Trzy epoki/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Trzy epoki
Podtytuł (Nowela z krótką przedmową i jeszcze krótszym epilogiem)
Pochodzenie Po szerokim świecie
Wydawca Ignacy Płażewski
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
TRZY EPOKI.
(Nowela z krótką przedmową i jeszcze krótszym epilogiem).

Na południe prowincji Oran, już na granicy Sahary, tam, gdzie ostatnim wysiłkiem wylewa do oceanu piasków swoje kamienne fale grzbiet Wysokiego Atlasu, istnieje mała mieścina berberyjska Tek-Delf. Niczem się ona nie różni od setek podobnych osad algierskich. Takież można tu spotkać rynek, funduk[1], domki-ruiny o płaskich dachach, trochę palm i dużo brudu, mały o dość słonej wodzie ued[2], piasek, karawanę z wielbłądów, osłów i mułów złożoną, stragany, kawiarnię, meczet i kubbę[3] jednego z niezliczonych świętych muzułmańskich. Słowem — wszystko jest tak, jak wszędzie tu, w tym zapomnianym zakątku Algieru, a jednak...
Zacznijmy od najdawniejszych czasów, od tych, kiedy Sahara stanowiła jeszcze znaczne wewnętrzne morze, a jego fale biły o brzegi obu Ergów. Te znowu nie były tak ogołocone z roślinności, jak to podróżnik ze smutkiem ogląda teraz. Owszem, wtedy rosły tu jeszcze gęste lasy, a step zielenił się trawą i krzakami, gdzie znajdowały dla siebie pożywienie słonie, żyrafy, strusie i dzikie bawoły. Od czasu do czasu odwiedzał te obszary król Afryki — wspaniały i potężny „sid“ — lew. Schodził z gór, bo te stały jeszcze tam, gdzie obecnie chrzęści pod kopytami wielbłąda gruby żwir, rozsypy skalne i piasek — wszystko co pozostało po wschodnich gałęziach Atlasu, który umiera już przez całe epoki, rozpadając się w olbrzymie głazy, te — w żwir, a żwir — w piasek — igraszkę dla sirokka[4]. Po tych dalekich czasach zostały w okolicach Tek-Delfu dziwaczne ślady. W jaskiniach górskich znaleźć można wyrżnięte w skałach rysunki, przedstawiające słomę, byki, strusie i lwy, a obok nich nieznane, przez nikogo nie odczytane znaki, — jakieś wężyki, kółka, trójkąciki, kreski, kwadraciki. Niedaleko od tych jaskiń wżarł się w wyschłą na kamień ziemię głęboki wąwóz. Głęboki, bo nawet w najskwarniejsze dnie w wąwozie panuje wieczny zimny cień. Uczeni twierdzą, iż niegdyś jakieś górskie jezioro wylało się nagle na równinę, a woda niby mieczem — rozsadziła pierś ziemi i znikła potem bez śladu, wlewając się do morza, które kotłowało się pod podmuchami wichrów — tam, na południu, a teraz wyschło, pozostawiwszy tylko piasek, sól, gips ze szczątkami ryb i różnych zwierząt.
Opiszę jednak to, co opowiadał mi o tej miejscowości skromny francuski „cantonier“, naprawiający szosy. Nazywał się Teofil Glacier (całkiem nieodpowiednie nazwisko dla Sahary!), lubił czerwone wino kébir i nieskończone pogawędki, stęskniony do nich w ciągu długich samotnych miesięcy życia wśród Arabów. Pokazując mi okolice Tek-Delfu, ciągle coś mówił, wygłaszał różne hypotezy, cytował miejscowe podania, a ja kombinowałem sobie plan noweli, którą mógłbym napisać kiedyś, gdzieś i dla kogoś — tej właśnie, pod tytułem: — „Trzy epoki“.
W niej czytelnik znajdzie prahistorję, paleontologię, historję średniowiecza i socjologję współczesną, wszystkiego potrosze. Monsieur Teophile Glacier święcie wierzy w to, co mi wygłaszał, i nie ulęknie się ataku żadnego sceptyka, a potrafi tak odpowiedzieć, że najczarniejszy murzyn powlecze się rumieńcem, a najbardziej melancholijny wielbłąd śmiać się zacznie.
Czytelnik po przeczytaniu tej noweli przekona się, że p. Teofil Glacier wszystko szczegółowo obmyślił i nawet sprawdził.



EPOKA PIERWSZA.

Nagga — tak się nazywał czerwonoskóry olbrzym, przepasany skórą pantery, który szedł w głębokiem zamyśleniu ledwie dostrzegalną ścieżką. Od czasu do czasu dotykał ręką kamiennego toporka i siatki z okrągłemi krzemieniami, a wtedy poprawiał rzemyk, na którym wisiały te niezbędne dla myśliwego przedmioty. W okrągłej głowie o niskim i wąskim czole świtała jakaś niewyraźna myśl. Od czasu do czasu zwalniał kroku i wichrzył długie, potargane i poplątane włosy, a wtedy wydawał jakieś krótkie ryki lub mruczał pod nosem. Był tak zamyślony, że nie odrazu zauważył, gdy z krzaków wypadła antylopa. Co prawda zerwał jednak z siebie rzemień, szybko założył weń kamień i cisnął nim z tej procy, lecz piękne zwierzę było już daleko, i pocisk nie doleciał.
Wtedy Nagga zatrzymał się i usiadł na trawie. Zaczął przypominać wszystko co zaszło temi dniami. Był na dalekiem polowaniu, zapuściwszy się aż na brzeg morza. Ujrzał tam to, co nie uszło jego uwagi i myśli. Zobaczył szeroką na kilkaset rzutów kamienia mieliznę, którą lizały z łagodnym pluskiem nadbiegające fale. Morze już nie dobiegało do wysokiego brzegu, i Nagga zrozumiał, że ono odchodzi dalej i dalej wgłąb kraju. Spostrzegł też, że zwierzęta też oddaliły się znacznie od gór i trzymały się bliżej morza, jak gdyby posuwały się za nim.
Znalazłszy się w nocy w jaskini, znanej mu z wypraw myśliwskich, człowiek, obejrzał skóry upolowanych zwierząt, a później długo się mozolił nad rozpaleniem ogniska, krzesząc ognia z kamieni i rozdmuchując iskry, które zaczynały się tlić na powierzchni suchego mchu, lecz wciąż gasły. Gdy jednak ognisko płonąć zaczęło i rozświetliło wnętrze jaskini, Nagga zjadł kawał upieczonego na węglach mięsiwa i długo siedział, przyglądając się szkarłatnym robakom, wijącym się śród znikających kawałków drzewa. Przyglądał się i myślał o różnych rzeczach — codziennych, a jednak zagadkowych, jak naprzykład o tem, dokąd odchodzi morze, jak mogą czerwone robaki istnieć w ogniu, czy są to robaki, czy jakieś inne nieznane istoty, czy są one dobre, czy złe?.. Nawał zagadek stał ciągle przed myślą Naggi. Wreszcie przypomniał sobie, że jego starszy brat Ad miał wyruszyć na słonie.
— Nie znajdzie słoni w pobliżu gór — pomyślał Nagga. — Idą za morze ku słońcu...
Wiedział olbrzym, że Ad odwiedzi tę jaskinię, gdzie zwykle z ojcem składali zdobycz, więc ostrzem toporka, wykutego z twardego zielonego kamienia, zaczął ciąć miękką skałę, stanowiącą ścianę jaskini. Jedne po drugich zjawiły się słoń, bawół, struś. Nagga odstąpił parę kroków i przyjrzał się swojej pracy. Uśmiechnął się, szczerząc duże, żółte zęby i porykując zcicha. Był zadowolony z siebie, bo widział na ścianie właśnie to co chciał przedstawić. Każdy mógł zrozumieć, że to — słoń — to — struś, a tam — bawół.
Nagle myśliwy zmarszczył czoło.
— A dalej co? — zapytywał samego siebie. — W jaki sposób Ad zrozumie, że trzeba zwierzyny szukać tam, na brzegach morza?
Długo myślał i kombinował Nagga, aż znowu podszedł do swego rysunku i zaczął wykuwać w skale wielkie koło, wężowatą linję, małe kółeczka i prostą długą kreskę.
— Teraz Ad zrozumie! — zadecydował Nagga. — Ma iść zwykłą drogą — tą długą kreską, na kilka rzutów okrągłych kamieni z procy, o czem wyraźnie mówią te malutkie kółka rzutów; w ten sposób dojdzie do morza, które ma fale jak ten wąż na rysunku, a leży pod słońcem — wielkim kołem.
Po tej czynności olbrzym uspokoił się i usnął.
Nazajutrz przed wieczorem Nagga doszedł do lasu, stojącego tuż u podnóża górskiego grzbietu. W głębi lasu mieściły się szałasy i zagrody dla bydła, należącego do ojca olbrzyma. Zdaleka już uderzył go dziwny widok. Spostrzegł bowiem, że znikły znane mu od lat dziecinnych wierzchołki starych drzew, otaczających jego siedzibę. Pasmo lasu było dawniej znacznie szersze, teraz zaś zwęziło się do kilku miotań z procy. Nagga pobiegł w stronę szałasu, zapomniawszy nawet o swej ciężkiej noszy — olbrzymim pęku surowych skór. Las się nagle urwał i oczom Naggi przedstawił się straszny widok. Drzewa, krzaki, małe jeziorko, szałasy i zagrody znikły bez śladu. Na ich miejsce wyrósł pagórek ze zwałów skalnych, które stoczyły się ze szczytów gór. Kamienna lawina pogrzebała pod sobą siedzibę ludzką, nasypawszy nad jej mogiłą olbrzymi wysoki kurhan z potrzaskanych głazów, szczątków drzew i różnobarwnych odłamów skał.
Nagga przypomniał sobie, że przesiedział wtedy na kamieniach całą noc, że wył przeciągle i ponuro, aż lwy zaczęły mu wtórować z gór. To mu przywróciło przytomność. Pozostawił na kamieniach zdobyte skóry, które mogły być potrzebne umarłym rodzicom, bratu Adowi i siostrze Mel, szczególnie — Mel, małej, wiotkiej dziewczynie, co miała głos szarego ptaszka o czerwonym dzióbku, śpiewającego o wschodzie słońca nad ich zagrodą — sam zaś ruszył w świat, szukać ludzi, gdyż obcowanie z nimi stanowiło już potrzebę jego życia.
Teraz właśnie Nagga uprzytomnił sobie ostatni okres czasu. Wiedział, że w pobliżu nie było żadnej siedziby ludzkiej, gdyż zwiedził okolice aż do morza, lecz nigdy istot podobnych do siebie nie spotykał. Błąkał się już oddawna, bo na małej laseczce, wetkniętej we włosy, jedenaście razy nacinał kreskę, oznaczającą wschód słońca, a wciąż był samotny. Uczuł pragnienie. Podniósł głowę, zmrużył oczy i zaczął wietrzyć, szeroko rozdymając nozdrza i chrapliwie wciągając w siebie powietrze. Po chwili w chaosie zapachów odróżnił strugę zimniejszego powietrza i wilgoci. Zerwał się i pobiegł, przesadzając kamienne zwały, przegradzające mu drogę, i zarośla krzaków, lecz te wkrótce utworzyły gęstą sieć; więc był zmuszony przedzierać się przez gąszcz, chwilami nawet posiłkując się toporkiem. Wreszcie dotarł do brzegu wartkiego potoku, napił się i siadł na brzegu w cieniu zwisających gałęzi drzew. Siedział długo, o niczem nie myśląc, aż ocucił go jakiś szmer. Obejrzał się i drgnął. Na przeciwległym brzegu potoku stała młoda kobieta. Pochyliła się nad prądem, dłonią czerpała wodę i piła. Upadłszy na trawę, zaczęła powolnemi ruchami rozpuszczać włosy, związane rzemykiem, późnej weszła do potoku, długo w nim się pluskała, rozrzucając dokoła mieniące się na słońcu strugi i krople wody.
Nagga siedział nieruchomy, jak głaz, patrzał i czekał, aż kobieta wysuszyła wiotkie ciało i stanąwszy nad wodą, pochyliła głowę.
Fala gęstych włosów, jak wodospad, padający z gór, zwisła nad ruchomem zwierciadłem potoku. Kobieta przyglądała się sobie, podnosząc lub opuszczając włosy, obwijała niemi szyję, upinała na czole lub ztyłu głowy w wielki węzeł i przeciągłym głosem śpiewała.
Nagga podniósł się i chciał coś powiedzieć do niej, lecz kobieta dojrzała niewidzianą nigdy istotę, zerwała się i pomknęła ku zaroślom. Nagga przebrnął potok i popędził za nią. Człowiek równiny i myśliwy, umiejący doganiać sarny w biegu, sadził przez gąszcz, jak jeleń. Gdy kobieta wybiegła na obszerną polanę, wypadł też na nią mknący olbrzym.
— Stój! — ryknął Nagga, starając się nadać swemu głosowi dźwięk przyjazny. Kobieta z przeraźliwym krzykiem, wyciem i piskiem pędziła dalej.
Nagga w kilku susach był już przy niej, dognał, porwał i uniósł w powietrze, cisnąć ją do swej szerokiej piersi. Porwana wczepiła mu się we włosy, targała je, wyrywała, krzycząc i wyjąc. Gdy napastnik mocniej przycisnął ją do siebie, zaczęła drapać mu twarz i ramiona, aż krwią spłynęły, gryzła mu ręce i szyję, aż Nagga ryczał z bólu.
Gdy olbrzym zrozumiał, że kobieta usiłuje wydrapać mu oczy, zgrzytnął zębami i ścisnął wiotkie ciało mocarnemi ramionami. Krzyknęła i straciła przytomność. Nie wypuścił jej jednak z rąk, lecz zaniósł z powrotem nad potok i tu ją ocucił.
Już się nie wyrywała i nie broniła. Patrzyła tylko na Naggę przerażonemi oczyma i łkała. Olbrzym nie wiedział, co robić, aby ją pocieszyć. Postanowił więc ją zabawić. Zaczął od tego, że ciskał ogromne kamienie, które aż huczały w powietrzu od pędu, skakał przez krzaki i wymachiwał toporkiem, kręcąc się na jednej nodze. Przestała szlochać i przyglądała się mu bacznie i z zaciekawieniem. Gdy mówił do niej — nie odpowiadała. Bała się go jeszcze, a może nie rozumiała jego mowy? Gdy, namęczywszy się dość, przerwał swoje skoki i tańce, podszedł do niej, szczerząc zęby i pomrukując łagodnie, ona zaczęła łkać na nowo. Nagga powtórnie się zmieszał. Życia nie pożałowałby, aby ujrzeć ją uśmiechniętą i szczęśliwą, bo w piersi czuł wielkie ciepło i radość niewysłowioną dla niego, który używał zaledwie kilka słów, wyrażających jego najprostsze myśli „pierwotnego człowieka[5]. Jednak wkrótce przypomniał sobie jedną sztukę, którą zawsze umiał pocieszyć Mel, gdy ta kaprysiła, lub była ukarana. Włożył więc kamień do procy i zaczął rozglądać się po kamieniach i krzakach. Po chwili znalazł to, czego szukał. Był to zimorodek, piękny ptaszek o połyskujących niebieskich, zielonych i żółtych piórkach. Gwizdnął w powietrzu kamień i Nagga po chwili już podniósł zabitego zimorodka. Wyrwał mu kilka piórek, zatknął je do rozszczepionej zębami gałązki i podał kobiecie. Spodziewał się, że uczyni z tem to, co zwykle robiła siostra jego, biedna, mała Mel, którą przytłoczyła niemiłosierna lawina. Mel zwykle ciskała taką laseczkę w powietrze i ta, jak strzała, szybowała w powietrzu, aż padała o kilka kroków od niej.
Porwana przez Naggę kobieta uczyniła jednak inaczej i to z lepszym skutkiem. Długo przyglądała się laseczce z kitą barwnych piór na końcu, uśmiechała się radośnie, aż wreszcie, po krótkim namyśle wetknęła ją sobie we włosy i pobiegła do wody przyjrzeć się. Wydała cienki pisk zachwytu i klasnęła w dłonie. Nagga był uszczęśliwiony, wyskubał wszystkie pióra zimorodkowi i narobił kilka zabawek dla swej branki, aż wdzięczna, przystrojona w błyszczące piórka kobieta złożyła przed olbrzymem ręce, jak do modlitwy, i więcej nie szlochała. Nie miała zresztą nawet czasu na to, gdyż ciągle przyglądała się sobie w wodzie i przekładała świecidełka z jednej strony głowy na drugą.
Tymczasem słońce zaszło. Nagga podniósł się, wziął swoją zdobycz na ręce, przeszedł potok i skierował się w stronę równiny, gdzie pod kamieniami w krzakach miał schowany zapas jeleniego mięsa. Gdy doszli, zaczął krzesać ogień i wkrótce rozpalił ognisko. Gdy płomień buchnął wysoko, rozrzucając snopy iskier i żarzących się węgielków, kobieta upadła przed Naggą na kolana i twarzą przycisnęła się do jego nóg, uznając potęgę, wolę i mądrość olbrzyma.
W kilka dni później Nagga z żoną przybył do lasu, gdzie niegdyś była siedziba jego ojca, i tu zbudował nowy szałas i nową zagrodę, ze schwytanemi przez niego dzikiemi bawolicami i kozami, które ujarzmiać nauczyła go w dzieciństwie matka.
Gdy powracał z łowów, zdaleka już wołał wielkim głosem:
— Tek! Tek!
Kobieta biegła mu na spotkanie, padała do nóg, a później skarżyć się zaczynała, że znosiły się już i zniszczyły jej piękne świecidełka, a on szukał zimorodków i robił coraz to nowe i nowe zabawk i klejnoty dla Tek i... dla swego szczęścia.
Pewnego razu, polując w pobliżu morza, Nagga wynurzył się z kniei na jego brzeg. Spostrzegł tu wyrzucone przez fale muszle. Niektóre z nich były bardzo piękne, pstre, lub z zewnątrz połyskiwały różnobarwnemi ognikami. Długo trudził się olbrzym, wiercąc w muszlach dziurki i nawlekając je na cienką żyłę, wyrwaną z nogi zabitej żyrafy. Jednak pracę doprowadził do końca i przed zachodem słońca schował w fałdach przerzuconej przez ramię skóry piękny naszyjnik dla Tek.
Powracał do domu szybko, niosąc na sobie skórę żyrafy i spory kawał mięsa, a w sercu ciepłe uczucie radości i pragnienie ujrzenia uszczęśliwionej, kochanej twarzy Tek.
Gdy Nagga zbliżył się do lasu, nagle się zatrzymał w głębokim zdumieniu. Zrzucił swoją noszę na ziemię i nisko pochylił się nad błotnistą ścieżka leśną. Tak! Nagga nie mylił się. Ktoś nieznany przeszedł tą ścieżką i wycisnął na niej wyraźny ślad. Nie było to odbicie stopy Tek, chociaż ślad był też drobny i lekki. Wietrząc tuż nad powierzchnią ziemi, Nagga odróżnił ten nieznany ślad od śladu żony, rozpoznał nawet, że był to ślad mężczyzny. Nagga ukrył w krzakach swoją noszę, namacał głównię toporka za pasem i włożywszy do procy kamień, zaczął czołgać się, jak wąż, ku domowi, nie porzucając przejmującego go trwogą śladu. Wreszcie dotarł do skraju lasu i wychylił z krzaków głowę.
To, co ujrzał, zmusiło go do zerwania się i pędzenia ile tchu starczyło ku szałasowi. Od pierwszego rzutu oka zobaczył Tek. Siedziała około niewielkiej sadzawki i, jak to najwięcej lubiła, przyglądała się sobie w powierzchni wody, wyciągając nad nią ręce i potrząsając niemi. Tuż przy niej stał nieznajomy mężczyzna. Był małego wzrostu, cienki i ruchliwy.
Gdy Nagga wypadł z krzaków, groźny, i, wymachując toporkiem, pobiegł w stronę swojej siedziby, nieznajomy obejrzał się i, jak spłoszony kozioł skalny, pomknął ku górom. Z nadzwyczajną szybkością wspinał się on po stromych skałach, skacząc z kamienia na kamień i przesadzając szerokie szczeliny, jak gdyby miał orle skrzydła. Nagga nie zatrzymując się przy Tek, gonić go zaczął. Ślizgał się na zboczach gór, zrywał się z nich, czepiając się rękami krzaków i wysokich kęp trawy, lecz drapał się dalej i wyżej, cały skrwawiony, straszny i pałający zemstą. Nagga gonił małego człowieka do nocy, ale ten ani razu nie przypuścił go tak blizko, aby olbrzym mógł cisnąć w niego kamieniem. Nagga, wyczerpany i zmęczony, usiadł pomiędzy kamieniami i zasnął trwożnym, nużącym snem. Budził się co chwila i nadsłuchiwał. Lecz na szczytach gór panowała cisza i żaden dźwięk nie dochodził tu z dołu, gdzie ryczały zwierzęta, pluskało morze, dzwoniły potoki i gdzie pozostała Tek.
Nagle ujrzał ją, siedzącą nad wodą i potrząsającą rękoma. Wskoczył i krzyknął z bólu, uderzywszy głową o kamień, przy którym usnął, lecz Tek nigdzie nie było[6]. Bardzo się tem Nagga zdziwił i przeraził, lecz gdy brzask rozpraszać zaczął ciemność nocy i zimne mgły, wznowił pościg.
Tego dnia zapędził się Nagga za swoim wrogiem na brzeg dużego górskiego jeziora. Było ono koloru nieba, i żadna zmarszczka nie brudziła jego powierzchni. Olbrzym pomyślał, że Tek mogłaby się tu przyglądać całemi dniami.
Brzegi jeziora składały się z białych skał, w których Nagga dojrzał małe i wielkie kawały czegoś żółtego, co połyskiwało chwilami na słońcu. I jeszcze jedno spostrzeżenie uczynił zrozpaczony i stroskany olbrzym. Jezioro od strony równiny było przegrodzone wązkiem pasmem, niby ścianą ze skał, a gdy Nagga spojrzał z nich nadół, zrozumiał, że się piętrzą wprost nad lasem, gdzie stała jego siedziba.
Przed nocą, po całodziennym nieudanym pościgu, Nagga przekonał się, że nigdy nie dogoni tego małego człowieka, gdyż ten pędził jak wicher, a jego małe, nawykłe do łażenia po górach nogi nie czuły zmęczenia i nie wymagały dróg. Czepiał się najmniejszych nierówności skał i piął się, jak pną się kozy, szukające na gołych skałach pożywienia. Siadał i przyglądał się swemu gramolącemu się z trudem przeciwnikowi, coś krzyczał mu, co powtarzało stugłose echo, a czego nie mógł pojąć Nagga; raz nawet góral stoczył na niego duży kamień, lecz ten, odbiwszy się od skały, przeleciał hucząc nad głową Naggi.
Olbrzym postanowił zaniechać bezcelowego pościgu i zmienić cały plan swego postępowania.
— Nie będę oddalał się od domu i będę strzegł swojej Tek! — myślał, zaciskając pięści, Nagga.
Olbrzym powrócił dopiero drugiego dnia nad wieczorem do swej zagrody. Tek spotkała go obojętnie, chociaż w oczach jej świeciła się ciekawość. Nagga podszedł do niej i ujął za ręce. Odrazu zauważył dwie ciężkie żółte obręcze, pobrzękujące na jej cienkich rękach. Olbrzym włożył do jednej z obręczy dwa palce i, szarpnąwszy, złamał ją. Tek wybuchnęła płaczem. Nagga uśmiechnął się pobłażliwie i, mrucząc łagodnie, wyciągnął z fałd skóry naszyjnik z muszli.
Tego, co się stało, Nagga nie przewidywał nawet. Oto Tek z piskiem i głośnym śmiechem rzuciła się mu na szyję, przytuliła głowę do jego piersi, poczem musnęła swemi ustami jego usta i, schwyciwszy klejnot, pobiegła do sadzawki przyglądać się sobie z tem nowem świecidłem. Gdy powróciła, przyniosła zdjętą z ręki drugą obręcz i podała ją mężowi. Nagga ryknął ze szczęścia i, rzuciwszy podarek wroga na ziemię, wdeptał go głęboko w ziemię i na to miejsce postawił swoją olbrzymią, owiniętą w skórę bawoła stopę.
Szczęście i spokój znowu zapanowały w zagrodzie pierwotnych ludzi. Nagga nigdy się nie oddalał od domu, a po nocach wstawał i obchodził, nadsłuchując i czając się, swoje posiadłości, broniąc swego skarbu od małego, a szybkiego, jak orzeł, człowieka z gór. Żeby nie było potrzeby wychodzić na łowy — Nagga z żoną schwytali dużo antylop, bawołów i bawolic, a także dzikiego ptactwa, które oswoili i trzymali przy zagrodzie[7].
Po pewnym czasie Nagga zauważył jednak, że Tek zamyśla się, nudzi się i już nie chodzi przyglądać się sobie w sadzawce; podpatrzył nawet, że usiłuje znaleźć obręcz, wdeptaną przez niego w ziemię. To go przejęło trwogą. Zrozumiał, iż powinien zrobić coś takiego, co mogłoby jej zaimponować. Tek miała dla niego szacunek tylko za naszyjnik, w którym było jej prześlicznie, i za ogień, którego pochodzenia nie rozumiała (zresztą, jak i sam Nagga) i przed którym nieraz padała na twarz. Jednak, wkrótce Nagga zaczął podejrzewać, iż ona ubóstwia ogień i szanuje jego — Naggę za to, że, posiadając ogień, może się przyglądać sobie w sadzawce wieczorem przy blasku ogniska, które rozniecało szczególne, mieniące się iskry w niektórych muszelkach z naszyjnika. Trzeba było coś robić nowego, aby ją zachwycić i przywiązać do siebie z nową mocą.
Nagga długo rozmyślał nad tem, aż wreszcie pewnego poranku znikł z domu. Tek nie wiedziała o tem, że w tej chwili, gdy ona stroiła się w swój naszyjnik, jej mąż drapał się na góry, dążąc do jeziora, otoczonego białemi skałami. Za pomocą ostrych kamieni i toporka wydłubał ze skał żółty metal i jął kamieniem rozbijać go na płasko, robiąc z niego szeroki pas. Gdy rozbił go w długą wstęgę, zaczął ostrym krzemieniem ozdabiać go rysunkami zwierząt i drzew. Pracował przez kilka dni, aż piękny pas był gotów. Mając go na sobie, schodził Nagga z gór, pewny siebie i szczęśliwy, lecz jakaż była jego rozpacz, gdy, zbliżywszy się do domu, dojrzał małego człowieka z gór. Stał przy Tek i wkładał jej na głowę połyskującą na słońcu koronę, ozdobioną skrzącemi się kamykami. Tek, uśmiechnięta i wniebowzięta, gładziła ręce małego człowieka i niecierpliwie zerkała w stronę sadzawki.
Nagga z rykiem runął ku nim. Znowu rozpoczęła się gonitwa, a ustała dopiero wtedy, gdy olbrzym dotarł znowu do jeziora z białemi brzegami. Nie mógł już iść dalej, gdyż był znużony śmiertelnie. A wtedy człowiek gór zaśmiał się głośno i drwiąco i, jak skalny kozioł, zaczął zbiegać na dół, na równinę, do lasu, do Tek.
Nagga zawył, zrozumiawszy, że nie zdąży przed wrogiem dobiedz do zagrody i obronić swego skarbu. Obejrzał się bezpomocnie. Co miał czynić? Nagle zauważył, że wzburzone fale jeziora wylatują ponad skały i wylewają się z innej strony, tworząc małe strumyki. Olbrzym zerwał się i rękami i nogami zaczął bić w skały, tamujące wylew wody i przegradzający jej drogę. Chwytał ciężkie głazy i ciskał niemi w skały nadbrzeżne, podważając je potężnym karkiem.
Długo trwało to zmaganie się olbrzyma ze skałami, aż zwalczył je. Jeden z odłamków zaczął się chwiać, aż upadł i potoczył się nadół z hukiem i trzaskiem łamiących się pod jego ciężarem drzew. Jeszcze chwila i szeroki potok lunął w wyłom, porwał ze sobą inne skały i biały od wściekłego biegu pomknął na dół, w dolinę, znosząc za sobą krzaki i głazy, wlokąc całe połacie lasu, aż spadł na równinę.
Nagga zdążył ujrzeć, jak znikać zaczął druzgotany przez wylewające się jezioro las, gdzie stała jego zagroda, jak mknął dalej rozszalały potok, niosąc i kręcąc w swych nurtach drzewa, kamienie i porwane zwierzęta, lecz w tej chwili drgnęła pod nim ziemia i runął na dół, razem z osuwającą się górą, pękającą na setki, tysiące odłamków i szczątków i tętniącą hukiem rozbijanych kamieni, powtarzanym przez echo aż na śnieżnych szczytach, nieruchomych i smętnych, jak martwe białe ptactwo na czarnej, żałobnej ziemi.
Monsieur Teophile Glacier skończył opowiadanie i, nalewając sobie nową szklankę kebiru, rzekł:
— Znowu kobieta! Bez niej nie powstałaby ta pierwsza poważna hydrauliczna robota człowieka. A oto jej ślady!
Mówiąc to, wskazał mi na głęboki wąwóz, wężową linję, przecinającą spaloną powierzchnię Ergu i znikającą za pierwszemi pagórkami zdradzieckich ruchomych, piasków Sahary.



EPOKA DRUGA.

Monsieur Teophile Glacier dokończył przed zachodem słońca swoje opowiadanie i nie wiem którąś butelkę istotnie dobrego i mocnego kebiru i, chociaż był trochę mniej czerwony od czerwonego wina algierskiego, wstał od stołu i zaproponował mi przechadzkę na północ od Tek-Delfu.
— Mój kochany panie! — zawołałem wtedy, przejęty trwogą i życzliwością dla gościnnego „cantonier“, — dzień tak upalny, a pan niezawodnie jest trochę... zmęczony (miłe to słówko francuskie, a właściwie afrykańsko-kolonjalne — „fatigué“! Oznacza ono znużenie, upicie się, obarczenie żołądka, długą, przymusową wstrzemięźliwość i posiada jeszcze około dziesięciu innych zastosowań, których nie można znaleźć w żadnym słowniku). Czy pan nie uważa, że wino w tych szerokościach szkodzi? Przynajmniej nauka głosi...
— Niech mi pan nic o nauce nie mówi! — zaśmiał się czcigodny p. Glacier. — Wie pan, tu do nas przyjeżdżają różni uczeni, coś badają, coś sprawdzają, a prawie wszyscy są krótkowidzami i cierpią na ostry katar kiszek. Nic dziwnego, że nic tu u nas nie widzą i że im szkodzi szklanka dobrego wina. Co do mnie, to ja na przestrzeni stu kilometrów kwadratowych znam każdy kamień, a piję już od 30 lat bez przerwy. Wobec tego spodziewam się, że nie odmówi mi pan przyjemności pokazania mu jednej miejscowej osobliwości?
— Co to ma być? — spytałem.
— Ruiny zamku Ibrahim ben Izmaił-Dzi-el Nun — odparł, biorąc swój hełm i ciężki kij.
Wyszliśmy na jedyną ulicę Tek-Delfu i, przeszedłszy osadę, zaraz za białą kopulastą kubbą weszliśmy na niewysoki pagórek, którego stoki były pokryte szczątkami czarnej i czerwonej cegły. Na szczycie pagórka pozostały resztki muru czy, może, baszty, a o kilka staj dalej ocembrowanie studni, otoczonej dużemi, dobrze odpolerowanemi płytami żółtego onyksu. Zajrzałem do niej. Wionęło z niej zgnilizną, zimnem i wilgocią. Podniosłem kamyk i rzuciłem go do czeluści studni. Dopiero po kilku sekundach usłyszałem głuchy plusk wody.
— Tak, panie! — uśmiechnął się p. Glacier, — na początkach XI-go wieku, gdy każden arabski wojak miał niewolników wbród, nie krępowano się kopaniem studni, głębokich na 80 metrów.
— Nie łatwą było rzeczą wyciągać z takiej studni wodę gdy nie znano jeszcze pomp! — zauważyłem.
— Niech pan zwróci uwagę na ten blok onyksu! — rzekł p. Glacier, uderzywszy kijem w żółty, jak wosk, kamień.
Ujrzałem głębokie, zabarwione rdzą wklęśnięcie, głębokie od strony otworu studni, a zwężające się na zewnątrz.
— Niewolnicy żelaznym łańcuchem wyciągali ciężkie kubły wody, a żelazo z biegiem czasu przecinało twardy kamień! — objaśnił mój uprzejmy przewodnik i usiadł na kamieniach, zdjąwszy swój płócienny hełm.
— Zamek ten wybudował na tem miejscu słynny wojownik maurytański, Ibrahim ben Izmaił-Dzi-el-Nun — zaczął opowiadanie p. Teofil Glacier. — Przy końcu X i na początku XI wieku słynął on, jako niepokonany szermierz na miecze i jego trąbę bojową słyszały turnieje wszystkich większych miast Hiszpanji. On to przeciął na dwoje walecznego Leonardo di Castiglia, dumę całego królestwa. Był ten Ibrahim kuzynem Izmaiła-Dzi-el-Nuna — tego, który to podniósł rokosz przeciwko dynastji Ommiadów i ogłosił się królem Toleda. Historja twierdzi, że, pozostając wiernym dynastji, Ibrahim porzucił dwór buntowniczego kuzyna i wyjechał do Afryki, gdzie umarł tu, w swoim zamku. Głupie to twierdzenie tych panów od historji! Taki rycerz i wojownik, jak Ibrahim, nie mógł pozostać bezczynnym, porzucając przepych dworów królewskich i zgiełk bitew dla życia odludka na pustyni! Nielogiczne to i niczego nie objaśnia! Przyczyny były inne i głębsze, bo ludzkie! Opowiadano mi o tem tu w Tek-Delfie, a ja mogę powtórzyć, jeżeli pan tego sobie życzy? Otóż w dobie rokoszu kuzyna, waleczny Ibrahim przyjmował udział w turnieju w Aranjuezu, na dworze jednego z książąt Alba, który miał narzeczoną cudnej piękności. Czarnowłosa, czarnooka, o ustach jak dojrzały pęknięty owoc granatu, zęby ubiegające się o lepsze z białością śnieżnych szczytów Sierra-Newady, o małych, pięknych rączkach i nóżkach, zwinna jak wąż, i zdradliwa jak wąż, a ognista, jak pantera, — taką była donna Izabella Padilla di Strega...
Monsieur Glacier zamyślił się na chwilę, a później, śmiejąc się głośno, rzekł:
— Proszę nie myśleć, że to ja tak wyidealizowałem mademoiselle Isabelle! O, nie! Wszystko to pod jej oknami wyśpiewywał waleczny Ibrahim, a piosenkę tę do naszych dni przechowują koczownicy beduini, spędzający w tych okolicach zimę. Pannie zaimponował czarny rycerz w srebrnej zbroi i z białym pióropuszem na hełmie, gdyż wszystkie zdobył nagrody na turnieju dorocznym.
Strzelała więc w jego stronę ognistem okiem z pod opuszczonych, złotym pudrem posypanych rzęs, a dziki wojownik oddał jej swe serce, nie znające trwogi i zdradliwości niewieściej. Widziała to piękna Izabella i, nie uważając czarnego rycerza za człowieka, tak samo, jak teraźniejsze panie i panny spoglądają na wyfraczonych murzynów, postanowiła go do reszty skokietować. Naznaczyła mu spotkanie za miastem, w gaiku, gdzie rosły drzewa figowe i oliwkowe, otoczone żywopłotem z wysokich „pitas“[8]. Ibrahim przybył na schadzkę, prowadząc ze sobą zapasowego konia. Spotkawszy umiłowaną, zaczął błagać ją, aby została jego żoną, obiecywał zaprzeć się Proroka dla Chrystusa, otoczyć ją królewskim przepychem, lecz Izabella Padilla śmiała się z amorów Maura. Gdy zrozpaczony porwał ją w objęcia, zawołała na pomoc dwóch paziów, lecz wojownik przebił im serca jataganem, a pannę przemocą wsadził na zapasowego konia i zatrzymał się na wypoczynek dopiero w Almerilla, czekając tu na najbliższą galerę, odpływającą do Afryki. Przywiózł ją najpierw do Bel-Abbes, ale tam przyjaciele nie dawali mu spokoju pytaniami, kiedy nareszcie będzie wyznaczony dzień ślubu. Wtedy pognał tysiąc niewolników tu i kazał w ciągu trzech miesięcy zbudować pałac. Urządził go z niewidzianym nigdzie przepychem, a nie zapomniał wznieść małej kapliczki, gdzie wybranka jego serca i władczyni jego myśli mogła modły do Chrystusa zanosić. Nieubłagana była donna Izabella i, chociaż branka, — dumna i stanowcza. Gdy płonący cały, chciał zwyczajem arabskim poślubić ją, o nic nie pytając, wskazywała mu w milczeniu na wązki sztylet toledański i na swoją pierś. Rozumiał i odchodził na nowe męki czekania, pożerającej go żądzy i miłości płomiennej. Tak mijały lata. Ibrahim urządzał dla Izabelli pyszne zabawy, widowiska, uczty, a po nocach brzdąkał na lutni, lub grał na fujarce berberyjskiej, śpiewał piosnki melancholijne o piękności donny Padilla di Strega i o swojej miłości do słonecznej „Delf“, jak po arabsku nazywał pieszczotliwie swoje bóstwo i swoją męczycielkę. Beduini, Zizian, Uled Nail, ben-Sulej i inne plemiona berberów posiadają dużo romantycznych pieśni, a wszystkie je ułożył tęskny, beznadziejnie pragnący miłości poeta i wojownik Ibrahim ben Izmaił Dzi-el-Nun.
Wreszcie cierpliwości Maura nastał kres. Postanowi zdobyć dumną donnę innym sposobem. Chciał obudzić w niej ambicję kobiecą i zazdrość. W tym celu Ibrahim kazał zjeżdżać do zamku wszystkim najpiękniejszym kobietom z plemienia Uled-Nail, które daje światu muzułmańskiemu najbardziej wytworne kapłanki miłości, śpiewaczki i niezrównane tancerki.
Pięćset najpiękniejszych kobiet gościł na zamku szalony od miłości wojownik, karmił, poił i obdarowywał tancerki i śpiewaczki i liczne rodziny, które wraz z niemi przybyły do miejscowości Tek, gdyż tem imieniem od niepamiętnych czasów nazywano cały ten obwód, aż do krańców pustyni.
Wreszcie nastał dzień popisu. Dużo pięknych, giętkich ciał tancerek ujrzały oczy Ibrahima, donny Izabelli i zaproszonych zewsząd dostojnych gości. Śród nich potężny magnat wyróżnił jedną — młodą, prawie dziecko jeszcze — piękną, jak marzenie Ajszusz, liczącą dopiero 14 wiosen, obsypał ją klejnotami i posadził obok siebie przy uczcie. Ajszusz oczy mrużyła jak kotka, którą głaszczą miękką dłonią po grzbiecie i czekała tylko na skinienie władcy, aby wyjść do wskazanej komnaty i z pokorą i biciem serca oczekiwać tu na jego przyjście i na chwilę skwarnych pieszczot i namiętnych, szalonych słów rycerza. Nagle donna Izabella pochyliła się do ucha Ibrahima i szepnęła:
— Ta mała brzydko tańczy! Nie może dobrze i zwinnie tańczyć, gdyż ma grube kostki i zbyt szerokie biodra...
— Ta piękna dziewczyna podoba mi się bardzo!.. — odparł Maur, spuszczając oczy pod płonącym wzrokiem Hiszpanki. — Piękna jest...
— Cobyś mi dał, rycerzu, gdybym ja przed tobą zatańczyła! — spytała Izabella, dotykając piersią ramienia wojownika.
On zaś oblał się szkarłatem rumieńca i odpowiedział bez namysłu:
— Zażądaj, a wszystko dam ci!
— Dobrze! — odparła. — Nic innego nie żądam oprócz wysłania gońca do Aranjuezu z listem moim, w którym proszę, aby mi przysłano moją ulubioną duenję![9].
— Rozkazałaś! — zawołał Ibrahim. — Jutro o wschodzie słońca goniec z listem opuści zamek, a gnać będzie jak wicher. Teraz tańcz!
Donna Izabella z rodu dumnych hidalgów Padilla di Strega tańczyć zaczęła przed pogardzanymi Arabami. Wojownicy, a nawet nienawidzące ją tancerki, słudzy i niewolnicy nie mogli powstrzymać okrzyków zachwytu. Widzom się wydawało, że jakiś płomień miota się przed ich oczami, jakiś wir barw, błysków, szmeru jedwabnych szat, trzaskania kastanjet, tupotu drobnych nóżek porywał ich i niósł w nieznaną krainę zachwytu...
Gdy donna Izabella z okrzykiem „Ole“ nagle się zatrzymała z wysuniętą naprzód drobną, zgrabną nóżką i z podniesioną nad dumną główką smagłą, obnażoną do ramienia ręką, ciężko oddychając i rozdymając różowe nozdrza, wszyscy uderzać zaczęli dłońmi w ziemię i wołać:
— Piękna! Piękna! Piękna!
Ibrahim zerwał się z poduszek i padł jej do nóg, całując jej stopy w niemem uniesieniu.
Po tym wypadku znowu zwykłym trybem wlokły się dnie, tygodnie i miesiące. Wreszcie przybył goniec, a z nim półżywa od znużenia stara duenja Gwarec. Zamknęła się z nią w swych komnatach donna Izabella, i trzy dni nie widział jej Ibrahim. Aż wezwała go do siebie i oznajmiła, że postanowiła po miesiącu zostać jego żoną.
— Uczyniłabym to natychmiast — dodała donna, — gdyż widzę miłość twoją, twoją szlachetność i mękę. Lecz post teraz, wielki post. Odjedź na miesiąc i powracaj do swej żony szczęśliwy!
Padł do nóg pięknej Hiszpanki rozkochany Maur i odjechał na dalekie łowy aż pod Biskrę. W tym czasie donna Izabella i książę Alba, (ponieważ on to przybył przybrany za starą duenję), obmyślili tak chytrze ucieczkę, że nikt w pałacu nie spostrzegł, kiedy i jaką drogą wymknęli się i zbiegli.
Wystraszeni słudzy i niewolnicy, obawiając się zemsty surowego władcy, milczeli do jego przyjazdu, a gdy zapytał o donnę Izabellę, oznajmili, iż przed paru dniami ją widzieli. Gdy Ibrahim przekonał się, że ukochanej nigdzie na zamku niema, posiwiał nagle i zamyślił się głęboko.
— Ta dziewka Ajszusz musiała ją zabić czarami swemi... Przywieźć ją tutaj! — rozkazał ponurym głosem.
Na trzeci dzień przybyła piękna Arabka z całą rodziną, wystrojona i szczęśliwa.
Zaledwie weszli na płyty dziedzińca pałacowego, schwycili ich niewolnicy, wrzucili do studni, a później, na rozkaz władcy, zalewać studnię zaczęli wapnem.
Ibrahim dał wolność niewolnikom, rozpuścił służbę, zburzył kaplicę Chrystusa i żył samotny w jednej z baszt, oddając się rozpaczy i rozmyślaniu nad zmarnowanem życiem. Pomagał ubogim, ułomnym i chorym, ratował ginące w pustyni karawany, kopał studnie w najniebezpieczniejszych miejscach, tępił dzikie krwiożercze zwierzęta, a ludność uważała go za „świętego“, nazywając go Sigi Ibrahim Akbar, lecz mułłowie, a nawet sam imam prawowiernych sprzeciwili się uznaniu Ibrahima za świętego, ponieważ modłów nie zanosił do Allaha i Jego Proroka.
Opowiadano sobie, iż nieraz w chwilach, gdy muezzini o wschodzie lub zachodzie słońca wykrzykiwali przeciągłemi, donośnemi głosami:
— La Illah Illa Allah u Mahomed Rassul Allah, Allah Akbar, — Sidi Ibrahim, stojąc na szczycie baszty, szeptał, zaciskając zęby i pięści:
— Nie jesteś potężny, Allahu, nie jesteś, gdyż nie mogłeś zwalczyć dumnego serca Delf i jej pogardy dla mnie! Nie jesteś wielkim Ty, Rassul Mohamed, bo nie ochroniłeś mego życia i mej duszy od piekła męki, rozpaczy i tęsknoty! Nienawidzę was!..
Ibrahim ben Izmał-Dzi-El-Nun umarł samotny i niepogodzony ze swoim bogiem. Pamięć o nim została w smętnych pieśniach Uled Nail i w podwójnej nazwie tej miejscowości — Tek-Delf.
Monsieur Teophile Glacier skończył opowiadanie i zamyślił się.
Nie przerywałem mu, gdyż spodziewałem się jakiejś psychologicznej uwagi, których nie szczędził ten zabawny „cantonier“, cały przesiąknięty czerwonem winem, dymem fajki i staremi legendami. Nie zawiodłem się, gdyż wkrótce podniósł głowę i rzekł:
— Dziwny to twór — kobieta! Uszlachetnia mężczyznę nie tylko, gdy wzbudza i podtrzymuje w nim miłość, lecz nawet gdy zadaje mu cios, mękę i udrękę, gdy rzuca go w otchłań zbrodni lub rozpaczy! O, kobiety trzeba znać! Należy się im ubóstwianie, szacunek, lecz i... lęk przed niemi... Tak, mój panie! Ale pragnienie mi dokuczać zaczyna i gardło mi wyschło na pergamin. Chodźmy do „buvette“ na lampkę kebir‘u.
Poszliśmy...



EPOKA TRZECIA.

Z „buvette“ wyszliśmy, gdy już ściemniło się na dobre. Idąc ulicą Tek-Delfu, minęliśmy jeden z większych domów tubylczych, nad którym powiewała francuska flaga. Spojrzałem na nią i spostrzegłem tuż przy jej drzewcu skuloną postać Arabki. Doszły mnie ciche łkania kobiety.
Zwróciłem pytający wzrok na p. Teophila Glacier.
— Hm... — mruknął i cicho się zaśmiał.
— Kto tu mieszka? — spytałem go.
Nasunął głębiej swój hełm i odpowiedział niechętnym głosem:
— Przed dwoma miesiącami przybył tu młody inżynier, który ukończył z medalem szkołę budowy mostów i dróg w Paryżu. Bardzo uczony! Bada możliwości przeprowadzenia kolei przez Saharę. Ha! ha! ha!
Złośliwy śmiech poczciwego „cantonier“ nie uszedł mojej uwagi.
— Drzecie ze sobą koty? — spytałem, zaglądając memu przyjacielowi w oczy.
— N...nie! — przeciągnął. — Nic nie mamy wspólnego ze sobą i nic do gadania! Gdy przyjechał, pokazałem mu Tek-Delf tak, jak pokazuję go panu teraz, lecz on śmiał się i szydził ze wszystkiego! Raz jeden tylko napadł na mnie. A wie pan za co? Oglądał ze mną zbiornik dla wody, zwykły zbiornik na jakie 5000 tonn, zbudowany z okrągłych kamieni, sklejonych gliną. Inżynier wymarzył grubość ścian basenu, coś obliczył w notatniku i powiedział, że taki basen nie może utrzymać tyle wody, że powinien pęknąć. Powiedziałem mu, że jestem tu już od 30 lat, a basen sobie najspokojniej stoi i nie pęka. Wtedy napadł na mnie, krzyczał, że ja nie dbam o bezpieczeństwo ludności, której grozi wylew tej wody i zatopienie domów i pól. Śmiałem się wtedy jak szalony! Powiedziałem mu, że zupełnie nie jestem winien budowy basenu i możliwości wylewu z niego wody, gdyż zbiornik został założony przed... 300 laty i, widocznie, już się przyzwyczaił do stania bez pękania i wylewu. Wtedy przestał ze mną rozmawiać i nawet kłaniać mi się przy spotkaniu. Bardzo mądry to i bardzo uczony młodzieniec!
— A ta płacząca kobieta? — spytałem.
— To — Selima, jego służąca, niewolnica i... żona afrykańska, — odparł suchym tonem.
Umilkłem i o nic więcej nie pytałem p. Glacier, ponieważ groźnie sapał, a był to niechybny znak, że chce coś opowiedzieć.
— Młody inżynier — zaczął mówić po chwili p. Glacier — zaszczycił arabską dziewczynę swojemi względami, a ona, jak każda berberka, oddała mu całą siebie. Jak wierny pies w oczy mu patrzyła, biegła na każde jego skinienie, pokorna, szczęśliwa i zakochana. Marzyła w głębi duszy ta niemądra dziewczyna, że inżynier zabierze ją ze sobą do Francji, gdzie ona, jak tu, w Tek-Delfie, będzie mu nadal w oczy patrzyła z zachwytem, uwielbieniem i pokorą. Lecz szczęście — to kwiat, co szybko przekwita! Przyjechała tu jakaś grupa podróżujących amerykanek podobno bardzo bogatych. Zaczęły się wycieczki, przyjęcia, umizgi, konkury, a teraz pan inżynier pojechał z niemi do Fezu, gdyż na jedną z Amerykanek zagiął parol, a że jest piękny, elegancki nadmiernie i posiada hrabiowski tytuł, ona zaś jest też piękna, chociaż całkiem nie elegancka, a jej tatuś posiada miljony i rzeźnię, więc oboje mają duże szanse na ozdobienie szyldu rzeźnika koroną hrabiowską i na oparcie herbu arystokraty o kiesę miljonera-parwenjusza... Selima to rozumie i, jak pan widział, płacze. Tymczasem nie ma innych sposobów walki...
— Ale może znajdzie? — zadałem pytanie.
Długo milczał, a później mruknął, nie patrząc na mnie:
— Zwróci się po radę do czarownika, a gdy to nie pomoże, podając kawę, wsypie do filiżanki inżyniera lub amerykanki trujących ziółek, sama zaś zbiegnie na pustynię, gdzie albo zginie z głodu, albo natrafi na czarne namioty Beduinów i razem z koczownikami, tęskna i ponura, będzie wlokła obmierzłe jej życie, którego pasmo przerwać może tylko Allah.
Urwał, gdyż od strony szosy wjeżdżało do osady kilka samochodów, świecąc latarniami i hucząc ochryple. Gdy przesuwał się koło nas pierwszy z samochodów, spostrzegłem szoferującego młodego, przystojnego mężczyznę, a obok niego wysoką, wiotką blondynkę.
— I love You, Henry! — doszedł mnie wzruszony głos Amerykanki.
— Czy to ten inżynier? — zapytałem, a gdy otrzymałem od p. Glacier twierdzącą odpowiedź, dodałem:
— Czy nie myśli pan, panie Glacier, że, być może, wasza osada wkrótce będzie się nazywała — Tek-Delf-Selima?
Spojrzał na mnie uważnie i w milczeniu podniósł ramiona.

Nazajutrz opuszczałem Tek-Delf i żegnałem uprzejmego monsieur Teophila Glacier.
Gdy już mój samochód stał przed domem „cantonier‘a“, powiedziałem:
— Są na kuli ziemskiej miejsca zbrodni, stałej wojny, ciągłej rewolucji, są miejsca wyklęte i błogosławione; co do Tek-Delf a, myślę, że jest ono miejscem nieszczęśliwej miłości...
— Skąd się pan o tem dowiedział? — spytał, blednąc nagle i opuszczając oczy.
— Wywnioskowałem to z opowiadań pana, panie Glacier! — odrzekłem, zdziwiony wzruszeniem mego znajomego.
— Aha!.. z opowiadań moich! — mruknął już spokojnym głosem. — Być może... być może... Au revoir! Bon voyage!..
Jechałem milcząc i miałem takie wrażenie, że pan Glacier nie wszystko mi o Tek-Delfie opowiedział i że coś, co go samego najbardziej obchodziło i bolało, ukrył przedemną.
Zresztą, byłem przecież tylko przygodnym znajomym, z którym, z pewnością, nigdy już w swojem życiu się nie spotka...






  1. Hotel tubylczy.
  2. Rzeka.
  3. Grobowiec — kaplica.
  4. Gorący wiatr pustyni.
  5. Monsieur Teophile Glacier z całą namiętnością południowca mówił do mnie w tem miejscu opowiadania tak: „Niech pan protestuje przeciwko wyrażeniu „troglodyt“, którym nazywają pierwotnego człowieka. Po „troglodytach“ nic w Afryce nie pozostało, ani śladu! Tymczasem „pierwotny człowiek“ pozostawił ślady swej duszy. Umiał on kochać i nienawidzieć lepiej i potężniej niż my — współcześni — gdyż w jego miłości i nienawiści był czysty i wieczny żywioł, a w naszej, Monsieur, tylko moda, przesąd lub interes“!
  6. P. Teofil Glacier objaśnił mnie przy tej sposobności, iż był to pierwszy sen pierwotnego człowieka, ponieważ, jak twierdzi p. Glacier, sen jest karą bóstwa, zsyłającego nam zwykle złe sny, a jeżeli bywają dobre, to one albo osłabiają wrażenie, pozostałe od przeżytych już wypadków, lub uprzedzają jeszcze niedoznane dobre zjawiska, które na skutek tego tracą na uroku w życiu realnem.
  7. — Pan widzi — zawołał, opowiadający mi to p. Teofil Glacier, — że kobieta istotnie jest główną dźwignią postępu i artyzmu! I do tego, panie, bez wyjątku, czy kobieta jest dobrą, czy złą. To jest dziwne, ale prawdziwe!
  8. Kaktusy.
  9. Sługa, powiernica.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.