmieję,
bo jestem idjota,
świadomość śmierci za życia kocham
i kocham Jezu, dziś namiętnie kocham
to światło życia, które za mną pójdzie
wszędy, gdzie umrę.
Kocham, Jezu, kocham.
I śmieję się, śmieję, wprost do rozpuku
jako przystoi, by nowoczesny
śmiał się idjota.


Tramwajem jeżdżę od krańca do krańca
wielkiego miasta,
by doczesności figlarne egzekwje
oglądać sinem nienawiści okiem.
I samochodem mogę, gdy zechcę
wpaść na przedmieścia, już nieco spieszniej,
by suwerenów moich wstrętne bębny
zdrowej niewiedzy odkarmić tapioką.
A fruwać umiem ja także, a jakże,
jak srebrny kolibri czy kremowa mewa
i jeśli kaprys ckliwy mię opadnie
nikt nie odgadnie, gdzie się podziewam.
Mogę być sławny, jak głupi buchalter
i obłąkańca otrzymać przydział,
na czele bitnej panoszyć się armji
i nabyć w prasie, jaką chcę, markę.


Frak biały, czerwony, zielone lakierki
w dowolnej włożę na siebie chwili,
kobietom opowiem duby smalone
i książkę wydam na chińskim papierze,
przegram miljony, ożenię się z cnotką,
spacerem pójdę przed sądowe kratki,
bezczelne zaćmię Clay‘a cygaro
i narodowym będę bohaterem.
Mogę ja wszystko, o każdej porze,
z pomocą ludzi, lub wedle trafunku
również i bez niej,
mogę bezsprzecznie tylko dzięki temu,
że jestem, jestem... idjotą spółczesnym!


Skoro Ciebie nie ma,
cóż Ty możesz Jezu?...


Więc kocham, Chryste, kocham nadewszystko
istnienia mego idjotyczną wszechmoc,
lecz bardziej kocham Jezu, o tak! bardziej, bardziej:
nieobecności Twej Boskiej bezsilność.


Nic nie pamiętam.
Nie wiem, czy kiedy pod drzewem gumowem,
pod palmą jaką, pod cedrem, czy świerkiem
niemowę moją ująłeś za rękę,
by między storczyki, mimozy, magnolje
ukazać drogę prostoty i skrętów...
Wciąż mi się zdaje, że szedłem aleją,
wśród trzciny cukrowej, ogrodów indyga,
że się błąkałem, gdzie filodendrony
bromeliaceę porwały za czuby.
Na płową głowę cienisty sombrero[31]
gwałtem ktoś wcisnął,
co przed udarem chroniło słonecznym,
a równoczesną tworzyło konieczność,
bym na mój własny pilnie baczył pępek
i tym otworem zaglądał do wnętrza.
Nie wiem, czy kiedy mojemu pragnieniu
mamai[32] podałeś lub krwawe anona[33],
lecz dobrze pomnę, jak z kałuży piłem
i zaniemogłem na dyzenterję.
I nauk żadnych nic nie pamiętam,
ani certoleń z anioły o łaskę,
natomiast twierdzę, że pieszo chodziłem
w odległe strony, sam zawsze, bez laski...
i że wielką pasję,
aby idjotę pełnego u siebie wychować,
zaspokoiłem poza Twoim blaskiem.
Dziś, kiedy sprawnie już kieruję sterem
płynąc na statku pod własną banderą
i idjotyzmów wszechwiedzy używam,
by na Bahama[34] nie wjechać mieliznę,
jak najwyraźniej tę odległość czuję,
która mię, Chryste, od Ciebie dzieliła.
I kocham Jezu, tę oddal ja kocham,
albowiem ona, czuła i roztropna
samotnię życia mego wyżłobiła...

Idę do Ciebie, wciąż ku Tobie zmierzam,
zanurzam stopy w rozbieżne kierunki,
przez llano estaccado[35], Saharę i Gobi,
przez Indje, Australję, Murman i Teheran,
przez południowy i północny biegun...
Taka przemożna we mnie jest potrzeba
szukania Ciebie na lądzie i morzu
i w napowietrznych, nieprzytomnych sferach...

Od trudu bezmiaru i braku wytchnienia
nabrzmiewa miłość.
W beznadziejności spotkania wszelkiego
lęku jest brama na oścież rozwarta,
byś na mnie kiedy nie spojrzał przypadkiem,
— którego kocham Jezu, mój Jezu! —
i bym przez wyrok miłosierdzia Twego
ja kongregacji el buono pastor[36]
nie postradał wiary
w idjotów spółczesnych twórcze przeznaczenia...


Kocham Jezu, Jezu...

Kocham, że idę ku Tobie...
Kocham, że spotkam
i że nie wierzę, bym spotkał —
z głębi mej duszy, z serca mdlejącego
idjoty prawego“.


Tu modlitwy koniec. Rozczulać się zbytnio wcale nie należy. U dołu zaraz jest inny rysunek, który uwieńcza graficzne me dzieło. Sens tej placówki jest schludnie wymowny. Z poprzedniej ryciny sam pomysł wypływa. Wiemy już wszyscy, że Chrystusa niema, że był i poszedł, że jeszcze nie wrócił i prawdopodobnie nie zjawi się wcale. Nie mniej idjoci, jako zakonnej tej braci przystoi, Jezusa wzywają i miłość tęskną na wszystkie strony za Nim rozsyłają. W każdym to razie dobrze o nich świadczy, że nie rdzewieje telegraf iskrowy ich sentymentów i pędów wierności. Muszą niezwykłą zachować ostrożność, by dzieło powietrzne, nad którem się biedzi ich mózg idjotyczny, zawsze i wszędzie nieuprzedzonych mogło mieć sędziów. Starają się zgłębić czy też ich własne o sobie pojęcia są z możliwością jakąkolwiek zgodne i czy śmieszności wszech — wobec — potężnej nie wyzywają. Członkami kosmosu są nazbyt czynnymi, by na boską mądrość nie mieli być zawsze aż nadto zachłanni. Stąd też tak samo i nie mniej natrętnie kontaktu szukają z Konfucjem, z Laotse i z Mahometem, Mojżeszem czy Buddą.
Trzeba pamiętać, co nieustannie namiętnie podkreślam, że pośród ludzi dwa typy są główne: jest człowiek kosmiczny (po całym wszechświecie wciąż się rozbija) i powszedni człowiek (zębami, rękoma ziemi się trzyma). Homo divinus[37] i homo vulgaris[38]. Cechą pierwszego rodzaju jest komizm odświętny a przyrodzony, wypogodzony i rozpachniony, drugiego rodzaju natomiast piętnem jest ponurością centkowana nuda siejąca zdała woń trupią moczonych konopi.
Dla pierwszych tych ludzi poprostu niezbędna jest wszelka religja czyli przenajświętszy stosunek do Boga, bez wyznaniowych względów praktycznych, jako podstawa poruszeń kosmicznych i oś twórczości. Dla wszelkich gagatków zaś bardziej przyziemnych ma pierwszorzędne zastosowanie strona obrzędowa każdego wyznania, cne melodrama alegoryczne i kostjumowę. Złe niepokoje ludzkiego mrowia symbol łagodzi; on wita porody, umarłych grzebie, na każde cierpienie ma krople laurowe, zaś butę spasioną zgromi patetycznie lub przesilenie sprawi uczuciowe, gdy zanuci rzewnie. Siły nie daje, lecz podtrzymuje nagłe omdlenia, które powstają zbyt często i licznie przez natarczywe śmierci zaglądanie w oczęta życia. Sprawność symbolów naoliwienia wymaga przez hojność pobożnych.
Zjawisko Chrystusa, Mahometa, Buddy za trudne dla ziemi. Dlatego się stało, że apostołów prawdziwych już nie ma w teraźniejszości i że jest pełno samozwańczych typów, niby naśladowców, niby spadkobierców. Szczególnie liczna i najbardziej modna jest kasta Prochrystów.
Na skutek gwałtownych, kosmicznych uderzeń przez szereg stuleci wśród ludzi powszednich nastąpił rozłam: jedni w bicepsach swą cnotę skupili i tych jest najwięcej, drudzy zaś w mózgach zbrojownię stworzyli do bratobójczej, bezlitośnej walki. Pierwsi na muskułowców miano zasłużyli, drugich zaś garstce właściwą nazwę mózgowców przypniemy. I walą w siebie adamowe syny od czasów zamierzchłych z zapamiętaniem, co jako rozwój głównie narodowy, częściowo społeczny ich naukowa mądrość formułuje. Dotychczas po muskułowców stronie jest przemoc, wcale, wcale znaczna, choć i mózgowców kasta się wzmaga przeciwstawiając sile swych wrogów: nielada sprycik, drobny bilon wiedzy i chęć zrozumienia psim swędem za bezcen wszystkiego, co łatwe.
Jedni i drudzy apostatów mają. Po obu stronach sporo jest takich, którzy najchętniej na dwóch stołkach siedzą, by módz podwójne pociągnąć zyski i skutków uniknąć nałogowej walki. Z pośród tych mieszańców wybiera sobie bydełko gromadne opatrznościowe swoje kreatury, którym mężów stanu godność nadaje i inne podobne operetkowe, sztuczne gronostaje. Wrogie odłamy usilnie dbają, by życia tętno urozmaicić, ocucić, podniecać. Więc wojnę mają, najulubieńszą ludową zabawę, która się opłaca na każdy wypadek, bo zawsze zmiany w stosunkach sprowadza z nudnymi sąsiady. Już to muskułowcom przypisać należy sam zacny pomysł tej rozrywki krwawej. Lecz z czasów postępem również i mózgowcy nie zostają w tyle. Ni stąd więc ni zowąd, jednak hałaśliwie, dają inspirację do figlów orężnych. Krwi upuszczenie oddawna uchodzi za postulat zdrowia ich cywilizacji. Na polach bitwy muskułowców pułki pokotem się kładą, zaś bezpośrednio po skończonej wojnie marnieją mózgowcy. I tak się powtarza, zawsze niezmiennie, zawsze punktualnie Kainów — Ablów śmierci przekładaniec. Pozatem mają ci ludzie ruchliwi inne jeszcze różne życia podniety, pieprzyki, papryczki, absynty. Otóż manierą panów muskułowcow są rewolucje, gdy przeciwnicy ewolucję tylko uznają i szerzą. Bardzo szlachetne rodzaje odmiany i dałyby twórczości niemałe pożytki, gdyby obie strony posiadały więcej smaku w zabawie czy wogóle zmysłu do gry towarzyskiej. Mózgowcy najtężsi patrycjuszami dziś są rasy ludzkiej. Mieszczanie zasobni w solidne pomysły, tradesmen[39] ciekawych form, barw i dźwięków i na świat poglądów zdolni fabrykanci. Z ich to krwi i kości, rzadko, bardzo rzadko, nasz człowiek kosmiczny przypadkiem się zrodzi. Budowniczowie zamków napowietrznych, kapłani konstrukcji, niepraktycznych wzlotów cudowni piloci a w gwarze gminnej tak zwani idjoci, są klasy kosmicznej hierarchją najwyższą.
Wejdźmy już jednak w ten dzień dzisiejszy, który na planszy mojej się ściemnia. Otóż tak było, zanim zaczniemy zwiedzanie rysunku. Jeszcze w czasie wojny, tej najostatniejszej z jej wydarzeń zbytkiem, wśród klęsk wesela i żałoby zwycięstw, nagle, bez spodziewań, wszyscy muskułowcy z rywalami swymi zawarli konkordat. Podpisy sprawdzono w komisariacie jakimś pierwszym lepszym. Osnowa jest krótka: przeistoczenie domowej i gromadnej walki. Rozstrzygać się będzie spory nadal poprzez bójkę, ale nie tłumów, lecz ich delegatów. Pełnomocnikami mogą być wyłącznie najwyżsi przywódcy po obu stronach.
Muskułowców gwiazdą jest naturalnie jakiś przedni Prochryst, obrońca i cichy męczennik. On to nie dopuszcza, by twarda pięść głupca i barczyste bary w proch miały się ugiąć na skinienie białej, jakiejś pierwszej lepszej i myśli wyzyskiem nadwątlonej dłoni. On jeden na żale, kwiki i westchnienia skuteczną zna radę, on serum wiary każdemu zaszczepia i obligacje pośmiertne wydaje. Życiowców wszystkich jest czynnym półbogiem. Zdobią go liczne, przystojne zalety: rozsądek w miarę, dobrobyt i wygląd wspaniały. Trudno też kogoś przeciwstawić jemu. Długo więc trwało, zanim mózgowcy, co wodza nie znali i nie potrzebowali, wybrnęli z kłopotu. Po nieudałych konkursach kosztownych (bez liku i miary) obsadzono wreszcie mózgowcowego półboga posadę. Hersztem ich został arcydzielny psotnik z powojennego laboratorjum bombiarskiej chemji, gdzie się do nowych, nad wyraz szlachetnych mordów szykował. Dla swojej partji wynalazł on sposób, jak dłubiąc w nosie i bez żadnej zmiany tej słodkiej pozy, jednem powiedzeniem na każdą odległość wytępić można cicho, bezboleśnie armje miljonowe. Uczony mózgowiec opatentował swój wynalazek, lecz nie zastosował, a to z szacunku przed rumorem prasy i swego narodu moralną famą. Stąd synekura przodownika w boju jedyną słuszną zasługi nagrodą. Po wielu namysłach, a raczej sarkaniach i niecnych wyzwiskach, imię honorowe dostał Antychrysta. Jako posiadacz szatańskiej broni, która każdej chwili wszechmoc mu daje do wykonania strasznego pogromu nad całą ludzkością, wystąpić musi do walki ostatniej, do otwartej walki z oczekującym wyzwania Prochrystem. Wrzask powstał wielki po obu stronach, że pojedynek jest nieodzowny, by w sposób godny i według umowy rozstrzygnąć losy człowiecze na ziemi. Przystali mózgowcy. Warunki dyktują: metody walki muszą być najnowsze, (proponują boksa); pojedynek jest aktem najbardziej wzniosłej, lecz z rzędu ostatniej ustępliwości zmyślnych mózgowców; rozegranie walki chroni na równi obie wrogie patrje (jednych przed krzykiem, przed zagładą drugich); mózgowców delegat walczy tylko w masce, (zwolennik myśli po twarzy nie bije i na policzku swym śladów nie lubi); nagrodę zwycięscy stanowi patent na wytępienie rodzaju ludzkiego wraz z komentarzem do tajemnicy i z ustawowem upoważnieniem do widzimisię, gdyby postanowił korzystać z trjumfu. Przerywać walki nierozstrzygniętej nie wolno nikomu bez względu na przebieg i na upływ czasu, choćby wydłużony do granic absurdu.
Twarde kondycje, więc rokowania i konferencje. Przypadają one już na powojenny okres nam spółczesny. Próba kultury u nowych rubieży poznania i wiedzy. Stacja węglowa dla odkrywczych statków. Zmiana golfstromu historycznych wierzeń. Rzecz wielka się waży i chwieje się wszystko. Ludzie swój wyrok na siebie podpiszą. Nielada sensacja: patent wszechwładzy nad życiem i śmiercią! Trzy lata trwają mdłe negocjacje. Nie dziw więc wcale, że cierpliwość rwie się i że zbrodnicze powstają odruchy. Z nudów zapewne ktoś do kwatery mózgowców się włamał i wynalazku wykraść chciał akta. Spełzł zamach na niczem, ale przynajmniej przez chwilę wiew świeży, przegnawszy duszność, wywracał kozły po skwerach, bulwarach i po upalnych, krwawych zakamarkach gromadnej lubieży. Sława Antychrysta z tej przerwy korzysta, mnoży się, tyje, legendy zapładnia. Ludzi kosmicznych poważna już garstka od czasu dłuższego trzyma się wciąż ziemi, by nie przegapić frapującego wprost widowiska. A muskułowcy czynią zakłady na znaczne sumy, lecz między sobą, gdyż hazardowe budy legalne zamknięte jeszcze, zaś wybitniejszych maklerów miny poważnie zrzedły, od kiedy prysła, niby raca, plotka i wciąż w uszach syczy, że na osobności, u jakiegoś mistrza, Prochryst delegat przyswaja sobie zabijania sztukę! O Antychryście twierdzą zaś ogólnie, że niskiego wzrostu, że niedowidzi i liche ma płuca. W klubie narciarskim czy jakimś piłkarskim pewnego razu wybuchł nawet popłoch: dżentelmen szanowny i wyścigowy znany hodowca twierdził stanowczo, że nad wieczorem wraz z dojeżdżaczem, żyjącym do dzisiaj, widzieli dokładnie z blizka obu wrogów (Pro- i Antychrysta), jak najspokojniej i najswobodniej grali z sobą w golfa!! Zwykłem partactwem nazwał ich rozgrywkę. Uważam jednak, że to marna plotka. Było co niemiara pustej gadaniny, krach przyszedł na giełdę i znowu ucichło.
O! wonderful![40] Jakże proroczo ubiegłem wypadki. Dziś mi nietrudno bazgrać ten komentarz, gdy rzeczywisty przedemną materjał jest rozłożysty i dostępny zewsząd. Ale wówczas jeszcze, kiedy sterczałem nad ostatnią planszą, w pełni wrzała wojna i nie zaświtał przed nikim wynik. W owym właśnie czasie (a był dopiero rok siedemnasty naszego stulecia, w którym wyszła teka), powstał mój rysunek na ten oto temat, że go określę, pro-hyper-mózgowy, antymuskularny. Mr. Havemeyer, proszę to uwzględnić i proszę pomyśleć: ja pierwszy, ja pierwszy umiałem zdmuchnąć mgliska przyszłości. Na potwierdzenie mojej wnikliwości we krwi i w pocie pracowała zwykła, twarda rzeczywistość!... Co więc stąd wynika?...
Pal sześć! Bawmy się dalej. Moja, moja wizja! Otóż i walka. Przewlekać nie można wielkiego napięcia, zwłaszcza że czyha horda muskułowców. A szkic ma na wskroś wizyjny charakter. Mowy tu niema o jakichś pretensjach do artystycznych walorów grafiki. Puch został starty wszelakiej impresji. Bez sentymentu i zalotnych wdzięków surowa linja, nieubłagana dla uchwycenia myślowej konstrukcji i umieszczenia jej w sytuacji. Gryzmoły zaleta jedyna być może w samego pomysłu wyrazie drżącym.
Scena jest taka (proszę krok za krokiem przy pomocy palca podążyć za mną):

SENSACJA
!NA ZIEMI DOTĄD NIEBYWAŁA!
Międzynarodowy Wielki Mecz Bokserski
w mieście New Yorku
o
panowanie, honory i godła
Wszechświatowego na ziemi Szampiona!!
Pierwsze spotkanie i ostateczne
Pół-Bogów Ludzkości
PRO- i ANTYCHRYSTA!!!
Czas od natarcia aż do powalenia jest nieskończony.
Chwytów sposoby ściśle określone.


!NOWOŚĆ!
STOSOWAĆ WOLNO
SPOJRZEŃ UDERZENIA.
Court of justice[41] z trzech członków się składa:
Jeden muskułowiec i mózgowiec jeden a
Superarbitrem tego Trybunału jest
NIEZNANY DOTĄD KOSMICZNY
IDJOTA!


!ATRAKCJA!
Zwycięscy nagroda przypada:
Nieograniczone i dziedziczne prawo
wykorzystania
„PANTANATOSU“
wszechpotężnego i nieznanego wcale jeszcze
środka na wytępienie każdego żyjątka.
!NAD PROGRAM!
Na zakończenie tego widowiska:
Hołd publiczności
i
Ślubowanie naduroczyste całej ludzkości
do rąk Szampiona.
Wstęp za okazaniem zaproszenia. — Bufet na
miejscu. — Dwie rżną kapele: niby - kąpielowa
i aż-kolejowa.
Początek z uderzeniem 6-ej rano.
Zapowiedź przez wrzask na ulicy:
Ryk jednej lwicy, stu małpich bachorów,
trzech nosorożców
i tresowanych pięćdziesięciu słoniów.
Niewykluczone są fabryk syreny i wieżycowe hejnały
kościołów.
Wyniku oczekiwać tłumnie na ulicy!
New-York się zbudził. Jest radość powszechna. Domy opuszczone. Mrowi i czuchra i gai się ulica. Kolej już stoi. Przed żadną bramą nie zamieciono. Policeman się stroi. Brzęczą samoloty. Z drutów zwisają płachty reklamowe. W krzakach siusiają dzieci krochmalone. Nie spała z lubym kochana dziewica: jest nadto wzruszona. W gmachach ubezpieczeń same transparenty i smukłe fikusy sterczą wyfraczone. Murzyni żłopią wciąż wodę sodową. W barach zadymionych bębnią cymbałom radość aristony. Chińczycy pilnie czyszczą wszystkim buty. Pies dogorywa, bo gonił za suką i ratunkowy wóz go przejechał. Na wiwat puka każdy obywatel. Kobiety przeważnie wciąż myślą poważnie, myślą i myślą: o akcie szampiona... Na każdym rogu zawsze się znajdzie choć jeden taki, który się wścieka; o co? — nikt nie wie. Suną procesje głosem wyjąc zdechłym o powodzenie, o ocalenie, o uchylenie wszystkiego złego. O kiosk zapchany durnemi gazety czerwonoskóry oparł się wyniośle, głucho w sobie westchnął i schował się, schował w posępnym obłoku swego „calumet‘u“.

Miejsce zdarzenia: buda na przedmieściu. Sprawa ma cała religijny podkład, więc reżyserja sztafażu uboga, bo tak chce tradycja. Wpisowa sala w dobroczynnym domku, który jest przytułkiem dla myśli bezdomnych. Panuje ciasnota, o którą chodzi. Trzeszczą zapchane, zbutwiałe galerje. Scena umajona nudnemi girlandy. A sztandar gwiaździsty nad podjum rozpięty baldachim stanowi. Na dywaniku poplamionym hojnie przegroda rycerska: dwa słupki ze sznurkiem. Po obu stronach na uboczu skromnem dwa bambusowe, dziurawe krzesełka. Dla zapaśników miejsca wypoczynku. Nieco zaś głębiej i na stopniu wyższym stoliczek mizerny, przy którym zasiedli sędziowie, konstable i po jednym tylko: jest pompier, jest felczer i główny reporter. A po prawicy tego sanhedrynu na postumencie, z którego popiersie Waszyngtona zdjęto (pod ścianą stoi przy zapylonym Lincoln’a portrecie), spoczywa praojca człowieczego rodu: czaszka z Neuderthalu. Na takiem samem widnem wywyższeniu po lewej ręce klatkę ustawiono i drutowaną siatką osłoniono. W pośrodku denka tej przezornej twierdzy bieli się koperta z pieczęcią rejenta, a w niej nagroda: pantanatosu straszliwa recepta. Tuż przy niej tresowana kobra zwinęła się w kłębek i tajemnicy pilnuje wciąż sycząc w próżnię swe groźby pochopne. Gdy zabrzmią trąby, zwiastuny zwycięstwa, gad przyuczony uśnie natychmiast, a wówczas bezpiecznie trjumfator-bokser rozewrze klatkę i weźmie kopertę. Nadmienić można pozostałe jeszcze szczegóły podrzędne: a więc w sceny głębi trębaczy dwunastka (puzony, waltornie), zaś na stoliku jest z wodą karafka, eteru flakonik, digitalis proszki, różnych bandaży zgrabne obwarzanki, rewolwer, strzykawki, papiery, kałamarz i złota gwizdawka na zielonej taśmie. Gdzie miejsce suflera, telefoniczną urządzono budkę; w jej to zaciszu i pod osłoną mrocznej poufności cała baterja pyzatych flaszek przykucnęła zgrabnie. Koniaczek Martella i rum z Martyniki, a nawet z Jamajki. Dla członków sądu słuszne posilenie.
Czekanie bez końca. Zapocona sala. Ulica zatkana, wzdyma się i sapie. Na budę napiera. Z pośród widowni jakiś mąż przedni łagodnie wzywa: — „Proszę zaczynać“! — „Nie można, nie można!“ — żałośnie jęka dostojna scena. Już pełza pogłoska w parterze, po piętrze: „Antychryst się spóźnił! Antychryst zaspał! Nie może się dostać. Samolotu trzeba, by go tu ściągnąć, a potem do wnętrza już przez komin chyba!“ Na drożdżach rośnie hałastry wzburzenie. „A to dopiero! Pocośmy przyszli? Okropne porządki! Nikt tu nie wytrzyma!“ Ktoś tupnął, ktoś gwizdnął. Śmiech tu i tam bryznął. Lecz nagle z galerji, ktoś orzekł donośnie: „Cholera!“ Myśl słuszną rzucił, trafnie przekonał i nastrojowy majestat wskrzesił.
Mdłe oświetlenie. Wleźli na podjum, jak pierzaste cienie. Rozpoznać trudno. Usiedli sędziowie. Na palce się wspięli wszyscy widzowie i przeciwnicy w zapaśniczych szrankach dumnie stanęli. Już w rękawicach i rozebrani. Bezradnie na siebie raz drugi spojrzeli sznurkiem rozdzieleni, jak gdyby pytali: „Czego też chcą od nas, bo my nawzajem niczego nie chcemy?!“
Prawy jest Prochryst, trudno o tem wątpić. Akt męski, dorodny a w twarzy cierpienie, tak sobie na zapas, zanim uderzenie jakie oberwie. Wysmukły, zgrabny. Na obu ramionach i na pulchnych piersiach blizny ciemnosine widać rozrzucone. Walczy widocznie nie po raz pierwszy i umie się męczyć. W flanelowych spodniach i tenisowych, płóciennych jest mesztach. Kasztanowe pukle w tył głowy odrzucił i bohaterską postawę przyjmuje. Na pamięć przywodzi świętego postać, którym był Sebastjan w sławnem arcydziele na Isenheimskim przepysznym ołtarzu (Gruenewald Mateusz malaturę stworzył, władca konstrukcji, Cranacha rywal i mistrza Dürera). Wrażenie całe w supełek ująwszy orzec raźno trzeba, że miły jest Prochryst i wcale przystojny, co serce widowni ku jego zwycięstwu bezsprzecznie przechyla.
Inaczej Antychryst. Faktycznie się spóźnił, o meczu zapomniał. Więc lekceważenie. A samo zjawisko: potworna figura. Kusy, mizerny, wystają piszczele. Twarz starta, zniszczona i okopcona, jak u zambos’a[42]. Broda jest ruda, niezwykle zmierzwiona i zaśliniona. Oczki zbiedzone i jadowitem żądłem barwione. Nad fizjonomją w przedłużeniu czoła, jak Orizaba[43], bezwłosej głowy stożek urasta. Do samego pasa przód cały i plecy są zalesione krzakami kłaków. Wspomnienie małpy wzmagają gwałtownie przedlugie ręce z drobniutkiemi piąstki i krótkich nóżąt uwiędłe gałązki. Frakowe wdział portki, wymięte, obcisłe i szpetnie przykrótkie. Jak u pingwina rozpletwione stopy w łatanych tkwią butach. Odpiąć zapomniał fjoletowe szelki, więc się kiwają, jak ogon djabelski i walą po piętach. Pozy wciąż szuka dla swojej roli, nóżęta rozkracza, łamie kolana, rękoma wachluje i związek traci z podstawą tułowia. Jest mocno zmieszany, a zadowolony. Nieustannie cmoka, czasem zaś na zmianę nieznośnie zanuci. Przy masce się uparł i fechtunkową założył przyłbicę. Ciągle o coś pyta, choć milczy Prochryst.
Zaczynać, zaczynać! — skowyczą kobiety. Potrzebny sygnał. Sędziwy prezes wzorowego jury rewolwer pochwycił, by strzelić na wiwat. Naciska, naciska, ale nic nie słychać. Kosmicznym ludziom brak ćwiczeń praktycznych! Porwał się reporter, podbiegł jednym susem. Właśnie przedwczoraj miał on pojedynek o drogocenną cześć swą osobistą, więc strzelać już umie, a zwłaszcza pudłować!. W imię państwowych cnót i obyczajów zgromił idjotę za wykroczenie przez zaniedbanie wszelkiej sprawności w wiwatowaniu na uroczystościach. Prokuratorowi publiczny donos zaraz jutro kropnie a dziś własnoręcznie tę pukawkową zgniliznę oczyści. Sumienie wymaga, zanim śledztwo stwierdzi, jaką poniósł szkodę „kochany“ skarb państwa (gdzie, jak i kdedy? — nikt się nie domyśli), by z miejsca idjotę-szkodnika na innego zmienić. On tego żąda, on wolnej prasy przeczysty aniołek, on, który na straży autorytetu bokserów stoi i wszystkich atletów... Jest awantura, czyli intermezzo. Reporter się wsławił i poklask otrzymał. Łomot uczciwości — to niezły interes. Motłoch każdą cenę zapłaci za wrzaski. Ściągnięto idjotę z sędziowskiego stołu. Na jego miejsce z pośród zebranych przez aklamację na wniosek gryzmoły, który wciąż wrzeszczał, powołany został najprzedniejszy tuman, pierwszorzędny hebes, cnoty swojej pewny, w sercu rozległem z gniazdem pełnem trzmieli, w kieszeni od spodni z narodowym świdrem, a w gębie cuchnącej z plugawą plwociną na wszystko, co niegłupie rdzennie. Świeży wybraniec po udach się strzepnął, poprawił kołnierzyk, uśmiechnął się, chrząknął, zasiadł i wystrzelił. Mecz już rozpoczęty.
Lecz nikt się nie rusza. Obaj zapaśnicy stoją, jak wrośnięci. Wszyscy widzą tylko, że Prochryst plamę ma na prawem oku i grymas na licu wytężenia pełny. — „To monokl, to monokl!“ — zgadły pierwsze rzędy i w tył podały, jak piłkę, odkrycie. — „Szmaragdowy monokl! Prześlicznie jest rżnięty, bezcenny, bezcenny!“ — stwierdzają kobiety — „Monokl nie bezcenny, ale jest bezczelny!“ — z mózgowców na salę ktoś sobie huknie. Ciszę wzywa prezes, lecz ona sama wyniosła się z sali, jak na zawołanie. Muskułowców kilku już zauważyło, że na wierzchu maski, jak acetylenowe pojazdu latarnie, Antychryst nałożył wielkie, sztuczne ślepia i ze żółtym blaskiem bezczelnie godzi wprost w zieleń szmaragdu. Patrzą się i patrzą i nie ruszają.
— „Co to wszystko znaczy? Przystąpić do boksu! Nuże, naprzód jazda!“ — Łomot jest piekielny. Niby kawki skrzeczą przeciągle kobiety. Do samej rampy, gdzie zwykle kinkiety, podchodzi pompier w złotosrebrnym kasku. — „Cichajcie!“ — wzywa — „cygarów nie kurzcie i nie tupajta! Boks jest jak się patrzy, jeno bez kułaków!“ — „Precz pójdź, stary błaźnie! My chcemy na pięści!“ — wścieka się motłoch. — „Prochryst, tchórzu, suńże!“ — drze się w loży Kreolka, wywiesiwszy ozór aż po bujne piersi. Myśliwców wataha, zawad jaków z prerij, szczuje Antychrysta. — „Ruszajże pokrako! Nic nie bój ciemięgo! Zrzuć z pyska te kraty! Weź go, weź go! Huzia! Bij psie, czy psubracie! Puc go, zdechnij flaku! Wydżha!“ I na ulicę poniósł się charkot, poprzez całe miasto bulgot się toczy stężałej wściekłości. Płonne są próby wszelakich wyjaśnień. „Bić się, nie gadać!“ Oto jest żądanie jedno, jednolite.
Wrzask zdmuchnął ze sceny sędziów i trębaczy. Szukają schronienia i pocieszenia w budce, gdzie prowianty. Gadzina w klatce jak szyldwach się snuje i z nienawiści do ludzkiej hołoty złote mruży oczy. Na deskach zostali wciąż w siebie wgapieni: dwaj zapaśnicy i felczer kunktator. Ten w przekonaniu, że rozwalą budę, porwał z stołu gwizdek i w cichej rozpaczy, jak świerszcz przy ochocie, na umór ćwieka, ćwirka obłąkanie.

JAK „NIC“ NA TRONIE WSZECHŚWIATA ZASIADA.


Ci dwaj na uboczu, przy balustradzie galerji zlepieni i głucho wsłuchani w wzajemne knowanie... wiesz jaka konstrukcja, czem są i co znaczą? Trzeba ich poznać, by w czas się dowiedzieć, że mecz się nie skończy, że nie rozegrany... W tem clou jest sensacji i sukces sensu niebywały dotąd. Racz zauważyć, że starszy, brodaty, wyraźnie pejsaty, z kształtną jarmułką i w czarnym chałacie — to z Witebska rabin. A jego towarzysz smagły, zezowaty i w białym burnusie z kapuzą zakonną — to z Timbuktu fakir. Spotkali się tutaj całkiem przypadkowo i mimo zaduch z perfumy i potu i cygarzysk smrodu, wnet się zwąchali. Język znalazłszy pomiędzy sobą porozumiewawczy (mieszanka licha hiszpańskiej mowy z narzeczem arabskiem) chytry, przemądry i utajony wszczęli rozhowor.
— Nu, po co to było tylego zachodu, skoro na niczem wszystko się skończyło? — zauważył rabbi.
— Nie mogę równego mieć z tobą zdania. Chętnie przyznaję, że jest najlepiej, gdy się nic nie dzieje. Z zamiłowania jam bezzmiany faktor. Lecz tu się dzieje, tam na scenie dzieje. Tu już się stało, nic się pokazało! — odpowie fakir.
— Myśli pan fakir, że oni się boją jeden przed drugim i dlatego tylko furt jak stali stoją? — Oni nie mogą: oniby chcieli, lecz siły nie mają i tak przetrwają, dopóki za nich nie pokonają nicości w sobie setki tysiące zrzeszonych miljonów, które wierzgają, wyją i plują, a walki wyniku. doczekać nie zechcą i nie zdołają.
— Jest, jest już odwilż w zaschłej, starej głowie. Niech pan sam powie, czy nie wskoczyłem na płochliwą szkapę? Ten Prochryst, to on całkiem dobrze wykalkulował z tym szkiełkiem w oku. Tylko po co szmaragd, kiedy taki drogi? Choć może i trzeba takiej kosztowności, aby była siła... On szkiełkiem zielonem trzyma Antychrysta, ażeby nie bił i nie śmiał przystąpić.
— Niech rabbi się dowie, że równocześnie u Antychrysta w szklanych jego zorzach jest moc pętająca ochotę Prochrysta. Jest równość w siłach, które na się dybią i przeciw sobie o zwycięstwo poszły. Stąd nie ruszą z miejsca i równość niemocy swym ludom okażą. Od czasu do czasu w chwilach kataklizmów „nic“ dziecię „czegoś“, najdroższy jedynak, na świat przychodzi i rządzi i zwodzi i ofiar ludzkich pożera miljony i tylko w powodzi krwi oceanów z życia uchodzi. I znowu na odwrót tak oto się dzieje, że „coś“ z nicości powstaje na przemian. Raz taki okres słońc i księżyców i doli człowieczej, a potem znów inny. Taki z wielkim niczem lub z czemś niestety aż nadto znikomem. Nie może być trzeci.
— Niech się pan popatrzy, niech pan tylko spojrzy! Teraz, zaraz proszę, mój kochany fakir! Taki jestem ciekaw, co też do tego szanowny pan powie? Ja wyraźnie widzę, jak właśnie w tej chwili ten z zielonem szkiełkiem w serce się wgapił, żebym tak zdrów był, prosto w samo serce swego przeciwnika, tego paskudnika. No, widzi pan dobrze? Czy on go zabije? Tego kudłacza swem strasznem wejrzeniem za serce przycapił, bój się pan Boga i już go nie puści...
— Nie bój się starcze, ciszej, ciszej. Antychryst też trzyma swego przeciwnika.
— Czy też być może? Na Boga wielkiego! Mów pan i pokaż, bo ja nie dowidzę. Łzy mi zachodzą na sędziwe oczy i mgły pod powiekę. Mnogie lat dziesiątki błądziły źrenice po Tory wersetach i już się wytarły. Oby mogły jeszcze powrócić raz tylko między ryże pukle, które się chwieją na wnucząt głowiętach hen stąd daleko!
— Jakiem Abu-Seif! Antychryst Prochrysta za głowę pochwycił okulary swemi, mózg mu przytrzymał i na skroś prześwietlił. Spółzawodnika myśl każdą odczyta i ruch wszelki złamie, zanim ten się pocznie.
— Nu! Oni się biją, jak zapowiedziano, biją spojrzeniami, jak było w programie. Czemu więc wrzeszczą ci głupcy na dole, czemu przeklinają? Ci obaj atleci są bardzo sumienni, nowy sposób mają i nie cyganią.
— Tłum nigdy nie widzi i zawsze się wścieka. Ja mogłem dostrzedz, co prawdą jest nową, bo w tem mój zawód. Idę ku niebu, zawsze idę, wiecznie, jako prawy sâlik[44] a na tej drodze nazwanej tarika wszechpojmowanie w pobożnego oczach wciąż się rumieni. Tu przystanąłem przy głośnych atletach, bo nigdy derwisz nie wie: co czyni i nie wie: dlaczego. Oto przyszła chwila, w której fakir wolny i jałmużnik âzâd[45] do myśli przyjmuje niebios zrozumienie. Nakrycie głowy wówczas on zdejmuje (żółty cylinder trzyma na kolanach) i staje się madschzub[46], co wszystko ujrzy i wyprorokuje. Mówię ci rabbi, a jeśli chcesz słuchaj: zapaśnicy obaj są szampionami swojego zawodu i są wzorowo obaj trenowani. Walka ich wielka i potrwa długo. I z tych co tu byli i z tych co miljonami przybyć tu mogą, ostatni padnie, zanim ci dwaj dzielni moc swoją wyczerpią. Ich siły są równe i długie na wieki. Jako się wpatrzyli, tak trwać będą dalej. Nie masz potęgi, któraby skusiła bojowników wzroku na oka mgnienie do mrugnięcia tylko choć jedną powieką.
— Na Abrahama i na Mojżesza, nu a co być może, jeśli Mesjasz przyjdzie?
— Bo ja wiem, co będzie? Mnie widzi się jednak, że gdyby przyszedł, to ruszać nie zechce tych zapaśników. Mecz zgrywa się wielki, ażeby nic z niego wyszło wśród boleści, aby urosło, dojrzało i skrzepło, a potem już na świat i do ludzkich mózgów włazszy układnie na stale osiadło. Zamiar jest cenny, by religja jedna i nowoczesna opanowała dwa ludzi miljardy, lądy i morza, półwyspy, wysepki, przepaście, powietrza, języki i serca. Sił ludzkich i myśli najwyższe napięcie, by nicość osiągnąć i w niej się rozgościć. Taka jest mądrość i dzięki atletom, wprost pierwszorzędnym, dziś ona zwycięża...
— To nic, co pan widzi, wszechmocne, potężne, to ono z jakich powstaje boleści?
— Z sił równowagi, którą się osiąga, kiedy myśl serce na wylot przebije, a serce się dostanie w zamyśloną głębię.
— Gwałtu! co ja słyszę! Oni są ranni: Prochryst w samą głowę, a Antychryst w serce!
— Każdą się religję buduje na męce. A zapanuje nad światem obrządek, który się z bólem upora w poczęciu i swym wyznawcom bezboleśną pewność otworzy na wieczność.
— Ja sobie myślałem: z nahajką już koniec i na pohybel tym zaporożcom żółtym, zielonym, czy nawet czerwonym, co wszyscy jednako w Mińsku i w Moskwie czy w Archangielsku mordują żydków. A tu tymczasem tylko nowa moda, a stara jest srogość! Bicz tylko się zmienił, a została bójka. Co ja mam z tego, że żelazna miotła ma być wymieniona na zaczepnych spojrzeń snop strasznie bolesny i że nie pręt tępy na plecy mi gruchnie, lecz do wnętrza wpadnie promień zadzierżysty na samym końcu z wyostrzoną myślą?
— Skończył się okres udręczeń fizycznych i czas już najwyższy, by myśli przeciwne ze sobą się starły i by się prały po mordzie, po grzbiecie, po potylicy, czy choćby po piętach, gdzie tylko się uda i gdzie kto utrafi, całkiem niemal wiernie, jak ongi po cielsku hulały sobie: kije i kolby, pałasze lub kindżał... Wie Allah, co czyni, święte Jego Imię! Nad niewiernymi nowy czas wschodzi: ciała wyzwolenie i męczeństwo myśli!
— Nie jest żaden geszeft takie przemienienie. Tanaitą[47] jestem, przyjacielem Miszny[48] i nie pamiętam, aby zapowiedź tego okrucieństwa wpisana była gdzieś do Bożej księgi. Biada mi, biada. Oj wej! Musiałem dożyć takiej przewrotności! Cóż teraz się stanie z ludem Izraela? Nie widzę Mesjasza, a śmierć zachodzi na me siwe oczy.
— I ja nie widzę. Mesjasza nie widzę, ani Mahometa. Bezmiary nicości i wszystkie zakątki, gdzie wielkich miłości twórcy się kryją, w skupieniu przebiegiem. Nigdzie nikogo i śladu żadnego nawet nie dostrzegłem. Może się mylę i niechcący błądzę. Moc moja zwidzeń może niezupełna. Gdy na mecz zdążałem, w Veracruz mieście wysiadłem z okrętu. Tam kwarantanny przemocy uległszy do gjaurów łaźni zostałem zepchnięty i do bezbożnej, parą buchającej musiałem wleźć wanny. A równocześnie święconą pałeczkę z nadobną rączką, którą mam prawo wszy derwiszowe zeskrobać niekiedy, gwałtem mi zabrano i aż do powrotu zamknięto, schowano w komorze celnej. Zaś pokwitowanie, które mi wydano, to już nie to samo, co czarodziejskie czystości narzędzie. Od tej kąpieli i tego rabunku mniej mam fakira godnych właściwości, a wymyte ciało stało się mizerne.
— Taki już gorzki życia mego szabas i same cores[49]. Piske Tosafot[50] wcale nie pozwala siedzieć z gojami na jednej ławie i objawienia szukać na meczu. Same złe duchy tu się zebrały i robią rewetes. O! niechaj Jahwe, Bóg wielki, jedyny wybaczyć zechce swojemu słudze, że prawdy kochaniem niby szałem gnany tuż przed samym zgonem między nokri[51] poszedł i chciał się z nimi w dobrem porozumieć.
— Dobrocią nie należy przenigdy handlować. Dobroci również nigdzie nie nabędziesz i od nikogo. Z samego siebie trzeba ją wydobyć, długo pomnażać, by nagle potem rozofiarować i nie pamiętać. Dobroć zaledwie przechodzi przez ludzi, lecz w nich nie mieszka. Nie służy jej ziemia. Najchętniej umyka w zawieje obłoczne, które są powszedniem oddechaniem Bogów. Nie będzie dobra tam, gdzie je trzeba dopiero wygadać. Jeśli dobroci wziąłeś nieco z sobą, w milczeniu z nią osiądź gdzieś u wnucząt boku i próbuj zatrzymać aż do życia zmroku. Ja zaś łanami złego i dobrego dalej sobie pójdę w kierunku nieba, dźwigając świadomość, że Duch Niczego tron sobie zbudował na ziemskich rozłogach, że się wyłonił, objawił i rządzi i że próżna dola robaczka ludzkiego, gdyby się chował przed wszechmocą Jego.
— A Ałłah, a Mesjasz?
— Ałłah się zjawi czy Chrystus lub Budda, gdy będą gotowi. Okres nicości i spełnienie jego zbliża nas do nich. Oni nadejdą, a każdy z kobiałką już pełną „czegoś“. Stąd niech pojmie rabbi, że nietylko płonne, ale i zgubne odrywanie oczu od wspaniałego widoku, „niczego“. Niech pozdrowioną będzie mądrość jego!
— A ci tam na dole, którzy nic nie widzą i nic nie mogą dowiedzieć się z tego, co jest na scenie, poco oni stoją i jak długo jeszcze tak wystawać będą?
— Oni się oswoją z poznaniem niczego. Czas jest potrzebny i tresura wzroku. Nic kiedyś ujrzą, a wówczas zaćmienie życiowej pustoty i napełnienie nadejdzie oddechu przez zrozumienie myśli niewidomych. I bliższe będzie zbawienie na ziemi...
— Zabiorę do głowy, co z sobą przyniosłem i co pochwycić mogłem tutaj trochę i pójdę do domu.
— Ty do Jehuwy, ja do Ałłaha, każdy w swoją drogę. A przy atletach zostanie reporter. Ten wytrwa, o wytrwa do samego końca i fałszów napłodzi, które spienięży za cenę prawdy sprytnie zabłaźnionej. Najchętniej z klatki kopertęby wykradł i stał się zwycięscą, gdyby nie ta kobra. Czas nam uciekać, by z moralnego pismaków zakonu ktoś nas nie dostrzegł i rewelacji patr-idjotycznej, obowiązkowej, nie spreparował. Chętnie zabiorę cię z pośród tłoku nieznacznym sposobem, lecz derwiszowi nie odmów jałmużny i do mej kasch-kûl (miseczki nadobnej) skromny wrzuć datek.
— Fuj! Niby pan fakir, a taki żebrak. Ja sam nic nie mam. Ledwie kilka rubli i nieco dolarów. Skąd wziąć i po co? Niech mię Pan Bóg ukarze, jeśli ja panu mogę dać cokolwiek. Już wolę zostać. Widział kto taki sromotny interes? Niechaj mi zeschłe kości tu połamią, ale płacić nie chcę i wcale nie mogę.
— Jak rabbi woli. Sallam aaleikum!
Tu Abu-Seif zeza w brodę puścił, żółty wdział cylinder i wymamrotał: „Allah akbar!“, czyli Bóg jest wielki. Poczem: „Allah kerihm“! czyli Bóg zna łaskę. W końcu z wejrzeniem na żyda gniewliwem: „Allah iharkilik!“, co jest przekleństwem wcale niedwuznacznem i znaczy mniej więcej: (nie chciałeś dać grosza, więc niech cię Bóg spali!). Gdy zaś już skąpca do dschehenna[52] wysłał, raz jeszcze na scenę, na deddschel‘a[53] spojrzał i jak dymek zwiewny mimo ciżbę... zniknął.
Rabbi zaś westchnął, poprawił pejsy, językiem mlasnął i głęboko usnął.
Finish jest meczu, finale rapsodu idjotów spółczestnych i komentarza do teki graficznej.




Może już wreszcie, zwłaszcza po tem wszystkiem, co per longum, latum[54] wyłuszczyłem w liście, Pan mię jednak poznał?
Ja Pana nie znam i jeśli masz treści swoje, rodowite, z zapałem przystąpię do nawiązania z niemi znajomości. Wiem dotąd nieco o Pańskich grymasach, powszednich, kosztownych i zwalczać je myślę ze wszech miar uczciwie. Nadewszystko jednak cenię Pana maskę, a raczej projekcję na cenny wyraz. Wciąż ją pamiętam i dla niej proszę, byś przybył natychmiast. Dzięki tej masce, nie wstydzę się przyznać, jest mi Pan potrzebny, niezbędny, bezcenny!
Czekam, conde Orgazie — mr. Havemeyer!
Gościna u mnie z przeciętnym komfortem.
Farewell[55] i pogody życzę przez Ocean.

Your servant[56]
Dawid Yetmeyer.



P. S.
Proszę, by raczył Pan przywieźć ze sobą w podręcznym kuferku kardynała Nino, opakowanego nad wyraz starannie. Będzie mi potrzebny. Mam jeszcze mnogie a wątpliwe kwestje i z tym ortodoksą pragnę je przegadać. Kardynał chętnie zajrzy do Toledo, siedziby tortury i twierdzy wierności arcykatolickiej. Podróż mu morska, sądzę, nie zaszkodzi, a raczej przeciwnie, zapylone płuca przewietrzy, nasoli. Kompan ja się zbierze przednia i wybredna: Inkwizytor, Orgaz, El Grec‘a prawnuczka, Jacinto, zapewne ktoś jeszcze, kogo dobierzemy, no i gospodarz, którego pominąć w tym wypadku trudno. Odmawiać nie radzę, oczekuję, żegnam.

D. Y.









  1. Potworny grubas.
  2. Bajki, brednie.
  3. Brednie.
  4. Królem będziesz, gdy należycie działać będziesz, jeśli zaś nie, przepadniesz.
  5. Wszechmocny i najlepszy egzekutorze rzeczy ludzkich.
  6. Najgrubsze otręby.
  7. Widmo nizin.
  8. Uzbrojony pastuch na koniu.
  9. Wierni wyznawcy.
  10. Zbójcy kolejowi w Stanach Zjednoczonych.
  11. Kopalnia srebra czy miedzi.
  12. Zielona żabka, w przenośni używane przez traperów przezwisko: nowicjusz, pyszałek.
  13. Zamek w powietrzu
  14. Słowo.
  15. Opowieść.
  16. Braciszek zakonny.
  17. Sklep ze wszystkiem.
  18. Do pioruna!
  19. Tajna organizacja morderców politycznych.
  20. Wioska czerwonoskórych.
  21. Dzicy.
  22. Kobieta indiańska.
  23. Pan.
  24. Szumowiny.
  25. Powstanie czegoś, narodziny.
  26. 26,0 26,1 Wulkany amerykańskie.
  27. Pan.
  28. Łamacze fal.
  29. 29,0 29,1 Zwierzątko połyskujące nocą na morzu.
  30. Roślina morska w nocy świecąca
  31. Słomkowy, cienisty kapelusz meksykański.
  32. Ożywczy owoc amerykański o pomarańczowym miąższu i posmaku.
  33. Również soczysty owoc południowej Ameryki.
  34. Tysiącmilowa mielizna na Atlantyku.
  35. Pustynia pomiędzy Texas, Arizoną, Nowym Meksykiem a terytorium należącem do Indjan.
  36. Dobry pasterz.
  37. Boski człowiek.
  38. Pospolitak.
  39. Dostawcy.
  40. Nadzwyczajnie!
  41. Sąd.
  42. Rodzaj czerwonoskórych barwy ciemnej.
  43. Najwyższy szczyt gór meksykańskich (5700 m).
  44. Derwisz.
  45. Wolny.
  46. Ekstatyk.
  47. Wykładacz religijnych ksiąg żydowskich.
  48. Dosłownie: nauka. Część główna żydowskich ksiąg religijnych.
  49. Troski.
  50. Obowiązujące przepisy talmudyczne w liczbie 5931.
  51. Wrogowie.
  52. Piekło.
  53. Antychryst.
  54. Długo i szeroko.
  55. Szczęśliwej drogi.
  56. Sługa pański.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Jaworski.