Wesele hrabiego Orgaza/Rozdział czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Roman Jaworski
Tytuł Wesele hrabiego Orgaza
Podtytuł Powieść z pogranicza dwóch rzeczywistości
Wydawca F. Hoesick
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


A, B, C — O DANCINGU.
Czwarty rozdział wiernie powtarza, co...



popularne pismo madryckie „A. B. C.“ wypisuje w płaskiem ujęciu reporterskiem o powstaniu „Dancinga Przedśmiertnego“ i o urządzeniu jego komnat przeznaczonych do wywoływania u zwiedzających tych nastrojów, które sprzyjają konstruktywnemu sposobowi myślenia i narodzinom uczuć metafizycznych.


A, B, C MADRYCKIE
O DANCINGU PRZEDŚMIERTNYM W TOLEDO.



Wydanie z dnia 13 listopada 1921


„Biedne jest nasze życie umysłowe. Ma się wrażenie, że myśl rodzima zwolna dogorywa. A w każdym razie, gdy inicjatywa zjawi się jaka, to zawsze obca i z zewnątrz przybyła. Trzeba ten objaw przygnębiający uświadomić sobie, nigdy nie ukrywać, lecz wręcz przeciwnie opinji publicznej tak „dumnej“ i „czujnej“ stale przypominać.
Fakt w tym rodzaju, więc pocieszający (i równocześnie nad wyraz posępny) zdarzył się ostatnio w przecudnem Toledo. Donoszą nam stamtąd:
Szerokie koła mieszkańców naszej historycznej mieściny poruszyła do głębi transakcja dokonana w cichości jeszcze z początkiem jesieni, a ujawniona obecnie dzięki okolicznościom, które domagają się raczej doniosłego rozgłosu, aniżeli wstydliwego przyćmienia. Starożytny, piętrowy domek, w którym mieszkała swego czasu sława naszego narodu, Cervantes, tak zwana Posada de la Sangre, przeszła z nieuświadomionych rąk dotychczasowego właściciela rodzimego na własność amerykańskiego nababa, pana Dawida Yetmeyera z New Yorku. Specjalne komisje parlamentarne i międzyministerialne badają surowo, czy i o ile mogło mieć miejsce w tej całej aferze ominięcie obowiązującej ustawy o nabywaniu nieruchomości przez obcokrajowców. Z ruchliwości jednak nowego pana na Posadzie oraz z niezwykle szerokich sposobów, przy pomocy których wśród nas się rozgościł, wnioskować wypada, że klamka zapadła i nie otworzy jej żadna sztuczka prawna. Uznać natomiast należy niezwykłą sumienność, z jaka oryginał-miljarder przystąpił do odnowienia walącego się domu. Od lat szeregu nawoływała cała prasa do natychmiastowej odbudowy zagrożonego poetyckiego puzderka, ale napróżno. O! niechaj po wieki wieków przeklęty będzie ten kolegjalny system załatwiania przez nas spraw pilnych. Plany rekonstrukcyjne, projekty artystycznych ozdób, wszystko było już gotowe, ale na papierze w rulonik zwiniętym. Podwójnie biedna jest nasza Hiszpanja: cierpi na stały brak pieniędzy i na niezdolność chroniczną do wszelkiego dzieła. Dość, że ubiegł nas fantasta zamorski. Jednem głowy skinieniem zgodził się na wszystkie nieprawdopodobne wymysły madryckiej „komisji konserwacji zabytków“ i jednym tchem zabrał się do pracy. Cały sztab naszych architektów i rzeźbiarzy u siebie zatrudnił oraz legjony robotników krajowych. Natomiast inżynierów, urzędników, dozorców i rzemieślników sprowadził sobie własnych. Trudno mu uczynić jaki zarzut z tego.
Dziś Posada de la Sangre to prawdziwe cacko. Wierzyć się nie chce, że arcydzieło wskrzeszone zostało w przeciągu dwóch czy trzech miesięcy. Naszym zwyczajem lataby całe ta budowa trwała. I pjetyzmowi narodowemu też zadość się stało, albowiem u samego wejścia wmurowano napis:

„Tu mieszkał Miguel de Saavedra Cervantes,
anno Domini MDCIII“.

Nieco zaś niżej i już mniej czytelny włączono dodatek:

„Odnowił w poszukiwaniu zbawienia na ziemi brat Don Quichote’a i Cervantes‘a zawzięty kochanek
Dawid Yetmeyer z New Yorku.
Anno Domini MCMXXI“.

Cudaczny ten frazes odpowiada w zupełności dziwacznym właściwościom umysłowej organizacji odnowiciela Posady. Wyraziły się one najdobitniej w rodzaju przedsiębiorstwa, jakie amerykanin w tym domku założył. Oto na wysokości pierwszego piętra z daleka uderza w oczy ogromna wstęga elektrycznych lampek, z których litery barwne ułożono wiążąc je w słowa:
DANCING PRZEDŚMIERTNY.

Co to wszystko znaczy i do czego zdąża? Po mieście złośliwa gruchnęła pogłoska, że Posady właściciel albo jest niespełna zmysłów, albo co gorsza zamierza kpić ze wszystkich. Wasz Korespondent udał się natychmiast na miejsce wydarzeń i wprost u ich sprawcy zażądał wyjaśnień. Przyjęty zostałem nad wyraz uprzejmie, a na podstawie wielce łaskawie udzielonych mi informacij oraz pouczających oględzin, jestem w stanie rozprószyć wulgarne obawy.
Ranek był piękny, kiedy staroświeckie kraty wchodowej bramy przedemną rozwarto. Przedsionkiem o nieskalanem sklepieniu romańskiem wszedłem do patio[1]. Rozległe, słoneczne, nakryte niemal niewidoczną, rozpływającą się w jasność powietrzną, kopułą szklaną. Niby czworobok paradnych żołnierzy wokoło podwórca słupy maurytańskie dźwigają sklepienia. W pośrodku wyniosła kokosowa palma, tak zwana królewska (oreodoxa regia) ku zwyżom wystrzela. Jest tajemnicą, jak ją zasadzono i jak się przyjęła. U jej podnóża gniecie się rodzina przyziemna, wstydliwa palmowych karłów o rozszczepionych, pokurczonych liściach (cariota propinqua). Z pośród zarośli tego basenu lama się wspina. Wypchana wzorowo. Szerść popielata, a nawet siwa. Natchnione ślepia ku niebu rzuciła, pysk wstrętnie skrzywiła, podniosła ogon i wody siklawą spluwa, wciąż spluwa wysoko, daleko. Strumień dosięga palmy czupryny i wzdłuż pnia potem spokojnie spływa. Ogromna koncha dziwnego basenu jest z malachitu i cztery zady hippopotamów brutalnie przygniata. Z bronzu potwory chcą się wydostać, wymknąć od ugniotu, więc prężą cielska i popłakują rzewnie, bardzo rzewnie przez ogłupiałe, tępe oczodoły i rozchylone, przekrwione nozdrza. Łzy ich spadają ożywczą rosą na niebieską grzędę samych niezabudek, które okalają basen wianuszkiem w głąb mozaiki wpuszczonym nieco. Cała posadzka z pstrych, drobnych kamyczków jest ułożona, spojrzeniom dając ucieszny obraz: ohydna ropucha groźnie się nadyma i do połowy podwórca spuchła, zaś w drugiej połowie egipski apis[2] szlachetny, wytworny, rozstawił kopyta, macha ogonem, gały w żabę wpuścił i jęzor, jak długi, na kpiny wygarnął.
Przy każdej kolumnie do ziemi wpuszczone jakieś drzewo czuwa. Więc eriodendron — bawełniane drzewo i carica papaya — melonowe drzewo i fikus kubański i araukarja i wachlarzowa flirtuje palma (sabal umbraculifera) i zbiły się w pęki zgrzybiałe arony, a niemal na przemian gaj bananowy i gąszcz bambusowa cienie mnożą chłodne. W powietrzu się perli rozochocony licznych ptasząt szwargot, skryty gdzieś w listowiu i jak zapach słodki oczom niewidoczny. Zjawia się tylko czasami od stropu tajemniczy lotnik, jaskółka morska (oceanites oceaniens), towarzysz burzy, przewodnik okrętów, które w głąb idą, spowiednik topielców. U góry nad patio szalone, taneczne zatacza kręgi. Cień jaskółki ciąży powiekom rozwartym. Skąd wzięli ptaka powiedzieć nie umiem. Tych pytań gatunek najlepiej rozwiąże odpowiedź miljardów.
Sklepienia dźwigają okolną galerję, gdzie same loże w postaci namiotów utkanych z włosów, zielonych i złotych, ospałych paproci. Wnętrze ścian zdobią barwy rozpuszczone drobniutkich kwiatów, które gwarnem mrowiem przylgnęły do łodyg roślin górnolotnych. Każda taka loża ma własny przedpokój (w ścianę wkutą wnękę) i wszelkie wygody.
Podczas gdy patio za arenę służy głównych produkcij (pantomimy, tańce), z dolnego krużganka pod brwiami sklepień wejść jest kilka obok do komnat specjalnych. Wprost zaś z podwórca kręconemi schodki dostać się można na piętrowe wyże, gdzie próbna sala, liczne garderoby i właściciela zacisze prywatne.
Niedługo czekałem w mgle hall‘u różanej, w tropikalnym gaju, wśród ptactwa wesela i ciszy marmurów. Stoczył się ku mnie po schodach gospodarz. Grubasek rozkoszny, zabawny i zwinny. Zaledwie w oczach czai się hardość, choć twierdzić można, że szkli się ona raczej w okularach. Obejście skromne i wciąż ma w pamięci pozory prostoty. Jedwabna koszula na widok wysyła brudne, wystrzępione i cyfr batalionem upstrzone mankiety. Jankes jest w pyjamie z żaglowego płótna, mocno przepoconej. Plecione podano fotele (służba jest chińska z tutejszą zmieszana), hawańskie cygara i mrożony kefir.
— Pan rządzi opinją. Nic mię nie obchodzi szanowna opinja. Sąd trzeba mieć własny o wszystkiem, o wszystkiem. Odwagę mieć trzeba, by też czasem o czemś nic a nic nie wiedzieć. Tylko w ten sposób można swoje zrobić. Panu i dla Pana, który był tak łaskaw do mnie się potrudzić, coś nie coś powiem i proszę z tem czynić, co i jak wypadnie. Założyłem dancing. Instytut pogody i mądrej radości. Forma rozrywki najbardziej powszechna. Wabi i zatrzyma. I stałych gości można się spodziewać. A o to chodzi. Dancinga przydomek opiewa przedśmiertny. Więc chciałbym rozbawić mych zacnych klientów aż po same brzegi ochoty do śmierci. Po wojnie ujrzałem wypróżnione wnętrze każdego człowieka. Czem mu je zapełnić? Śmiechem, bujnością, tańcem i muzyką. Możnością wesela. Wyrabia się przez to myśli żywszy obieg. Myśl krąży w człowieku, by była historja na szerokim świecie i religja kwitła w odludnej zadumie. W pustce powojennej chcę wyrobić treści czyli niezbędny dla ludzkości pokarm i treściom tym nadać wszechwładny wyraz. Chcę ufundować niezbędny po temu zakład położniczy albo inaczej: modne misterjum. To wszystko. Szczegóły, kto zechce, dostrzeże w dancingu.
— Najmocniej przepraszam — nieśmiało wtrąciłem — lecz radbym usłyszeć, dlaczego to właśnie na hiszpańskiej ziemi, a zwłaszcza w Toledo tej akcji początek, która wprost zmierza do odrodzenia powojennych ludzi?
— Ogólnikowo odpowiedzieć mogę. Cała okoliczność jest prostym wynikiem naczelnej konstrukcji (!?), o którą myśli i czyny opieram. Pozatem nie skrywam, że żywej sympatji nicie mię wiążą z tym waszym półwyspem i że szczególne mam zobowiązania wobec takich mężów, jak Nino-kardynał, Cervantes, El Greco...
— Czy wolno zapytać o działania program na czasy najbliższe?
— Dancing i jeszcze raz dancing. Tu oczekuję pierwszego od dawna zdarzenia, które historję do życia powoła i tu muszę pierwszych wytańczyć kapłanów dla nowej religji, ażeby myśl ludzka w szczęściu umierała i dla szczęścia żyła.
— Ale na razie w zgodzie z tą przeszłością, która nam prawa po dziś dzień dyktuje?
— O tyle, o ile. Powiedziawszy prawdę mało jest dzisiaj śladów dawności a zapowiedzi na przyszłość też nie ma. Czujność hultajów i nieprzytomność ziemskich niebożątek — oto rzeczywistość, która nas zalewa. Chodzi mi więc o to, aby dłużej nie stać w tej nieznośności, lecz ruszyć z miejsca. Proszę zatem za mną. Poznając ten zakład i system mój pozna ten, który nie ziewa przy poznawań trudzie. Otóż gdzie siedzimy główna jest scena. Podczas występów kobierce zaścielą mroźną mozaikę. Najważniejsze jednak są izby sąsiednie, gdyż każda szczególna ma swoje własne, ważne przeznaczenie: przygotowawcze. Myśli niemowlęta w nich się pielęgnuje stosownie do wzrostu i do pochodzenia, ściśle według wieku. Ćwiczy się, hartuje, odżywia, przewleka, aby dojrzały do wiary człowieka. Kurs koszykarski dla wyrównania łozy wyobraźni z nieugiętością krzewów intellektu. Nazwy im dałem sklecone z łaciny. Przejdźmy po kolei. Zwracam uwagę, że na papierze notować nie wolno, lecz tylko w pamięci. Zaczynam:

Komnata I.


PRAEPARATORIUM.


Początek wszystkiego. Podręczny księgozbiór, skład rycin, podobizn, projektów. Sala na górze a z nią połączony wewnętrzną windą jest na dole pokój, gdzie wśród ksiąg natłoku pracownia, czytelnia. Dzieła religijne. Rzadkie egzemplarze. Oprawa paradna. Biblja leży święta we wszystkich językach. Najciekawsze z wydań jest polskie, a potem japońskie. Mszały, brewiarze, psałterze klasztorne. Unikatów mnóstwo. Wspaniały jest Talmud, cały utkany z barwnego włosienia: od abisyńskich pochodzi on żydów, tak zwanych falasza. Jest Kalewala w wydaniu Lönnrota, zbiór legend fińskich i jakuckich wierzeń. Na osobnej półce spoczywają pisma wyznania Konfucja: uprzystępnionych naszemu poznaniu fundamentalnych pięć King i Szu cztery. Zaglądałem również do arcydzieła skromnego Lao-tse, które Tao-te-king miano (zresztą dobrze znane i przystępne) nosi. Przykrą już myszką ta moralność trąci. Natomiast warto zbadać dokumenta do religji Szinto, która w Japonji rządziła i rządzi. Wybór historyjek, niekiedy wesołych, zdobionych rozkosznie, nazwano Kożiki. Jest dykteryjka tam arcyzabawna, którą polecam naszym Czytelnikom: Jako państwową główną konieczność ustanawia ona boga kaligrafji, wywyższonego do roli niebiańskiej (!) z pośród ministrów. U nas się ludziom wciąż odbiera teki i w roli portfelu trudno jest wytrwać na jednym fotelu! Za rym przepraszam i za kiepski dowcip, lecz zbyt często marzę, jakby to u nas ktoś z pośród władnych mógł zostać bóstwem. Zbyteczne wprawdzie, ale czy możliwe? A divinatio zwykłej kaligrafji możeby również stan naszej ciemnoty pokonać zdołała z wyraźną korzyścią dla światłości mózgów. Widzę, że uwiódł mię dziwak Yetmeyer i że jedną po drugiej popełniam dygresję. Budzę sprawozdawcę i donoszę dalej: są egipskiej wiary wyznania najstarsze pod nazwaniem pięknem: perten heru, czyli „wyjście poza dzień“. I asyryjskich i babilońskich są panteonów przepisy klasyczne a z pośród fenickich jako najwcześniejsze muszą być znane Sachoniatona półgreckie fragmenty. Odrębne oddziały stanowią Indje, Persja i Grecja.
Nad jednym z koranów utknąłem dłużej wprost onieśmielony przepyszną oprawą, na której migotał rozśmiany firmament bezcennych klejnotów. Więc wyraziłem głośno obawę, by tego skarbu rzezimieszek nie skradł. Lecz uspokoił mię gościnny jankes postarzałego wskazując kakadu, który promenadę po półkach, pulpitach dla zdrowia wskazaną odbywał z powagą. — Stróż to nad stróże — oświadczył Yetmeyer — najdrobniejszą kradzież natychmiast wykryje i złodziejowi umknąć nie pozwoli. Nieznacznie dziobem guziczek naciśnie podając służbie sygnał alarmowy. Czuwają wszędy, pod drzwiami, na dachu, półdzicy janczary. Ρο-pô tresowany (nieco drażniące jest imię papugi!) wskazuje im sprawcę, ułatwia rewizje. Zresztą mam zamiar na wszystkich afiszach takie oznajmić ludziom ostrzeżenie: „W kieszeni z dancingu nic nigdy nie wolno wynosić ponad to, co przybysz miał z sobą wstępując do wnętrza. Każdy podejrzany musi wybaczyć i będzie poddany wytwornej rewizji. W głowie natomiast wolno i należy wynosić wszystko, co dancing dać może“.
Przyzna mi każdy z szanownych rodaków, że pomysł jest trafny i wręcz typowo amerykański.
Dziwi tu jednak i nieco uraża frazes wprost wstrętny, wypisany wszędzie, gdzie tylko się ruszyć. W dodatku jeszcze greckimi znakami:

Θεών ἑν γοὐνασι...[3]

co zapowiada, że kto w tej izbie przebywa, pracuje, tem samem bogom na kolana siada.
Z sali do sali przejść tutaj nie można, gdyż nie należy, jak właściciel sądzi, poufnych nastrojów przez zbytnie zbliżenie mieszać i mącić. Korytarzowy czy hotelowy wprowadzono system. Znowu od krużganku drzwi naciskamy, gdzie

Komnata II.


REFLECTORIUM.


Miła, pogodna sala jadalna. Śmieje się czeczota. Biedermeier pieści. Do słońca się mizdrzą z muślinu firanki. Kwiatuszki na oknach, tapetach, na lampie. W altankach z powojów i z winogradu przytulne stoliczki. W pośrodku izby więzienie oszklone napełnione wodą. Kozły wywracają pozłacane rybki. Zegar staroświecki barytonem tyka. Podłoga zasłana puszystym kobiercem, który Aurory wstydliwe miłostki rozpowiada wszystkim. Trzyma się ściśle przepisu na plotki, wzory anegdotki języczkiem świetlanym podmalowując z odcieniem miedzianym, gdyby od niechcenia, serdecznie, nieznacznie. Tło: lazur stanowi niebiesko-stalowy oraz zbaraniałe z zachwytu obłoczki. Jedyny przepis, który tu krępuje, to jest

Silentium[4]


rozbazgrane wszędzie. Nie obowiązuje ta dzika pretensja rozbawionej zgraji księżniczek, hrabiątek, która pod osłoną nietykalności gobelinowej gdzieś w parku Wersalskim swywoli i broi, kopjując faunów i banalne nimfy. Tuż przy nich sterczą srebrne kandelabry i cały skandal bezwłocznie oświetlą.
— Po praeparatorium zaraz jeść trzeba — objaśnia gospodarz. — Stanowczo zwalczam wielce gadatliwe, bezmyślne trawienie. Trawić trzeba myśli wraz z ciała pokarmem. Milczenie z jedzeniem dla mózgu twórczego jest najsmaczniejsze ziemskie zestawienie. Wypoczynku niema, (bo życie go nie zna), lecz umożliwienie dalszego wysiłku.
Zaprosił do stołu. Zasiadłem do lunch‘u ze szczerą ochotą. Przez kotarę z głębi malaje z kolczykiem w nosie, w kąpielowych portkach, prawie bez szelestu, potrawy wnoszą. Zastawa, talerze, wazy i półmiski: zawstydzone złoto. Na większych płaszczyznach dętego reljewu patetyczne sceny. Maniera czasów poaleksandryjskich. Je się według tempa, które chronometr na stole wybija. Menu pozbawione cech nadzwyczajności. Paprykarz cielęcy, gularz wołowy, myśliwski bigos, ragout baranie, szczupak gotowany, sandacz w marynacie, lin całkiem golony, rostbeef, tatarski befsztyk, kotlet po wiedeńsku, kura z kogutem lub kogut bez kury, kwiczoły, półgąsek, niedźwiedzie łapki, zając w własnym sosie, ryż ze śmietaną, puddingi, szarlotki, sałatki, kompoty, owoce i lody. Spis potraw skończony. Można jeszcze dostać na zamówienie, (ale czekać trzeba) w słodzonych powidłach lekko zanurzone wielkie czeskie knedle. Kuchnia pozbawiona hiszpańskiego wdzięku i na teorji oparta wiedeńskiej. Napoje: Giesshübler i piwo pilzneńskie. Wino na zesłaniu. Likiery wzbronione. Czarnej kawy nie ma. Uprasza się nie palić, zupełnie na serjo. Do ust płukania kabina na prawo (przy wyjściu), a toaleta jest znowu na lewo. Tam kwartet smyczkowy, ale nie cygański, anemicznie rzewny, więc pewnie niemiecki, dyskretnie przygrywa.
W najbliższem sąsiedztwie jest

Komnata III.


INSPIRATORIUM.


Pan Yetmeyer twierdzi:
— Myśl odkarmiona sposobem właściwym, a więc podwójnie: przez wiedzy ambrozję i przez codzienną strawę zmysłową, które w trawieniu pogodnem złączone urodzą refleksję, musi następnie flirtowi się oddać z tajną inspiracją. Tym założeniom odpowiada skromnie komnata trzecia, która fizjonomję ma nastrojową czy marzycielską.
Wchodzimy. Jest ciemno. Gdzieś z wyżyn stropu kotara rzucona, która w półkręgu trzy ściany pokoju okrywa szczelnie. Draperje zwiesiły leniwe jęzory, nieustępliwe, zszarzałe, bezczelne. Brak mi oddechu. Jedna ściana wolna. Mgły na niej się kłębią, zimno pykającym kagankiem gazowym ledwie rozwidnione. Pośród odmętów cień człowieka brodzi. Przez chwilę widoczny jest najwyraźniej. Miedzianonagi pastuch beocki w wątłej opasce z koźlej, żółtej skóry i z pałką owczarską w zadumanej dłoni. Spojrzał wprost na mnie z rozkłębionej toni. W tych oczach, w tych oczach gna strumień szalony, bije mchy zielone, szronem migoce zapienionej bieli i mądrym szafirem głębię sobie ścieli. To Hermes! — poznaję — na jakimś nieznanym, arcydzielnym fresku. Jest jak upiorne o szczęściu marzenie, barwione niebem kamienne natchnienie, gdzieś zagrzebane w podziemiach Pompeji.
Szczerzą już ku mnie złowieszcze piszczele pochowane w mroku trzy greckie napisy (nieznośna maniera kształconego snoba):

διάκτορος[5] — ἐριούνιος[6] — ψυχοπομπός[7]

co przypomina czy uprzytamnia każdemu przybłędzie, że Hermes jest boski dla myśli przewodnik, zwłaszcza w podróżach nieco nieoględnych po świeckich rozłogach, że dobre ma serce i w słowa napięciach ludziom pomaga, zaś duszom zgaszonym przez straszydło śmierci w ciemnościach dogadza.
U stóp syna Zeusa leżą kozetki, przytulne, powabne. Sprzęty starogreckie. Usiadam. Wyczerpany jestem. Nie zwraca uwagi wszechwładca dancinga, lecz niezmordowany zaczyna misterjum. Na przeciwległej kotary aksamit, pokorny, obleśny, dwa padły światełka, okrągłe, ciekawe i jak płomyk chwiejne. Płyną po ślizgiej zasłony przestrzeni i porywają całe twe spojrzenie. Czasem przystaną u góry lub z boku, lecz na tym postoju już nie oderwiesz od nich twego wzroku. To Hermesa oczy, które myśl twoją prowadzą, uwodzą i na właściwe wtrącają koleje. Myśl samotnieje, od zbytecznego i bałamutnego odrywa się tłoku. Chodzić się uczy po niebie, po ziemi. Klimatu szuka, gdzie może poorze i trochę zasieje. Jest zawsze z sobą. Słucha monologu swego własnego. Wiedzą niewiedzy posila się, grzeje. Nad każdą przeszkodą wspina się do skoku. Przed siebie dąży, chce czegoś. Hermes ma upór pielgrzyma w oku. Wiesz co już i kiedy i jak i którędy!... Światełka migocą, a bóstwo przewodzi. W mózgu człowieka powoli świta: jutrzenka — inwencja!
Myśl się oswoiła z twórczą swoją dolą, więc ją z żywiołem, z temperamentem należy sprzęgnąć, zanim zacznie działać. Temu przeznaczeniu służy:

Komnata IV.


INHALATORIUM.


Słyszę objaśnienia:
Śpi żywioł w człowieku. Wązką płynie strugą pod skórą po żyłach. Trzeba go budzić, sztucznie nawoływać, a następnie siepać. Wchłaniać, wdychiwać musi człowiek często podnietę dla zmysłów. Gdy żywioł się porwie i gwałtownie spiętrzy, myśl cwałem uniesie na podniosłym grzbiecie. Dopiero w przymierzu z żywiołu tętentem poczucie jest myśli, gdyż w pomysł się wciela i na świat zdąża.
Sala jest lakowa i z laku są sprzęty. Dygocą motyle czarne, żółte, płowe i blado-niebieskie, nieco skropione brązowemi centki. Zanurzają głowy w ciemnowiśniową otchłań lakową. Czołgają się za niemi posrebrzane węże. Ryba koczkodan wyzłociwszy skrzele capra się[8] w powietrzu. Wściekł się jakiś polip z wyspy koralowej i brudno liljową ciecz wokoło sieje na zbałamucone a zaróżowione meduzy, rozgwiazdy, czy durne jeżowce. Filodendrony wlazły na topolę. Płoną czeremchy, chowają piersi wiśnie zasromione, jabłonie w ślubne welony się stroją. Mimozy kichają z dławionej radości. Z jaskini baśni i legend dziecięcych smok sunie potworny i sam zawstydzony przesadnym wyglądem rozdziawił paszczę, by śmiechem nadrobić szopny brak wdzięku; świętojański robak, zapewne niemowlę, dostał się na jęzor.
W każdym sali rogu, na postumencie nagi siedzi Budda. Z lawy zastygłej w rzeźbiarskiej tokarni ogładzony schludnie. Brunatne ma ciało i sznurek przez piersi zgoła niepotrzebny. Nogi przed sobą przedziwnie ułożył, jak placek zgniecione, a prawą dłonią wielce namaszczony gest czyni mądrości słusznie utajonej. Twarz bóstwa łagodna usypia powoli w leniwym uśmiechu.
Japońska waza w samem sali centrum wciąż bucha płomieniem, który zjada mirty z Afryki południa. Stąd też woń kadzidła przesłodka, nabożna i ogłupiająca. Tu jest fumoir. Wszelakie gatunki tytoniów i cygar roznoszą chunchuzy, typy drapieżne a bardzo sumienne. Nargilą raczą marokańskie starce, w ciemnych burnusach i białych turbanach z zieloną przepaską. Mokka we wszystkich możliwych odmianach podają gejsze z porcelanowym na obliczu smutkiem.
Przechodziło do baru, kilka kroków głębiej. Styl magdeburski, ale nie w kolorze, gdyż z czarnego dębu pną się po ścianach rżnięte boazerje, masywne, solidne. Naczelnym momentem jest bufet potężny, dookoła sali konsola wygięta z białą płaskorzeźbą, przedstawiającą „zwiastowanie śmierci“ — Zulusów legendę. Jak Unkulunkulu czyli pierwszy człowiek z sitowia wypełza, jak obejmuje nad światem rządy, jak braciom swoim przez kameleona przesyła wieści, że będą żyć wiecznie, a równocześnie przez salamandrę, że pomrą koniecznie. Niedbaluch, niecnota i wałkoń niegodny jest życia zwiastun. Po drodze przystaje, zajada owady i z nenufarem cienistym flirtuje. A salamandra jak opętana spocona, zbiedzona sunie od rana aż do wieczora do ludzi... ze śmiercią. Wyścig skończony, wieczyste życie na zawsze stracone, umierać trzeba a wina jedyna jest kameleona.
Motyw czarno-biały, który tu panuje, jest wyzyskany sprytnie i oględnie. Na czarnem drzewie oparto marmury, śnieżyste, mleczne. W ścianę zagłębione, amfiteatralnie bieleją półki. Wrzaskliwa galerja upstrzona flagami plomb, etykiet, marek. Pagody, meczety, stożki, piramidy z samych butelek. Rosolisy, wódki, koniaki, likiery, rumy, cock-tail‘e, coblery. Działy, oddziały, wydziały, przedziały. Magistrem głównym jest tu muzułmanin przybyły wprost z Mekki. Krogulczy ma profil, paciorki szklane złośliwości w oczkach i karmin smętku na ścienionych wargach. Widmo białej szaty, barczyste, wyniosłe wszędy po sali, jakgdyby zarazę, w milczeniu roznosi. Polak z Kongresówki rumiany i krępy, w ponurej czamarze, jest mu adjuwantem. Aptekarzuje zaś przy bufecie i zdradliwych szklankach sama dzika służba: Kafry, Hotentoci, Tauregi i Kabylów nieco. Czarnym golasom dla przyzwoitości taftowe, bieluchne na biodra wciśnięto rodzaju okrywki. „Ognistej wody“ są przednie gatunki. Z tych, co kosztowałem, a zapamiętałem polecić mogę: czeską śliwowicę, polską kontuszówkę, litewską starkę, węgierskie nalewki. Najbardziej jednak przypada do gustu mało komu znana wódka „ajerówka“, alkoholu marjaż z mleczem tataraku. W dobrym rodzaju jest angielska whisky. I jugosłowiańska niezła „aqua vitae“. Niemile cuchnie, ale wściekle mocny jest z kwiatu agawy wyciśnięty napój: meksykański pulque. Z pośród coblerów skosztować należy odmianę z sherry oraz najdziwniejszy: „Prince of Wells“ ochrzczony. Wina niezliczone, wszystkie doskonałe. Najbardziej uwodzi wprost nieporównany Chambertin omszały. A zamykają ten zespól wspaniałe seki-demiseki, gdzieś jeszcze przed wojną z Szampanji zwiezione. Potraw nie podają, ni żadnych słodyczy. Jako zakąski służą przy kielichu: z Bordeaux ostrygi, astrachański kawior, bałtyckie szprotki, indyjskie placki czysto owsiane tak zwane tortilla[9], mace, pierniki, migdały w soli, kawa niemielona i nieodłączne, zawsze pożądane frankfurckie parówki naturalnie z chrzanem i tylko skrobanym. Z owoców jedynie: papaja, melony.
Do baru przylega sala wydłużona i w głąb fundamentu niejako spuszczona. Ma same kabiny do snu przyrządzone. Szwedzkie są łoża adamaszkiem kryte. W każdym przedziale telefon iskrowy do niezawodnej, najszybszej rozmowy ze samym sobą, z urojeniem własnem. W nieograniczonych podają tu dawkach: eter, morfinę, kokainę, opjum. Bolesne stękanie, głuche westchnienia, sapanie, charczenie i mamrotanie: to główne motywy instrumentacji, z której melodje na ciszę tej sali bez echa spadają. Ma się wrażenie, że gdzieś coś się wali, że sypią się stęchłe jakieś rumowiska i pyłki gryzące do orbit wpadają. Od czasu do czasu z ambony czy z logji w pobliżu sufitu burza się zrywa. Złe wichru gwizdy, deszcz praży suchy, pustynny, piasczysty. W wirach tajfunu łkają ptaków skrzydła. Tchórzliwe ściany płóciennych namiotów szlochają, dygocą. To Abd-Allaha naśladownictwo czyli małpowanie proroczych bredni. Berbera jakiegoś gdzieś wytrzasnęli, by fałszywego zgrywał kaznodzieję. Bezz zająknienia, bez chwili wytchnienia, wciąż czyta i czyta, jedno i to samo, herezje gnostyczne na temat Mamu. Wylicza imamów, czyli niewidocznych na ziemi bogów. Działali, działają i nie odeszli. Imiona zna siedmiu: Adam, potem Noe, Abraham, Mojżesz, Jezus, Mahomet, Izmael. Ósmego sam znajdzie, zna go osobiście i widział, że przybył. Zbełtanym ohydnie, podłym wolapikiem wzywa pobożnych (uśpionych, spokojnych), by głośnem chrapaniem natchnienie zdradzili i pomagali słudze Bożemu, to znaczy jemu, w poszukiwaniach (na skroś umysłowych) za zabłąkanym czy ukrytym bogiem. Tuż nad kazalnicą, w klatce wmurowanej za miedzianą kratą, wśród puchów i pierza pantera leży. Jest wystrojona, jak na niedzielę i połyskują rudawe jej pręgi. Uszyma strzyże i nadsłuchuje, co łotrzyk ponad nią półgłosem bajdurzy. Ma oczy hetery i groźnie poziewa.
Mówił mi jankes, że uniknąć pragnie gwałtownych wypadków, o które nietrudno w tem inhalatorium. Delirium tremens, serca paraliż, wstrząs nerwów — niepożądanym dla niego skandalem. Więc dozwolona jest wyłącznie tylko morska choroba, ten przy powodzi alkoholicznej i narkotycznej ratownik pewny. Innym wybrykom czy nadużyciom ludzkiej natury służba zapobiega: sami Persowie z sekty Haszszaszinów, od dziada pradziada spoufaleni z tajemniczą mocą indyjskich konopi[10]. Po europejsku są ugładzeni i wiedzy medycznej doktorskie stopnie chwalebnie zdobyli.
Nargilę usłużnie pod nos mi podali a ja się broniłem, że jestem zbyt zdrowy do jakichkolwiek zmysłowych wybryków. Oni natomiast przekonywująco we mnie wmawiali, że do ekscesów wszelkich przedewszystkiem są umysłowe pewne dyspozycje wprost nieodzowne. Mój mózg, moje serce i płuca zbadali, poczem orzekli, że instynkt mam zdrowy, ten całkiem najnowszy, arcypozytywny, który chce zawsze i wszystko razem, co mu pod oczy zaledwie podpadnie. Zalety instynktu nowoczesnego chwalili nadmiernie: zajść można daleko, do samego brzegu wielkiej życia próżni. Obawy wszelkie o zaburzenia tak zwanej myśli u mnie — wykluczyli. Byłem pokrzepiony tą konsultacją, lecz przez przezorność nie tknąłem nargili. Zauważyłem, że podczas tej sceny Yetmeyer kichał, zawzięcie kichał, rozgłośnie, rozkosznie, niby koń morski. W końcu głośno wyznał, co tu przytaczam dla charakterystyki niezwykłej jednostki: „Rzecz dziwna, że zdrowie drugich, zdrowie beznadziejne, przez eskulapów wścibskich zatwierdzone i maszerujące nieciekawą drogą, musi na mnie działać zawsze jednakowo, a mianowicie niebywale drażni me błony śluzowe i w krtani i w nosie. Słusznie więc tuszę, że w atmosferze obcego zdrowia kryją się ameby, które dostawszy się w moje gruczoły wywołują katar, a wraz z nim kichanie. Proszę parskanie moje mi wybaczyć, zwłaszcza, że niedomaganie po mojej stronie“.
Wracamy przez wszystkie już znane pokoje, zdążając ku wyjściu. Po drodze widzimy dwa czupiradła, w balowych sukniach skrojonych klasycznie, lecz jakby rozmyślnie przedartych na strzępy. Między bijanych wlazły i do gry w kości stwarzają zachętę. Młodsza jest ruda i łachman ma biały. Zamączone piersi wyleciały z gorsu i widać napis, niby brudnym palcem tuż przy brodawkach na obie połowy w zgłoskach rozdzielony:

Αἰ-δώς.[11]

co mówi o wstydzie, który ta niewiasta każdemu przypomni. Druga zaś dama jest bandałacha[12] z małego miasteczka, rzeźniczka, żona kowala, lub gospodyni księdza prałata. Biała peruka, a w sine centki nakrapiane ciałko jaskrawo-czerwona okrywa płachta po samą szyję. Wszędzie poprawna, aż tu na siedzeniu, na samem siedzeniu sukni jej zabrakło, opadają majtki i wzgórza olbrzymie, rozległe gołki tęsknią do światła. Na obu szczytach, gdzie wykrzywionych sporo wądołów, wytatuowano grobowcowem wapnem:
Νε-με-σις.[13].


czyli msta na wroga (może na siebie, na samego siebie?), zemsta za wszystko, również za coniebądź. Wśród opilców tłoku te damy, jak sroki, gry zapowiedź skrzeczą: „Miotajcie kości! Kto pierwszy wygra, ten mnie dostanie, na stałe, na wierność. Kto przegra ostatni, ten minie się odda, raz jeden, raz tylko, na chwilkę, na słodką!...“
Przyznaję, że po raz pierwszy tutaj zrozumiałem, dlaczego w zacisze wstyd wszelki się cofa i że nagość swoją w łachmany przystraja. Od dziś będę również wiedział najdokładniej, dlaczego zemsta stale się wypina lub też na człowieka najtylniejsze strony chętnie się zamierza.
Mnogość nowości tak mię oślepia, że nie dostrzegam, jak sama się zbliża

Komnata V.


TREPANATORlUM.


W sobotni wieczór nad rybą szabaśną tak chasyd zawodzi, jak mi mój jankes pod komnatą piątą prosto w ucho śpiewał:
— Myśl nasycona, potem przetrawiona i podniecona w stosownej chwili, wymaga jeszcze przed udoskonaleniem swem ostatecznem, zresztą jak każdy surowiec cenny, przefiltrowania czyli oczyszczenia. Albowiem w pomyśle, najbardziej samotnym, czy pierworodnym, tkwi od pierwszej chwili, zupełnie zbyteczna: drzazga społeczna. Wielce szkodliwa, nieobliczalna, łatwo zapalna, jest jak w jelitach ów mały wyrostek zwany robaczkowym. Z myśli rozwojem ona się rozrasta, myśli kształt zmienia, kierunek wypacza i wprost haniebnie twórczość przeinacza. Od niej pochodzi febra połogowa, która myśl ludzką względem na opinję do tego stopnia rozpala, zatruwa, iż wszelkie nasienie w mózgu kiełkujące dla drugich dojrzewa, nie dla swego twórcy. A jedna jest prawda: że nikt nie przeszkodzi, by myśli gotowe ktoś obcy chwycił gwoli kupczenia czy też, co rzadziej, słodkiego zgłębienia i by przy sposobności tej twórcze konstrukcje na giełdę nie poszły obrotów społecznych. Kto więc pamięta, że myśl celom własnym służy rodziciela i kto myśli dobro nadewszystko ceni, ten rychło się zgodzi, że drzazgę społeczną bezwarunkowo i w samym zarodku usunąć trzeba. Zabieg bolesny, bo wymaga gwałtu czy przedziurawienia myśli od zewnątrz, by módz skałkę wyjąć i raz na zawsze unieszkodliwić zdradliwą chętkę mózgu znieprawienia. Tę operację zwę trepanacją metafizyczną lub metapsychiczną. Na samym sobie musi dzielny człowiek zabieg wykonać, zaś wszystkie narzędzia do takiej chirurgji czerpać należy z aseptycznych składów swej świadomości. Jeden jest środek na złagodzenie tego procesu samoudręczenia: to znieczulenie aktu trepanacji przez ośmieszenie społecznej drzazgi na żywych przykładach. I nic innego uczynić nie mogę w obrębie komnaty, do której wchodzimy.
Drzwi nam otwiera paradny generał. Po twarzy bije upstrzony uniform, świecideł harmider strugami ścieka. Wypomadowany, zarurkowany, sperfumowany, brodaty kudłacz o wyglądzie zbira.
— To z Teneriffy najmilszy mój szympans — przedstawia właściciel. — Przez żmudną tresurę wbiłem mu w głowę społecznego ćwieka. Znacjonalizowany on socjalista i socjalizujący tromtadrata wrzaskun. Wciąż się poświęca, prowadzi boje, podbija, zwycięża. Drzazgę wielkości narodu każdego starannie pieści. (Kto tylko się zgłosi!) Jako przystoi imperjaliście, jest ograniczony, nieociosany, ponuro mistyczny i erotoman. Na chwałę rozgłosu stale łakomy, ordery połyka. Osobny fotograf wciąż konterfekty jego zdejmuje, o każdej porze i w każdej pozycji. Audjencji udziela i interwiewów. Antypatyczna, lecz zaszczytnie znana i wielce ceniona figura woskowa do wypożyczania na wszelkie obchody, uroczystości, szopki przedwyborcze...
Generał się skłonił majestatycznie, nogami szurnął i w srebrne ostrogi groźnie zadzwonił. Zdążamy w głąb sali śladem wojownika. Okrąglak wyniosły w stylu mauzoleum. Światło się wciska przez górne okienka, rozweselone zielono-czerwoną orgją witrażową. W pośrodku las cały zwisających zwiewnie lin i powrozów, półek, drabinek, drążków i trapezów. Zanderowski zakład. W koszulkach atletów ponumerowanych ród cały pawianów poci się i ćwiczy. Również kilka piesków w zbytkownych czapraczkach za ogon zawisło i kręci młynki zawrotne w powietrzu. Synogarlice w różowych fartuszkach samymi dziobami, schowawszy pazurki, swój byt utrwalają wśród skrzydełek dreszczów na rozkołysanej huśtawce drucianej. Zebu pręgowaty na głowie wciąż staje, wierzga kopytami i rży: „jeszcze, jeszcze!“ Gryzoń aguti[14] po samym plafonie głową ku ziemi, łapkami ku niebu zgrabnie paraduje w otoczeniu kawek skomlących z zachwytu. Gdy przerywa trudy, nigdy na posadzkę kamienną nie spada, lecz na nadstawione śpiących osłów grzbiety. Zabroniona jednak wszelka rekreacja. Mentor zakładu, pretor czy augur czuwający w środku, karminowo-żółty, ospowaty kacap w niebiesko-zielonych, jedwabnych majtasach i dziegdzionych butach, wciąż strzela z bata i warcząc zaprasza: „Obywatelu, czyń powinność twoją!“ A wszystkie zwierzęta są upaństwowione, rdzennie narodowe i niezmiernie czułe na każde błazeństwo związane z tytułem.
— Gimnastyczna szkoła cnót obywatelskich i z nimi skrewnionej jarzmionej miernoty — z trudem wyjawia wśród pisku, bełkotu, pstrej alegorji chytry inicjator. W tej właśnie chwili nad moją głową powiał szum skrzydeł. Ujrzałem pierze, jak świt szarzejące i niby od słoty sklejone, zmięte. Dwa żarem płoniące, krwią ociekające dzikich spojrzeń świdry. W szponach ptak rajski czułą zdobycz niesie: białą, morską świnkę. Prosię lament kwiczy, a ptak podczas lotu podbrzusze rozerwie, wyszarpie wnętrzności i ciepłą posokę długim cienkim dziobem wzorowo wychlipce. — Cały dzień pracuje — zapewnia Yetmeyer — dokładnie, bez przerwy. W jednym sali rogu z klatki ofiar pełnej wyjmuje stworzonka i statecznie znosi w sam kąt przeciwległy, gdzie składa do paczki, już tylko kadawry, na pasztet, na później. System rabusia jest wynikiem drzazgi, z której powstaje konieczność myślowa powszechnie przyjętej o „byt materjalny walki racjonalnej“. Jest przeświadczony o powodzeniu swej pracowitości i przepełniony szacunkiem dla siebie. Zawsze jest dumny, jak głupi mieszczuch w szynku przy niedzieli, często opryskliwy, jak urzędniczy, biurowy majestat. Wczoraj nie kazałem żywej dawać strawy i cała wspaniała walka o istnienie nagle się urwała. Dzielny pracownik nastroszył się groźnie i jak basałyk[15] w tym trudnym wypadku wyjawił skrajną na wszystkich nas wściekłość. Ostrym dzioba dłutem rozharatał rękę stróżowi tej sali, zaś wesołkowi, który go przedrzeźniał, zamierzył się w oko. W końcu dla odmiany „o byt walczącemu“ podsunąć kazałem kilka glist wstrętnych i dwie myszki polne. Wprost załkał z radości na widok nagrody za pilność i męstwo. Z głębi Urugwaju przywiozłem gagatka i bardzo go cenię, gdyż według zasady żyje najśmieszniejszej, którą się bawią miljony mych bliźnich, a mianowicie zdobywa strawę, gdy mu ją przypadek łaskawie podsunie.
Uchodzę z zamętu i aleją zdążam, która się wije tuż pod samą ścianą, gdzie się kłaniają podwójnym szpalerem cytrynowe drzewa i pełechate a kuse oliwy. Między wazonami skrzynki rozstawione, niby sarkofagi, ale ożywione zmyślną polichromią. To poglądowe jest niby muzeum, gdzie sławnej przeszłości pochowano ślady, świadczące wyraźnie, jak się zwykle kończy hodowanie myśli w służbie dla drugich. Przebierać można w tych skrzyniach bez końca. Wspaniałe relikwie przemądrych religij, które minęły już dzisiaj bez śladu, gdyż nie przemyślał ich przedtem dla siebie własny ich twórca. Zręby epok, historij, na pół rozwalone i oszpecone krwawemi ślady cichego szaleństwa: myśli ofiarnictwa. Myśl przez odbiorców szybko znieprawiona... własnego pomysłu potężnych marmurów udźwignąć nie mogła i swojego tworu ciężarem bezwładnym została zmiażdżona.
Wzruszyła mię lalka, z drzewa obrobiona, właściwie belbas, choć w kobiecym stroju, co z głębokiego wnoszę ja dekoltu i z zwojów rebozo[16] spódnicę u dołu naśladujących i z rzutu ramion całkiem obnażonych. Natomiast głowa na samca wskazuje, a mianowicie typowego capa widzę niechybnie, z strączkiem, lichej bródki i z wyostrzonymi, choć w tył odgiętymi rogami uporu. Pocieszny symbol myśli zmarnowanej przez ludzi codziennych; w wierzeniach wedyckich bóg inteligencji nazwany Daksza. Zabawia z kolei: śmierci bogini w szarozielonym rzeźbiona nefrycie, ściśle podług wzoru z arcybiskupiego muzeum w Puernavace[17]. Potworna sowa, której z brzucha strzela drwiąco wykrzywiona, łysa, trupia czaszka. Bratem do ręki łopatkę Pelopsa i Argonautów kotwicę branżową, Sokratesowy puhar berylowy, Kserksesa siodło, Aleksandra cugle, Efjaltesa plany, togę Cezara, sandały Ottona, perukę Ryszarda, zwanego Lwie Serce, nasenne krople Filipa Wielkiego, Guatehomoca ostatniego króla z rodu Azteków rozpaczliwy stryczek, kołpak Batorego z pod samego Pskowa, spodnie Waszyngtona, Rodina kołnierzyk i — przyczepione do dziejów cnoty buduarowej — kobiece przybory cacaine, gumowe. Spokojnie nie można zabytków oglądać, bo przy pamiątce każdej bez wyjątku — (pewnie zamówiona!) — gromada Włochów chóralnym śmiechem wybucha nahalnie. Trupa ta trzpiotów obowiązkowo przedrzeźnia żałobę pozostałości po zmarnowanej wśród bliźnich wielkości. Eksgondolierzy z gnijącej Wenecji. Stąd też ich chichot posiada zalety jedwabnej melodji.
Chcę dalej postąpić, bush[18] widzę przed sobą, za którym przeczuwam nową niespodziankę. Krzaczasty żywopłot, rozkwitły liljowo w gwiazdy buganwilij[19] i w hibiskusa krwawe tulipany, trzy klatki ukrywa, do których dostępu gospodarz mi wzbrania. — Dla prasy wszędzie wstęp musi być wolny! — śmiało zażądałem, na co skwapliwą i nader uprzejmą odpowiedź dostałem: — Prawda! Zapomniałem. — Znowu dziwnie kichnął, skarżąc się na fetor idący od klatek i niepowstrzymanie interpretował:
— Jest fama wulgarna, przez wszystkie usta rzewnie wypluwana: o zbożnej pracy w cichym czoła znoju, który rzekomo najdalej prowadzi. Jak w życiu ludzi to hasło wygląda i jak sobie kopiec budują mrówki, długo oglądałem. Mojem więc zdaniem te pobożnisie, zabójczo wytrwałe, nietyle się pocą, ile ryją raczej w cichości przezornej. Funkcja jest żmudna, lecz z pracowitością komórek mózgowych nic nie ma spólnego. Mikroba frazesu o pracowitości zaszczepiłem właśnie na solanodonie, zwierzątku zdarnem i wielce obrotnem. Figlarnym ryjkiem i drapieżną łapką codziennie grzebie dwumetrową jamę, by tylko podkopem pod swego sąsiada módz się przedostać, swobodnie go zagryźć i jego zapasem siebie pożywić. A zwracam uwagę panu sprawozdawcy, że ten kret ogromny ma smakołyków własnych pod dostatkiem. W tem polityki międzynarodowej czy wszelkiej partyjnej jest ujawnienie i powodzenia w obrotach bankowych i urzędniczej, chwalebnej karjery.
Widzę klatkę obok, jak wieżę wyniosłą. Cuchnie coraz gorzej. Rój oszalałych gzi się nietoperzów. Raz wraz hajtują[20] u samego spodu, to znowu w górze unoszą się chmarą, po prętach walą wyrodnymi łbami i wciąż się aplikują[21] do nastawionego na modlitwę młynka, daru Dalai-lamy. Od wiru skrzydeł nieprzytomnych zwierząt tybetański przyrząd wiernej pobożności porusza się sprawnie i karty przewraca modlitewnej księgi. Nie trzeba oczyma ani też myślami wchodzić w antyfonę, sama się odprawi. Zupełnie w stylu jest Yetmeyera ten pomysł zabawny i szydzi śmiało z drzazgi czy manji publicznych obrzędów, z uczuć uwiędłych w bigocji formalnej.
Morowe powietrze, wprost oddech zapiera i przytomność mąci. Już teraz rozumiem: stworzonko paskudne, bałuchowaty śmierdziel się uwiesił na skarlałym smreku. Niby obojętny i tył ku nam wypiął, lecz nadsłuchuje, bo właśnie bedynter (poczciwy wiedeńczyk w tyrolskim kostjumie, z gołemi łydkami, w kapelusiku z figlarnem piórkiem) bezbożnym akcentem w głos odczytuje urzędowe wieści z całego świata. Sierdzi się śmierdziel, oburzenie łyka. Z nadmiaru wzruszeń i cnoty trawienia wstrętny babręga smrodliwą posokę popuszcza w kręgu i pod siebie brzydzi. Jaki do kogo może mieć aprens?[22]. Do wszystkich o wszystko, z wyjątkiem kliki, choćby najmarniejszej, byle dała żarcie. Śmierdziel moralista, pucer obyczajów, naprawiacz skarbu, naganiacz skandalów, lustrator kanałów, prowokator fałszów, rewelatorski pieniacz-epileptyk czyli histeryk nader animuszny wszechaktualności. Tak myślę sobie, choć w oczach mi ciemno i nozdrza wciąż puchną. Milczy mój towarzysz. Więc zapytuję: — Panie, jaką drzazgę reprezentuje ta klatka ostatnia? — Przepraszam najmocniej, odpowiedź wypadnie najbardziej ogólnie, bez żadnych aluzij — zaznacza gospodarz. — Mamy do czynienia z klasycznym okazem na służbie publicznej. Przyznać musi każdy, że mi się udał ten rozkoszny panicz, ten arcygówniarz, czy niewyświęcony, jeśli chcemy grzeczniej, niby arcykapłan potrzebami tłuszczy nadzianej opinji. Wybaczyć proszę: To publicysta... z szkoły powojennej...
Zaoniemiałem. Chciałem w pierwszej chwili szukać satysfakcji. Lecz pamiętałem o obowiązku wobec sal następnych. Zaznaczyłem tylko bardzo uroczyście, że nieoczekiwanie kiedyś się pomszczę.
Gdyśmy opuszczali tę menażerję ośmieszonych zalet, na których spoczywa nasz ustrój społeczny, wypadły z krzaków wrzeszczące dwa hufce zmitrężonych ptaków. Na żółtych malwach przy budce śmierdziela grzecznie usiadły i wcale wyraźną kłótnię rozpoczęły. Czarno-aksamitne, meksykańskie drozdy, gwizdając twierdziły:

„Fac te ipsum felicem!“[23].

Natomiast szpaki, bezbarwne wygi z opłotków Europy, swarliwie, gderliwie wpierały w siebie, a przez to i w drugich:

γνώθι σεαυτόν![24]

Każdemu z osobna przyznaję rację i czmycham czem prędzej. Stanowczo mam dosyć komnaty warjackiej. Czuję ból głowy. Skutki trepanacji. Mało co dalej mogę aprendować[25], ale zapowiada bandzior[26] — przewodnik, że jest spokojna i niemal pogodna

Komnata VI.

TRANSPIRATORIUM.

— Faza ostatnia gotowej myśli przed wyjściem na świat. W milczeniu, w jasności myśl się utrwala, skupia, uplastycznia. Wszelkich przejść poprzednich osady zbyteczne muszą wyparować. Działania teraz trzeba wzmożonego światła i ciepła. W oszklonej hali mądrego milczenia jest nadsłuchujące werandowanie nietylko wskazane, ale nieodzowne. Przed ostatecznem swem ujawnieniem i opuszczeniem na dno świadomości daje myśl obraz, bez barw i wymiarów, a jednak widoczny pamięci twórczej, gdy składa konstrukcję. Nie można dopuścić, by jakiekolwiek pyłki wirujące, atomy, mikroby mogły ten obraz zaćmić czy omglić, czy też zadumanić. Dlatego cenny jest mi tak bardzo okres transpiracji. Po takiej dopiero, zupełnie niewinnej, beztroskiej kuracji obraz osiada w łonie świadomości i daje wyraz. Ten niekoniecznie musi być słowem, lecz może również w jaskini milczenia monolitowego poszukać schronienia, nic nigdy nie tracąc z swej cudownej mocy, którą skupiona posiada zaduma, z wiośnianej tęsknoty do porozumienia z ludzkiemi istoty. Przez słowo lub też wprost z milczenia przechodzi wyraz na twarz myśliciela i tam się rozkłada w znamienny grymas, nad którym dbała fizjonomja czuwa. Od tej to chwili dopiero właściwie jest człowiek człowiekiem, jest niezapomniany w światów kołowrocie i odróżniony pomiędzy bliźniaki. Bardzo się cieszę, że mogłem w dancingu urządzić salę dla autoterapji myślącego chcenia i oczekuję, mimo potępienia miotane na mnie przez różnych maklerów konkretnej wiedzy czy eksperymentalnego wszechdoświadczenia, że wyjdzie stąd kiedyś sporo okazów, które rozgłoszą tę anielską dobroć, tę rozkosz istnienia, jaka nastaje, skoro człowiek zdoła sam z myślą własną zupełnie się zgodzić. I popularność masażu szwedzkiego ucierpi znacznie, gdy się już ludzie oswoją nieco z myślowym sposobem nakładania sobie życiowej maski. Spokojny jestem, iż kto spróbuje i ściśle wykona, sam chętnie wyzna, jak dobrze się czuje.
Dosłownie powtarzam wywód Yetmeyera.
Sala napuszczona urokiem świetlanym, albowiem bez przerwy przez nisko wpuszczone wenecjańskie szyby włazi do wnętrza zaróżowiona i roześmiana dnia powszedniego niewinna jasność. Styl jest odrodzenia — szlachetny, czysty. Rozprzestrzenia blaski mnogość zwierciadeł i kryształowych, rozdygotanych w chichocie pająków. Rozrosłe datury[27] białego kwiecia sypią wonią szczodrą od kąta do kąta rozjarzonej sali. Wszystko, co ujrzą, powtórzą marmury bielistej posadzki różanemi żyłki nieco spłonione. Blado-żółte słońce zalało plafon. W tym samym tonie fresk utrzymany. Fenicki korab, płynący od Tyrrhu, na Sargassowe[28] wyprawił się morze; odwiedzić pragnie zapewne Bermudy. Cedrowej fregaty łabędzia szyja aż się ugina od cennych ciężarów, krwią się zalewa kupieckiej purpury, błyskawice miota złota, srebra, miedzi, bursztynem się mieni i mnogich branek spieszczonemi udy na morskie głębie zarzuca uroki. Naoliwione galerników plecy wichr smaga zegziony. W takt poruszane kajdanów ogniwa zalotnym syrenom pieśń nucą zmyśloną o szczęściu na ziemi.
Przystaję u stołu w samym środku izby. Ogromna płyta, w kolisko skrojona, jest z malachitu. Na sfinksowych łapach wśrubowana w ziemię. Niedbale czuwają po bokach fotele. Wysokie krzesła, godnie zagłębione, z gruszowego drzewa. W najprostszej linji i potomki modelu z czternastego wieku, na którym rozmyślał o cudach tworzenia Kazimierz Wielki, Polski budowniczy. Dziś w jasnogórskim ukryty jest skarbcu wzór taki jedyny. Księgi na stole leżą porzucone. Yetmeyera same już tylko utwory nieznane nikomu, wyspekulowane, przedziwaczone. Pomylone tezy, warjackie tytuły. Przytoczę niektóre: „O najtańszym sposobie przeprowadzki od Boga do Boga“, „O potrzebie myślowych masażów dla zatraconych fizjognomij spółczesnych“, „Przymiotnik opresji wobec wymiotnika ekspresji“, „Wstęp do teorji prasowania spodni na wieczność“, „Czego nam trzeba, czyli o cnocie wszechpożądania“, „Pośmiertne skutki poprawnego chodzenia głową po ziemi“, „Krótki zarys dziejów idiotycznych“, „Jaka kamizelka obowiązuje w chwilach natchnienia?“, „Dolus[29] czy dolor[30] dolara?“, „Projekt agrarnej reformy w nicości“, „Zastosowanie sztucznego oddechania do intensywnego myślenia“, „Statut organizacyjny przemytników bezmyślności“ i sporo jeszcze takich ksiąg, albumów, projektów, rysunków wraz z wiernym przekładem i z objaśnieniami egipskiego tekstu p. t. „Rozmowy człowieka zmęczonego życiem ze swą duszą“. Poradzić mogę każdemu sumiennie, by nie zaglądał do tych arcybredni.
Per todos los santos[31], gdzieś z pomiędzy książek czy rękopisów przedemnie wyskoczył, czyniąc propagandę na półtora cala, znany w Kamerunie, wprawdzie kawał drewna, lecz przerażający Bakundu — fetysz. Pieruńskie straszydło. Belzebubia morda pozbawiona czoła, a na samym przedzie spłaszczonej łepety widią się słuchy groźnie nastroszone, jak u kłapoucha. Zabielone gały drapieżnym zezem, niby kły małpie, twe gardło chwytają. Ust i nozdrzy niema. Kretynim skurczem jama się uśmiecha, wokoło której falują zagony żrącego polipa. Spoglądałem dłużej na tego potwora, omdlenie czuję i zawrót głowy, więc nader pochopnie nieco się posuwam między pergaminów i kalki zawoje. Kartek bez liku tuła się w tych stronach, barwne zapowiedzi dzieł Yetmeyera, które są w druku. Prawnicza broszura: „Nowela do ustawy karnej za przekroczenie granic poznawalnego“; „O bandażowaniu ruptury dziejowej“ (laboratoryjna, wytrawna rozprawa); „Studja nad hodowlą kości ogonowej i o wynikających stąd możliwościach neozmałpienia ludzkiego rodzaju“; w końcu kartki z podróży po polskiej kulturze p. t. „Poznań w teorji poznania“ i „Teorje poznania w Poznaniu“.
Dancingi urządza, miljardy wydaje i jeszcze tyle a tak beznadziejnie pisze i pisze. Nigdzie go nie znają, nikt go nie rozumie, a nad utworami każdy ręką macha. Grafoman uparty, wprost nieprzyzwoity.

Nagle, przypadkowo odsłaniam dłonią, książkami dotąd zapewne zakryte, litery napisu w marmurze palone, smażone, a może tylko z lekka przypiekane. Sylabizuję i nic nie rozumiem:
„Baruś bezia bezusia be!

Zawrotnych wymysłów niepohamowany autor usłużnie podbiega, sycąc mą ciekawość: — Tο jest powołanie zbłąkanych baranów ze skalnych zboczy przez polskich juhasów. Brzmi w podwieczerzu, gdy się tego słucha, tak przekonywująco, jakoś pieszczotliwie i niemal czcigodnie, że zastosowałem do naśladowania przez tych właśnie ludzi, którzy usiłują nakłonić naturę oporną swoją do pojednania z myślą tresowaną w poprzednich komnatach. By jednak zrozumieć, co teraz powiadam i nie wykoszlawić, należałoby sobie dysertację sprawić przezemnie wydaną w Bostonie przed laty o: „Wypuszczaniu bezprocentowych, międzynarodowych pożyczek myślowych!“

PAN DAWID PO ŚMIERCI PRZEMIENI SIĘ W KHONA.

Na wąskiej prawej i na lewej ścianie strzeliste witraże do góry się pchają. Szkło prawicowe jest zażółcone. Niebieskie opale z egipskich wierzeń duszę przyniosły w postaci ptaka, który się rozsiada jak sowa czy wrona z przypiętemi skrzydły i trwa w profilu bezmyślnie pogodnym. Ten wartościowy człowieka element, krótko „ba“ przezwany, dobrze się czuje w sąsiedztwie ciała, z którego pochodzi, którego pierwszą poniekąd połowę uzmysłowioną, widoczną stanowi. A sobowtór jego, już tylko cielesny, jest właśnie po śmierci w ultramarynie cały ubabrany, poprawną sylwetkę pana Yetmeyera w oponie zakonnej i z baszłyka cieniem na obrzękłej głowie, jako „ka“ stylowy, ku pierwszej połowie, uduchowionej, pobożnie nachyla. Gra cała polega na rozflirtowaniu ciała z jego duszą i na utrudnionem duszy rozstaniu z swojem własnem ciałem. Światła promienie na witrażowe szkiełka padają zazielenione, gdzie tkwią napisy. Jak na ulicznej żarówek reklamie każdy element i zawsze na przemian samego siebie głośno wywołuje: ba-ka. Nadmienił Yetmeyer, że jego Polak, zaniepokojony tym transparentem, w oczy mu zarzut cisnął wyszukany, naiwny, śmieszny, iż bakę świeci. Skąd, po co i komu? Byłoby ważne i pożądane, by dusza zechciała odejść od ciała i korzystając z ptasiej inkarnacji do sióstr i braci w niebo uleciała. Faraonów wiara w tej samej sprawie przekornie twierdzi, że „ka“ przepada, innemi słowy: sobowtór znika, a „ba“ przeszedłszy w nadziemskie regiony „khonem“ się staje. Nie ma obawy, jak twierdzi gospodarz, by wszechświatowy, na wieczność wykpiony, pan Kohn próbował po raz miljonowy w pozagrobowe Egiptu życie przenieść antenatów.

POD DRZEWEM ZWYCIĘSKIEGO SMUTKU.

Witraż lewicowy spód brambrotowy[32] z dala okazuje. To tierra caliente[33] południowej strony nowego świata. Na tem podnóżu cedr opuszczony wspina się ku niebu. Pień szaro-liljowy jest wyprawiony, jak łuski węża na damskiej torebce. Dwa zwisające niemal ospale, wykoszlawione wichrowem miotaniem konary cedru wskazują ściśle na samotnika wiek już podeszły. Do drzewa się tuli indjańska chatka, nędznie sklecona z cynobrów adoby[34]. Drzwi są otwarte i nie ma nikogo. Gdzieś na kominku porzucony ogień puchnie i chudnie, sinieje i pyka. Ciemno-zielone, bananowe ucha wciąż nadsłuchują tuż przy samym dachu. Szumiącem srebrem wloką się topole, czułego pobliża nabożne aleje. Widać, jak ktoś krzyknął... nagle, przeraźliwie. Krzygnął niewątpliwie ten, kogo tu nie ma. Upalną noc przeklął i proklamację ogłosił ponurą: Grito de dolores[35]. Hen na samym krańcu tego nocy dnienia w zapoconem szkliwie fiebre amarilla[36] podchodzi i ścieka wśród klejnij szkarłatnych i galactodendronów dziewczynkowatych a zabielonych siarczaną posoką. U progu chatki na miętach stłamszonych angielska waliza z jasnej świńskiej skóry spoczywa i czeka. Gospodarz się wtrąca w mą duszną zadumę: — Drzewo się nazywa: arbol dela noche triste[37]. Ongi Kortez pod niem w zamyśleniu siedział i ubolewał, że krwawo zwyciężył. Dziś nikt do drzewa pamiątkowego nie ma rozpędu, gdyż każdy omdlewa. Pierwszy tam zasiądzie w szaleńczej gorączce piastun nowych dziejów, religji twórca, dancinga uczniak i człowiek kosmiczny. On również zapłacze nad swoim trjumfem, nad bezmiarem ofiar, lecz zaraza przyjdzie i sen wieczysty wpuści mu do głowy. Wówczas idjoci podobiznę jego wmalować każą na wypuszczone witrażowe miejsce.
Nie mogę wątpić, że marzył o sobie.

KWADRYGA ALKIBJADESA.

Cwałuje kwadryga Alkibjadesa, wprost na potylicę moją zajechała, lecz nic mi nie grozi, albowiem w chwili najbardziej drastycznej została wstrzymana gobelinowym dzięki umiarom. Stąd wnoszę śmiało, że natchniony obraz niezaprzeczenie jest pochodzenia z tkalni Medjolanu. Z oszalałego cały jest obłoku gnający rydwan. Rozopalone, wychłostane kurze szprych się imają, jak baranie rogi w zawoje zwinięte. Pomarańczowe wysyłają błyski miedziane okucia. Bryczne szymliczki[38], cztery w równym rzędzie, bachorze[39] nad ziemią w locie rozpostarły, kopyta srebrne maczają w powierzu, łby przylepiły do różowych piersi, czarniawe jęzory bokiem wywiesiły, bryzgają pianą zżółciałej wściekłości i zastrachanych spojrzeń ametysty rzucają w przestrzeń. Smagają je grzywy wichrów rozhulaniem na strzępy porwane i łechtające karczydła żylaste. Markotne podszepty zatraconej pustki we krwi im biegają, więc całkiem ogłuchły, a znają tęsknotę, którą pędem łowią.
Wyprostowany u steru rydwanu, w chiton przyodziany, woźnica szału jest... Alkibjades.
Cynobru jedwabiem herosa ciało czule wydziergane... Oblicze efeba polewą białej zalane mądrości. Oczy w głąb własną patrzą hierofanty[40], na uściech drzemie śmieszek kitarysty[41]. Lejc sine bandy[42], rdzawymi meandry smętnie przetkane, niedbale poniechał, prawicą w górę unosi pławinę[43], po której brzozowe kotki zielone, świeżo narodzone, figlują niezdarnie. Czarodziejską różdżką jest mu gałąź licha. Kierunek biegu z niej odgaduje i cel gonitwy w duszy ustawiony: dno niezgłębione podniebnej zadumy. Pod koła się walą strzaskane bogi czy ludzkich szantaży pyskate idole. Tuż przed kwadrygą dziewice zgłodniałe z nieśmiertelnej drogi rękoma zgarniają bobki[44] rozprószone i zajadają. Na widnokręgu urosły w przestwory dymem osmolone komety upiorne. Biją się łuny krwawo rozczochrane, jak stare wiedźmy, o miłość z szatanem nieskapryszonym, niezarażonym. Narodowej wiary płoną ambary[45], wiekowymi zbiory dziecinnej ekstazy zapchane szczelnie po dachu paździory[46]. Wśród pióropuszów, odmętów, oparów białe motylki kapustą żywione pogodnie fruwają i niewidzialnym zecerom powolne, Euripidesa sentencję swywolną w napis składają:„

τίς δ’ οίδεν ei ζήν τουθ’ ο κέκληται θανείν.
τό ζήν δε θνήσκειν έστί;“[47]

albo w żywej mowie:

„Kto wie, czyli umrzeć znaczy żyć, czy też żyć jest to umierać?“

Już transpiruję i nie mogę więcej. Proszę Yetmeyera, by mię wypuścił. Z komnaty ostatniej prowadzi wprost przejście po schodkach kręconych na pierwsze piętro, gdzie loża osobna dla „oczyszczonych“ i „wtajemniczonych“ i gdzie wygodnie oglądać można występy taneczne czy pantomimiczne w skreślonem u wstępu cieplarnianem patio. Porządkowa liczba tej głównej sali jest

Komnata VII.


SPECTATORIUM.
(Nazwa oficjalna).


Wprost naprzeciwko poprzednich komnat są jeszcze dwie izby, ale poufne i nikt tam nie wchodzi prócz gospodarza. Wstęp przeznaczony tylko dla „przypadków“ (!?). Co pod tem rozumieć, wybadać nie mogłem. Wszelkich wyjaśnień czcigodny gospodarz stanowczo odmawia. Powiedzieć nie umiem, co się tam dzieje, ale w każdym razie nic szczególnego i zbyt wytwornego, skoro unika publicznego światła. Specjalny kawał zacnego dziwaka, skrywany zapewne na czasy późniejsze, gdy dancing zakwitnie i sławy śmigusem świat cały obryzga. Stróże bezpieczeństwa, do których w materji tej niepokojącej z wywiadem pobiegłem, orzekli wyniośle, że „wszystko“ w porządku i że „ubikacje“ „kwestjonowame“ praktykom prywatnym służą właściciela. Zdołałem jednak od Yetmeyera wydobyć nazwy tych nieokreślonych izb dancingowych, lecz z zastrzeżeniem, że uprzystępnienie szerokim kołom tajemnych pokojów jest nieaktualne. Więc:

Komnata VIII.

SUSPENSORIUM.

Przyznaje gospodarz, że nazwa dwuznaczna i choć przeznaczeniu swemu odpowiada najściślej, najwierniej, ewentualnie, w razie potrzeby wnet ją przemianuje na:

CAMERA OBSCURA.

co o tyle znowu do prawdy się zbliża, że sala jest ciemna, zimna i podziemna.
Ma istnieć pozatem, już jako ostatnia:

Komnata IX.

CAMERA DEI TRIOMFI.

Na każdy wypadek, jeżeli interes rozwinie się dobrze, przezorny jankes dla przyszłych trjumfów zaciszne gniazdko z góry przysposobił. Dziś przyznać się nie chce i dlatego tylko sens obu komnat milczeniem zaciemnia.
Tuż przed odejściem i niemal przy bramie spotkałem postać wprost dystyngowaną, o pobielonej i klasycznej głowie. Z prawdziwą radością stwierdzić musiałem, że owym grandem, którego poznałem, jest rodak nasz, Hiszpan z samego Toledo i że piastuje godność dyrektora w administracji dziwnego dancinga. Wytwornie zagadnął, jakie wrażenie wynoszę z całości, o pamięć prosił na przyszłość najbliższą, usługi swoje w wszelkich wątpliwościach chętnie ofiarował. Mąż ten sympatyczny, na tak wybitnem dziś już stanowisku, zasługuje w pełni, by jego nazwisko w całym naszym kraju dobrze zapamiętać: Jacinto de Gouzdrala Gouzdrez. Na pożegnanie właścicielowi bez osłonek rzekłem, że przedsięwzięcie charakteru niema, że założenie jego religijne jest niepraktyczne, zaś praktyk większość, które dostrzegłem, jest niereligijna i niemal bluźniercza. Przypuszczać należy, że powodzenie pysznego zakładu jest mocno zachwiane, dzięki tendencji wielce zagadkowej i przeładowaniem szczegółów zaćmionej. Społeczeństwo zdrowe, pod wpływem instynktów wrodzonych, szlachetnych, nie przyjmie szczepionki na bałamuctwa same obliczonej. Yetmeyer w uśmiechu serdecznym dziękował za wyjawienie mej szczerej opinji i ku zdumieniu — przyznaję — wielkiemu wyraził zgodę na sąd tymczasowy. Dodać nie omieszkał, że tylko „metody życiowej karjery“ obu nas dzielą, czyli mnie i jego! Dla niego religja zakonna, myślowa (!) jest tylko środkiem prostym, niezawodnym do nieodzownej karjery kosmicznej (!?), zaś moje pragnienie świeckiej karjery, nienasycone, zawsze nieprzytomne, jest przykazaniem głównem i naczelnem licznych, uczuciowych, zakapturzonych i przez to praktycznych obrządków światowych.
Ha! Zobaczymy, co z tego urośnie. Spełniłem powinność, wyjawiam stan rzeczy i po raz ostatni ostrzegam najskromniej:
„Caveant[48] consules“ (wszyscy patrjoci i cała policja!), „ne quid detrimenti capiat dominium regium“[49], na ukochanym tym iberyjskim, sławetnym półwyspie!





  1. Wewnętrzny podwórzec hiszpańskiego domu, używany równocześnie jako główna sala przyjęć.
  2. Byk.
  3. Teon en goúnasi: na kolanach bogów.
  4. Milczenie.
  5. Diáktoros.
  6. Eriúnios.
  7. Psychopompós.
  8. pluskać się, rzucać się.
  9. Meksykański placek kukurydziany.
  10. Po arabsku: haszisz.
  11. Aj-dós (wstyd).
  12. Kobieta opasła (gwara).
  13. Né-me-sis (fatum, zemsta)
  14. Dasyprocta cristata, podobny do europejskiego zająca.
  15. Nicpoń, próżniak.
  16. Kobiecy szal meksykański, bardzo długi.
  17. Meksyk.
  18. Gąszcz.
  19. Roślinka pnąca się.
  20. Igrają.
  21. Zalecać się.
  22. Pretensja.
  23. (łać.) uczyń siebie samego szczęśliwym (Seneka).
  24. (grec) Gnoti seauton! poznaj samego siebie.
  25. Pojmować.
  26. Brzuchacz (gwara).
  27. Krzewy bardzo wysokie, rosnące w rowach, w Ameryce.
  28. Sargasso — brunatna trawa wód podzwrotnikowych.
  29. Podstęp (łać.).
  30. Cierpienie.
  31. Na wszystkich świętych!
  32. Brunatno-czerwony.
  33. Ziemia gorąca.
  34. Cegły.
  35. Krzyk boleści.
  36. Żółta febra.
  37. Drzewo smutnej nocy.
  38. Koń jabłkowity.
  39. Brzuchy (gwara).
  40. Naczelnik kultu misterjów greckich.
  41. Cytrzysta.
  42. Wstęgi.
  43. Gałązka (gwara).
  44. Łajno owcze (gwara).
  45. Śpichrze.
  46. Poszycie.
  47. Tis d oiden ei dzen tut ho kékletaj tanein, to dzen de tnéskein esti?
  48. Niechaj baczą,
  49. aby szkody nie doznało królewstwo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Jaworski.