Strona:Antoni Ossendowski - Po szerokim świecie.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tego dnia zapędził się Nagga za swoim wrogiem na brzeg dużego górskiego jeziora. Było ono koloru nieba, i żadna zmarszczka nie brudziła jego powierzchni. Olbrzym pomyślał, że Tek mogłaby się tu przyglądać całemi dniami.
Brzegi jeziora składały się z białych skał, w których Nagga dojrzał małe i wielkie kawały czegoś żółtego, co połyskiwało chwilami na słońcu. I jeszcze jedno spostrzeżenie uczynił zrozpaczony i stroskany olbrzym. Jezioro od strony równiny było przegrodzone wązkiem pasmem, niby ścianą ze skał, a gdy Nagga spojrzał z nich nadół, zrozumiał, że się piętrzą wprost nad lasem, gdzie stała jego siedziba.
Przed nocą, po całodziennym nieudanym pościgu, Nagga przekonał się, że nigdy nie dogoni tego małego człowieka, gdyż ten pędził jak wicher, a jego małe, nawykłe do łażenia po górach nogi nie czuły zmęczenia i nie wymagały dróg. Czepiał się najmniejszych nierówności skał i piął się, jak pną się kozy, szukające na gołych skałach pożywienia. Siadał i przyglądał się swemu gramolącemu się z trudem przeciwnikowi, coś krzyczał mu, co powtarzało stugłose echo, a czego nie mógł pojąć Nagga; raz nawet góral stoczył na niego duży kamień, lecz ten, odbiwszy się od skały, przeleciał hucząc nad głową Naggi.
Olbrzym postanowił zaniechać bezcelowego pościgu i zmienić cały plan swego postępowania.
— Nie będę oddalał się od domu i będę strzegł swojej Tek! — myślał, zaciskając pięści, Nagga.
Olbrzym powrócił dopiero drugiego dnia nad wieczorem do swej zagrody. Tek spotkała go obojętnie, chociaż w oczach jej świeciła się ciekawość.