Strona:Antoni Ossendowski - Po szerokim świecie.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wała francuska flaga. Spojrzałem na nią i spostrzegłem tuż przy jej drzewcu skuloną postać Arabki. Doszły mnie ciche łkania kobiety.
Zwróciłem pytający wzrok na p. Teophila Glacier.
— Hm... — mruknął i cicho się zaśmiał.
— Kto tu mieszka? — spytałem go.
Nasunął głębiej swój hełm i odpowiedział niechętnym głosem:
— Przed dwoma miesiącami przybył tu młody inżynier, który ukończył z medalem szkołę budowy mostów i dróg w Paryżu. Bardzo uczony! Bada możliwości przeprowadzenia kolei przez Saharę. Ha! ha! ha!
Złośliwy śmiech poczciwego „cantonier“ nie uszedł mojej uwagi.
— Drzecie ze sobą koty? — spytałem, zaglądając memu przyjacielowi w oczy.
— N...nie! — przeciągnął. — Nic nie mamy wspólnego ze sobą i nic do gadania! Gdy przyjechał, pokazałem mu Tek-Delf tak, jak pokazuję go panu teraz, lecz on śmiał się i szydził ze wszystkiego! Raz jeden tylko napadł na mnie. A wie pan za co? Oglądał ze mną zbiornik dla wody, zwykły zbiornik na jakie 5000 tonn, zbudowany z okrągłych kamieni, sklejonych gliną. Inżynier wymarzył grubość ścian basenu, coś obliczył w notatniku i powiedział, że taki basen nie może utrzymać tyle wody, że powinien pęknąć. Powiedzałem mu, że jestem tu już od 30 lat, a basen sobie najspokojniej stoi i nie pęka. Wtedy napadł na mnie, krzyczał, że ja nie dbam o bezpieczeństwo ludności, której grozi