Rzym (Zola)/Część trzecia/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Rzym
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Rome
Źródło Skany na Commons
Inne cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Chociaż Piotr wiedział, że dopiero o godzinie jedenastej może się stawić przed kardynałem Sanguinetti, jednakże wyjechał z Rzymu pierwszym rannym pociągiem i około godziny dziewiątej wysiadł z wagonu na peron, przed małym dworcem we Frascati. Był już tutaj poprzednio, zjechawszy na całodniową wycieczkę w okolice, podczas kilku tygodni przymusowej swej bezczynności. Zwiedził wtedy słynne winnice rzymskie, ciągnące się od Frascati aż do Rocca di Papa, a od Rocca di Papa aż do Monte Cavo. Miłe zachowawszy wspomnienie z owej wycieczki, cieszył się myślą, że ma dzisiaj parę godzin, które będzie mógł zużyć na przechadzkę wśród rozkosznych pagórków, będących początkiem gór Albańskich. Frascati zbudowane jest na niewielkich pierwszych wyżynach górskiego pasma wśród gajów oliwnych i winnic, wrzynających się jak zielony przylądek w morze rozległych, ryżych obszarów rzymskiej Kampanii. Z wyżyn Frascati widać w odległości sześciu mil leżący Rzym, bieleje on całą swą masą, wychylając się po nad morze równin, niby wyspa z marmuru.
Od wschodu i południa, po za zielonym pagórkiem Frascati, ciągną się wyższe góry pokryte lasem, podczas gdy na zachód i północ, roztacza się widok niezrównanej piękności, ze słynnych tarasów, wzdłuż których wznoszą się staroświeckie wille rzymskich patrycyuszów, o wytwornych fasadach w stylu Odrodzenia, o rozległych i zawsze zielonych parkach, pełnych cyprysów, pinij oraz trwałolistnych dębów. Piotr, zachwycony pięknością miejscowości, z rozkoszą błądził wśród dróżek wysadzonych drzewami oliwnemi, poskręcanemi ze starości w sękate pnie i gałęzie, to znów szedł wzdłuż cienistych szpalerów, lub drogą ocienioną drzewami wychylającemi się z po za murów, ogrodów i parków. Na każdym zakręcie przystawał, by popatrzeć na bezbrzeżne równiny Kampanii, poił się czarująco pięknym widokiem, wdychając rozkosznie aromatyczne powietrze, nasycone zapachem kwiatów i więdnącej trawy.
Wtem, najniespodziewaniej został wyrwany z kołyszącego go rozmarzenia. Droga, po której szedł, zaprowadziła go w stronę dworca, w nizinę zasadzoną niegdyś winem, a teraz pełną świeżo ukończonych, lub budujących się drobnych will. Zadziwił się, gdy tuż w pobliżu niego zatrzymał się ładnie zaprzężony powóz i któś zawołał:
— Księże Piotrze! Panie Fromont, witam pana! Jakimże to trafem pana tutaj spotykam o tak wczesnej godzinie?
Mówiącym był hrabia Prada, który, wyskoczywszy z powozu, dał znak stangretowi, by jechał dalej, sam zaś przyłączył się do Piotra i witając go serdecznym uściskiem dłoni, opowiadał powód swej obecności.
— Muszę tu często przyjeżdżać z powodu interesów, lecz jeżdżę tu nie koleją lecz końmi... Tym sposobem używają spaceru... Rozpocząłem tutaj mnóstwo robót i jakoś źle to wszystko idzie... więc muszę w to wglądać częściej, aniżelibym miał ochotę...
Piotr znał przyczynę tych przyjazdów hrabiego. Rodzina Boccanera posiadała tu wspaniałą willę, nie tak dawno sprzedaną. Willa ta była wzniesiona przez kardynała Boccanera, żyjącego w szesnastem stuleciu i posiadała królewski park, pełen cieniu, gajów, basenów, kaskad, a zwłaszcza niezrównanej piękności widok z nadbrzeżnego tarasu. Po sprzedaniu okazałej letniej rezydencyi, pozostały jeszcze winnice, które Benedetta otrzymała w posagu, wychodząc za mąż za hrabiego Prada. Ten zaś, ogarnięty szałem spekulacyi, postanowił wino wyrwać, grunt poprzecinać ulicami i zbudować miasteczko will dla średniej zamożności ludzi, pragnących latem mieszkać po za Rzymem. Lecz kupujących było mało, przedsięwzięcie groziło utratą włożonych pieniędzy, tem więcej, że zaraz po rozłączeniu się z żoną, hrabia spłacił jej wartość gruntu:
— Tak, wolę przyjeżdżać tutaj powozem — mówił dalej Prada — jest to dla mnie daleko wygodniejsze, bo nie jestem krępowany godzinami odejścia pociągów. A jak tu wpadnę, to nigdy nie wiem, kiedy będę mógł wyjechać... Oto i dzisiaj muszę się naradzać z przedsiębiorcami robót, z adwokatami, taksatorami... i nie wiadomo, ile godzin to zabierze... Ale cóż mówisz, księże Piotrze, o piękności okolicy? Prawda że jest niezrównana?... i że słusznie szczycimy się w Rzymie pięknością Frascati. Jakkolwiek mam tu sporo kłopotów, przyjeżdżam wszakże chętnie i nigdy nie mogę dość napoić oczu pięknością wszystkiego co nas tutaj otacza.
Nie wspomniał że przyjeżdżał tu często nie tylko z powodu budujących się will, lecz także dla odwiedzania swej przyjaciółki, jak nazywał Lizbettę Kauffmann, która całe lato spędziła we Frascati, wynająwszy ładny pałacyk z pracownią malarską, pełną zawsze gości, zwłaszcza z cudzoziemskiej kolonii przebywającej czasowo w Rzymie. Lizbetta była malarką a przytem ujmująco wesołą ładną kobietą, więc jej przebaczano nielegalny jej związek miłosny, nawet przebaczano jej że powiła syna, którego przyjście na świat dostarczyło nowego materyału do plotek w salonach białych i w salonach czarnych, gdzie nie przestawano się zajmować rozwodem Benedetty z hrabią Prada.
Piotr nierad był spotkaniu. Miał on instynktowny wstręt do ludzi poświęcających życie sprawom pieniężnym, spekulacyom i obrotom handlowym i przemysłowym. Lecz chcąc się wywdzięczyć hrabiemu za serdeczność jego powitania, zapytał go o zdrowie ojca, tego bohaterskiego Orlanda, czczonego przez kraj cały.
— Ojciec mój jest zdrów zupełnie... gdyby nie nogi, które mu dokuczają, trzymając go na uwięzi w fotelu... Cieszę się nadzieją, że żyć będzie długo... może stu lat dożyje!... Pragnąłem przewieźć go tutaj na lato, ale niechciał. Niechce ani na chwilę opuścić swego ukochanego Rzymu... możnaby myśleć, że się lęka, by mu nie odebrano Rzymu, gdy się z niego ruszy.
Prada roześmiał się głośno, bawiąc się swojemi słowami, w których było jakby lekkie urąganie nad heroiczną epoką, gdy ludzie z zaparciem się siebie walczyli za niepodległość mającą na celu zjednoczone Włochy z Rzymem, jako stolicą. Po chwili dodał:
— Wczoraj jeszcze mówił ze mną o panu... Ojciec mój narzeka, że go pan zbyt rzadko odwiedza..
Ten wyrzut starego Orlanda zasmucił Piotra, bo szczerze uwielbiał i kochał tego starca. Był u niego kilka razy, lecz Orlando nie chciał z nim mówić o Rzymie, twierdząc, że Piotr jeszcze zamało poznał miasto, za mało zbadał miejscowe stosunki.
— Panie, proszę ojcu swemu powiedzieć, że nie byłem u niego od dawna, bo chcę go zadowolnić i staram się poznać Rzym jaknajdokładniej. Przed wyjazdem przyjdę, by się pożegnać i poprosić o dłuższą rozmowę.
Szli teraz ulicą wspinającą się z lekka pod górę. Po obu jej stronach stały nowo wzniesione lub budujące się wille.
Gdy hrabia dowiedział się że Piotr przybył do Frascati dla widzenia się z kardynałem Sanguinetti, zaczął się śmiać, pokazując swe białe, wilcze zęby.
— Ach, prawda, on jest tutaj... przyjechał, dowiedziawszy się, że papież nieco zasłabł... O, ręczę, że zastaniesz go pan w gorączkowem rozdrażnieniu.
— Dlaczego?...
— Bo dzisiaj rano rozeszła się pogłoska, że papieżowi jest gorzej... podobno noc źle przepędził...
Na zakręcie drogi, hrabia się zatrzymał, wskazując Piotrowi starą kaplicę, rodzaj małego kościoła, malowniczo odbijającego na tle oliwnego lasu. Obok samotnego i cichego kościoła, znajdowała się chałupa w pół rozwalona, musiała to być dawna plebania. W tejże właśnie chwili, wyszedł z niej ksiądz, wysoki, barczysty z twarzą jakby toporem ociosaną, ogorzałą; zamknął za sobą drzwi na dwa spusty i, schowawszy klucz do kieszeni, śpiesznie, wielkiemi krokami wyszedł ze swej zagrody.
— Oto temu jegomości — mówił hrabia — pilno się dowiedzieć o nowiny z Watykanu... jestem przekonany, że idzie do kardynała Sanguinetti i serce mu bije z niecierpliwości...
Piotr, popatrzywszy za odchodzącym księdzem, rzekł:
— Ja go znam... najniezawodniej to ten sam wiejski proboszcz, którego widziałem u kardynała Boccanera, nazajutrz po moim przyjeździe do Rzymu.. przyniósł kardynałowi koszyk fig ze swojego ogrodu i prosił o napisanie świadectwa dla jego młodszego brata, który, w napadzie gniewu, pchnął kogoś nożem i dostał się za to do więzienia... lecz kardynał odmówił świadectwa mającego stwierdzać łagodność usposobienia dawnego swego ogrodnika...
— W takim razie, to ten sam... to ksiądz Santobono... poznał się on z kardynałem Boccanera, tu, we Frascati, przed sprzedaniem willi i rzeczywiście młodszy jego brat był ogrodnikiem kardynała... Lecz dziś okoliczności się zmieniły... willa Boccanera przeszła w obce ręce a Santobono przyczepił się do kardynała Sanguinetti, w którego wierzy jak w Boga... Ciekawa to postać tego Santobono... przypuszczam, że we Francyi nie ma tego rodzaju księży... Mieszka sam w tej oto ruderze i obsługuje starą kaplicę Matki Boskiej Polnej, w której niewiem czy trzy razy do roku zjawia się kto podczas mszy, którą tam codziennie odprawia... Jest to rodzaj synekury dla tego poczciwca... ma za swój urząd około tysiąca franków rocznie a przytem kawał ogrodu, który sam uprawia i żyje jak filozof w wiejskiem swojem ustroniu, odgrodzony murem od sąsiadów i ciekawych...
Ogród po za domem i kościołem, ciągnął się na stoku pagórka, otoczony grubym i mocnym murem, niedozwalającym widzieć urządzenia sadu; tylko potężnie rozrosłe drzewa figowe wychylały swoje korony, odcinając się czarno na tle jasnego nieba.
Szli dalej drogą a Prada w dalszym ciągu mówił o Santobono, który go zajmował oryginalnością swego życia i usposobienia. Był patryotą i czcicielem Garibaldiego. Urodził się w Nemi, małem miasteczku w dzikiej okolicy gór Albańskich i chociaż pozostał chłopem wprost z ziemi wyrosłym, jednakże lubił czytać książki mówiące o starożytnej świetności państwa Rzymskiego, i począł marzyć o odtworzeniu podobnej epoki dla Włoch dzisiejszych. By tak być mogło, Santobono twierdził, że trzeba, by stolicę apostolską zajął papież ożywiony równie gorącym jak on patryotyzmem. Papież, rozkazujący niezliczonym milionym katolików, mógł z łatwością świat cały zawojować słowem i mógł to uczynić w imieniu Włoch i dla dobra Włoch. Zapalając się w swych marzeniach, Santobono dowodził, że już połowa Europy jest w ręku papieża. Francya, Hiszpania, Austrya, ulegną gdy skinie, wyczekują bowiem rozkazu z Rzymu, pragnąc co prędzej ujrzeć papieża zagarniającego całość władzy nad ludźmi. Anglię, Niemcy i resztę krajów protestanckich, nietrudno będzie podbić, wytłomaczywszy im, że tylko papież może ludzkość całą w karbach utrzymać i niedozwolić na krzewienie się błędów ogarniających umysły zbłąkane. Tymczasowo Santobono mienił się być stronnikiem cesarstwa Niemieckiego przeciwnika Francyi, bo tylko Niemcy mogły dopomódz do zgniecenia Francyi, która dopiero wtedy rzuci się z pokorą do stóp papieża. Mało rozwinięty a zarazem płomiennie zapalczywy umysł Santobona pełen był najdziwaczniejszych sprzeczności. Z nieokiełznaną, dziką namiętnością, rozstrzygać pragnął najzawilsze polityczne kwestye, uważając wszelkie środki za dobre, byle dobro sprawy szło naprzód. Pierwotność dzikich popędów rasy odzywała się w tym człowieku w całej swej pełni, byłto barbarzyńca świeżo zjednany pięknością Ewangelii, dobry i braterski względem ubogich, a zarazem egzaltowany sekciarz o płomiennych wierzeniach, zdolny do wielkich poświęceń a także i do wszelkich zbrodni.
— Santobono zaprzedał się duszą i ciałem kardynałowi Sanguinetti — kończył hrabia — zaprzedał się i oddał całkowicie, bo wierzy w swojego pana, widzi w nim przyszłego wielkiego papieża, wymarzonego przez siebie, który ludami i światem zawładnąwszy, wskrzesi wielkość Rzymu, stolicy wszystkich narodów. Przypuszczam, że prócz tych ogólnych celów, Santobono widzi także sporo korzyści osobistych w całej tej sprawie, naprzykład zdobycie dla siebie tytułu kanonika, oraz pozyskanie pomocy i oparcia w trudnych okolicznościach życia, chociażby takich, jak wydostanie brata z więzienia. Pod tym względem, jest on podobny do ogółu tutejszych księży... każdy z nich upatruje sobie kardynała i wierząc, że ten a nie inny zostanie z czasem papieżem, służy mu z zaślepieniem, bo wie, że w razie szczęścia, pan nie zapomni o wiernym swoim słudze... Dziś Leon XIII jest chory, może umrze, więc cóż dziwnego, że Santobono biegnie do swojego kardynała, by się dowiedzieć o nowinach z Rzymu... biegnie, pędzony żądzą ujrzenia swego kandydata i sprawdzenia, o ile jest blizki zdobycia tiary...
Piotr, mocno zaniepokojony, zapytał:
— Więc papież jest rzeczywiście niebezpiecznie chory?...
Hrabia się uśmiechnął i, wznosząc ręce do góry, zawołał:
— Któż może o tem wiedzieć... oni zawsze chorują, gdy uznają tego potrzebę. Lecz prawdopodobnie Leon XIII jest niezdrów, mówiono dziś w Rzymie, że cierpi na żołądek, a w jego wieku wszelkie niedomaganie może się szybko zamienić w śmiertelną chorobę.
Szli jakiś czas w milczeniu, naraz Piotr znów postawił pytanie:
— A w razie śmierci Ojca świętego, czyż kardynał Sanguinetti będzie jego następcą?...
— I tego nikt wiedzieć nie może na pewno... W każdym razie jest on zaliczony do najprawdopodobniejszych kandydatów. O, gdyby możność zostania papieżem była zależną od woli człowieka, to kardynał Sanguinetti na pewno byłby następcą Leona XIII. Tak namiętnie tego pragnie, tak wyłącznie tylko w tym duchu działa, że aż szkodzi własnej swej kandydaturze. W ostateczności, człowiek ten byłby w stanie wszystkiego się dopuścić, byle dopiąć celu... Ten jego przyjazd do Frascati i zamknięcie się w odosobnieniu, jest tylko wybiegiem... ztąd kieruje on działalnością wszystkich swoich popleczników... a przytem ma pozór człowieka oderwanego od spraw tak delikatnej natury...
Hrabia z upodobaniem zaczął opowiadać o intryganckiej polityce kardynała Sanguinetti o jego instynktach zdobywczych i chciwości władzy. Już od kilkunastu lat ułożył on plan pochwycenia tiary, a taktykę zmienia tylko w szczegółach. Raz stara się o względy Leona XIII, to znów się z nim gniewa, zbliża się z czułemi zabiegami do dworu niemieckiego i naraz odwraca się w stronę Francyi. Takie same czyni skoki i zwroty w swych stosunkach z królewskim rządem włoskim. Okazywał się gorliwym zwolennikiem zgody Watykanu z Kwirynałem, później zaś zerwał z dworem i jest zaciętym jego wrogiem, dopóki nie oddadzą Rzymu papieżowi. Od jakiegoś czasu wspomina z uwielbieniem Piusa IX, nazywając go wielkim, bohaterskim papieżem i dając do zrozumienia, że starałby się wskrzesić i powtórzyć to nieodżałowane panowanie... W czasie wiosny, zachorował papież jak dzisiaj i kardynał Sanguinetti przeżył wtedy chwile śmiertelnej trwogi, albowiem rozeszła się pogłoska, że jezuici będą popierali kandydaturę kardynała Boccanera, w którym, jakkolwiek go nienawidzą, uznają potęgę wielkiego rodu rzymskiego. Jezuici lękają się niezwykłej pobożności kardynała Boccanera, który skutkiem niej, nie jest zdolny do żadnych ustępstw, a ustępstwa w rzeczach wiary są nieodzowne w naszej epoce pełnej tolerancyi. Lecz w zamian, wiedzą jezuici, że kardynał Boccanera nigdyby się nie zrzekł władzy świeckiej papieży a im głównie o to chodzi. Otóż kardynał Sanguinetti, dowiedziawszy się jak sprawy stoją, powziął najsroższą nienawiść względem kardynała Boccanera i nieuspokojony w swej trwodze, czyni co tylko może, by szkodzić opinii swego niebezpiecznego współzawodnika. W tym celu rozsiewa po mieście najwstrętniejsze plotki o miłosnym stosunku Benedetty z Dariem, a kardynała mianuje antichrystem, który skutkiem osobistej pychy, stanie się przyczyną upadku papieskiego tronu. Dla zdobycia sobie względów jezuitów, każe głosić swym zaufanym, że jest najgorętszym zwolennikiem władzy świeckiej papieża i że posiada niezawodny plan dojścia szybko do objęcia rządów, nad całym półwyspom włoskim. Plan ten jest szeptany w tajemnicy komu należy, a polega na tem, że kardynał Sanguinetti, zostawszy papieżem, przestałby zakazywać katolikom brania udziału w głosowaniu i wyborach posłów do izby i senatu. Tym sposobem, liczba katolickich posłów szybkoby wzięła górę, dynastya sabaudzka strąconąby została z tronu, Włochy stałyby się państwem zfederowanych prowincyj, pod bezpośrednim zwierzchnictwem papieża, któremu Rzym danoby na wieczystą własność!
Hrabia, domawiając tych słów, roześmiał się głośno i wesoło, chociaż w oczach migały mu ognie, świadczące, że raz pochwyciwszy zdobycz, broni się jej i nieodstępuje nikomu. I, śmiejąc się, mówił dalej:
— Jak widzisz, księże Piotrze, musimy się bronić... bo chcą nas połknąć lub wyrzucić za drzwi... Na szczęście dla nas, piękne plany kardynała Sanguinetti znajdą małe przeszkody... i położenie króla włoskiego nie jest zbyt zagrożone... W każdym razie, tego rodzaju pomysły znajdują sympatyczne uznanie w głowach niektórych zapaleńców, w rodzaju Santobona... i taki kardynał Sanguinetti może go pchnąć gdzie zechce i ku czemu zechce... Saotobono nie zawaha się przed niczem... ale patrz, patrz, jak on szybko idzie ten nasz poczciwiec... widzisz go tam het wysoko, tuż przy tym białym pałacyku z balkonami?... to willa kardynała Sanguinetti... Zaraz tam wejdzie...
Piotr z łatwością odróżnił wskazany pałacyk, bo stał nieco naprzód wysunięty na wzgórzu i obrócony główną fasadą ku bezbrzeżnemu morzu płaskiej, rzymskiej Kampanii.
Była teraz godzina jedenasta, więc Piotr zaczął się żegnać z hrabią, mówiąc, że i on musi tam podążyć dla złożenia obowiązkowej wizyty. Prada, zatrzymawszy rękę Piotra w serdecznym uścisku, rzekł:
— Księże Piotrze, jeżeli chcesz mi zrobić wielką przyjemność, to zechciej przyjść zaraz po odbytej wizycie do restauracyi, w tym oto różowym domu... zjemy razem śniadanie... Ja za godzinę będę wolny i z prawdziwą radością powitam cię, gdy przyjdziesz...
Piotr wymawiał się z początku, lecz wobec uprzejmych nalegań hrabiego, obiecał, że się stawi na proszone śniadanie. Gdy się rozeszli, Piotr poszedł ulicą pod górę i wkrótce stanął przed pałacykiem w stylu Odrodzenia, w którym mieszkał kardynał. Wstęp okazał się łatwy, bo kardynał, zwłaszcza we Frascati, przyjmował każdego chętnie, chcąc odgrywać rolę popularnego. Piotr nieco się zadziwił, tą łatwością przyjęcia, przypomniał sobie bowiem, z jaką niechęcią otworzył mu drzwi służący kardynała w Rzymie, zapowiadając że pan wyjechał na wieś i nie lubi by go tam nachodzono, zwłaszcza gdy jest cierpiący. Lecz w tej jasnej, ładnej, wesołej willi nic nie zapowiadało choroby pana domu, wszystko się tu zdawało uśmiechać, promieniejąc w ciepłem słońcu. Wprowadzono Piotra do poczekalnego salonu, umeblowanego dość skromnie a zarazem bardzo brzydko, kanapą i krzesłami obitemi czerwonym aksamitem. Lecz cały pokój wypełniało najpiękniejsze w świecie światło, a otwarte wielkie okna wychodziły na balkon z widokiem na tę uroczą rzymską Kampanię, tak równą, tak nagą i pobudzającą do marzeń bez końca, do wywoływań obrazów i dziejów najgłośniejszego i najświetniejszego z państw starożytnych. Oczekując na kardynała, zbliżył się Piotr do otwartego okna i puścił wzrok po bezmiernej płaszczyźnie, porosłej trawami, płaszczyźnie ponętnej jak morze, na którego krańcu rysowała się lekka biała sylwetka Rzymu. Piętrząca się po nad inne kopuła bazyliki św. Piotra z tej odległości nie była widziana większą od paznokcia na małym palcu.
Zaledwie tu stanął, doleciały go słowa rozmowy prowadzonej tuż obok, słowa te niewymownie go zadziwiły. Nieco głowę wychyliwszy, ujrzał na balkonie kardynała Sanguinetti, rozmawiającego z wysokim księdzem, Piotr domyślił się, że był to Santobono. Chciał odejść, czując niewłaściwość przysłuchiwania się ich rozmowie, lecz słowa, które usłyszał, zaciekawiły go przykuwająco.
— Zaraz się dowiemy — mówił kardynał. — Eufemio powinien wrócić lada chwila, posłałem go rano do Rzymu, bo tylko jemu zupełnie ufam. Lecz otóż i pociąg, którym powraca.
Rzeczywiście, wśród obszernej równiny, pędził szereg wagonów prosto z Rzymu. Cały pociąg mały był jeszcze i w tej odległości zdawał się być dziecinną zabawką. Zapewne wyczekując go, kardynał wyszedł na balkon i pozostał, rozmawiając z Santobonem, lecz oczyma śledził ukazanie się pociągu.
Teraz mówił coś Santobono, lecz Piotr niedosłyszał wyrazów, ale kardynał zaraz odpowiedział swym wyraźnym, grubym głosem:
— Tak mój kochany, ta śmierć byłaby wielką katastrofą... Lecz miejmy nadzieję w Bogu, że zechce nam zachować przy życiu Ojca świętego...
Zważywszy jednak, że mówił z człowiekiem najzupełniej sobie oddanym, dorzucił z większą szczerością:
— Chociażby przez jakiś czas jeszcze, bo teraz byłaby dla nas pora niewłaściwa... Jestem prawdziwie strapiony, trzeba ci wiedzieć, że nasi nieprzyjaciele tryumfują, stronnictwo Antychrysta się wzmaga... od jakiegoś czasu przybywa mu zwolenników...
Santobono jęknął, wołając z przekonaniem:
— O, Wasza Eminencya nie dozwoli... Wasza Eminencya weźmie nad nimi górę!
— Ja?... A to w jaki sposób?... Cóż chcesz, bym mógł zrobić?... Ja jestem na usługi moich przyjaciół, tych, którzy we mnie wierzą, ufając, że wraz ze mną zapewnią tryumf Stolicy apostolskiej... Oni, ci przyjaciele moi, powinni za mnie działać... niechaj każdy z nich uczyni co jest w jego mocy, a zamkną drogę Antychrystowi... niedozwolą, by zło wzięło przewagę nad dobrem... Ach, bo strach pomyśleć, jakieby spadły klęski, gdyby Antychryst osiadł na tronie...
Ta nazwa Antychrysta, powtarzająca się w rozmowie, ździwiła Piotra, lecz nagle przypomniał sobie rozmowę z hrabią Prada, z której się dowiedział, że jest to tytuł oznaczający kardynała Boccanera.
— Pomyśl tylko, mój kochany... cóżby to było, gdyby Antychryst opanował Watykan, dumą swą, żelazną wolą — zburzyłby religię, bo przyczyniłby się do zupełnego jej upadku. Wątpliwości nie ulega, że jest owym zapowiedzianym potworem śmierci... straszliwym potworem, przed którym nas przestrzegli prorocy... zniszczy on wszystko, pędząc z zapamiętałością szaleńca i wtrąci nas w straszliwą przepaść pełną ciemności... O znam go dobrze, znam jego zakamieniały upór i bezwzględność... Zburzy Kościół, uchwyciwszy się filarów świątyni Pańskiej, wstrząśnie niemi i gmach runie, zasypując go gruzami, lecz nie on sam zginie, bo w otchłań pociągnie za sobą katolicyzm świata całego. Mojem zdaniem, nie ostoi się on dłużej nad sześć miesięcy a przez ten krótki przeciąg czasu narazi się wszystkim narodom, a Włochy znienawidzą go, wypędzą z Rzymu i doczekamy się rozpaczliwego widoku papieża, wypędzonego po za mury swej stolicy... papieża, niemającego przytułku, papieża wyszydzonego przez pogardzających nim ludzi...
Groźną tę przepowiednię Santobono przyjął przekleństwem, uląkłszy się możliwości tak straszliwego panowania. Tymczasem pociąg kolei dojechał i z zatrzymanych przed dworcem wagonów wysiadali podróżni, pomiędzy którymi była postać małego księdza, śpiesznie teraz idącego w stronę willi kardynała. Poły sutanny odwijają mu się na lewo i na prawo. Był to ksiądz Eufemio, zaufany sekretarz kardynała Sanguinetti. Gdy ujrzał swego pana na balkonie, zapomniał o szacunku należnym swej godności i zaczął biedz kłusem, pomimo że ulica pięła się pod górę.
— Otóż i Eufemio! — zawołał kardynał z widocznym niepokojem. Zaraz się dowiemy... wreszcie coś się dowiemy!
Sekretarz wpadł do bramy i musiał biedz szybko, bo prawie równocześnie Piotr ujrzał go pędzącego przez salon, w którym oczekiwał na audyencyę, a następnie znikł po za drzwiami gabinetu kardynała. Ten opuścił balkon, by pójść na spotkanie swojego posła, lecz po chwili wrócił tu wraz z nim i Piotr słyszał tylko krzyżujące się słowa, wykrzykniki, zamęt, spowodowany niepomyślnemi nowinami z Rzymu.
Wreszcie po uspokojeniu się pierwszego wzburzenia, rzekł kardynał:
— Więc noc spędził źle... Powiadasz, że nie mógł zasnąć ani na chwilę... Więc to choroba żołądka?... Wszak tak ci powiedziano? W jego wieku jest to rzecz bardzo niebezpieczna... w parę godzin może nastąpić śmierć. Cóż mówią doktorzy?..
Odpowiedzi Piotr nie usłyszał, lecz domyślił się jej, bo kardynał znów mówił:
— Och, doktorzy nigdy nic nie wiedzą!.. A gdy milczą, to znaczy, że źle się dzieje z chorym... Ach, Boże, co za nieszczęście, że nie można katastrofy odłożyć chociażby na kilka dni!
Zamilkł a Piotr czuł, że musi on teraz patrzeć w stronę Rzymu, z niepokojem i chciwością wzrok topiąc w widniejącej w oddaleniu kopule bazyliki św. Piotra, która lśniła się w słońcu jak drogocenny klejnot na krańcach olbrzymiej rudawej płaszczyzny. A może papież już nie żyje?... A może już tam myślą o zwołaniu konklawe, z którego on wyjdzie zwycięzko? Któż panować będzie nad świętą stolicą, nad wieczystem miastem, nad Rzymem bielejącym jak marmurowa wyspa wśród morskiej równiny!
Wtem, z nagłą energią zawołał:
— Masz słuszność, mój kochany Santobono, czas działać... i trzeba działać, bo tu idzie o dobro i zbawienie Kościoła... Niebo popierać nas będzie, bo my tylko o jego tryumf dbali jesteśmy!... A więc miejmy nadzieję, że w ostatniej chwili niebo ciśnie swe gromy i uwolni nas od Antychrysta.
Santobono prawie natychmiast zawołał z dziką namiętnością:
— Wyroki nieba trzeba przyśpieszyć, wykonać!
Na balkonie zaczęto teraz rozmawiać szeptem, wreszcie wszystko ucichło i Piotr wyczekiwał wśród ciszy, patrząc na spokojny krajobraz wesoło opromieniony ciepłem, jesiennem słońcem. Nagle, otworzyły się drzwi, prowadzące do gabinetu kardynała i służący ukłonem dał znak Piotrowi, że chwila audyencyi nadeszła.
Kardynał był sam, Santobono i Eufemio musieli wyjść bocznemi drzwiami. Stał w pobliżu okna a jasne, słoneczne światło uwydatniało czerstwą jego postać, krwistą cerę i młodzieńczość wyglądu, pomimo, że miał lat około sześdziesięciu. Mięsiste jego usta i cała twarz o wielkim nosie, przybrały łagodny, ojcowski wyraz i uśmiech, tak bowiem polityka kardynała nakazywała mu przyjmować każdego odwiedzającego a zwłaszcza księdza. Gdy tylko Piotr przykląkł i pocałował pierścień, kardynał wskazał mu krzesło, mówiąc:
— Siadaj... siadaj, mój drogi synu... Zapewne przychodzisz w sprawie swej nieszczęśliwej książki.. Bardzo jestem rad, że mogę z tobą o tem pomówić...
Przysunął swoje krzesło tuż przed same okno, jakby nie mogąc się oderwać od patrzenia na Rzym, którym dziś tak namiętnie myśl jego była zajęta i usiadł, zachęcając Piotra, by mówił. Wyraz jego twarzy świadczył na pozór, że słucha uważnie, lecz oczy kardynała płonęły, niespokojne rzucając spojrzenia ku miastu, ku upragnionej stolicy, którą zdobyć dla siebie tak gorączkowo pożądał. Piotr podziwiał tę umiejętność uprzejmości, ten udany spokój i zajęcie się cudzą sprawą w chwili, gdy burza wrzała w całej istocie tego człowieka.
— Wasza Eminencya raczy przebaczyć, że śmiem ją utrudzać...
— Ależ wdzięczny ci jestem, żeś przyszedł... dla zdrowia zamknąłem się na wsi.. lecz już znacznie jestem zdrowszy... i najzupełniej rozumiem, żeś chciał się ze mną widzieć, wytłomaczyć mi powody napisania książki... obronić ją wobec mnie samego... Nawet dziwiłem się, żeś dotąd nie przyszedł... bo wiem, żeś czynił już zabiegi dla zjednania sobie przychylności sędziów... Mów śmiało, mój synu... i bądź przekonany, że szczerze rad będę, mogąc cię rozgrzeszyć...
Uprzejme słowa kardynała bardzo Piotra ujęły. Błysnęła przed nim nadzieja pozyskania względów prefekta kongregacyi Indeksu... prefekta, zatem człowieka wszechmocnego w sprawie zagrożonej książki. Nie rozbierając w tej chwili, ile jest szczerości a ile światowej grzeczności i towarzyskiego wyrobienia w obejściu kardynała, który przez lat kilkanaście będąc nuncyuszem w Wiedniu i w Brukselli, nauczył się obcowania z ludźmi, odurzając ich wrażliwość ponętnemi obietnicami, niemającemi nigdy się ziścić, Piotr raz jeszcze dał się uwieść pozorom i odzyskał swą apostolską gorliwość pełną zapału, by opowiedzieć treść napisanej przez siebie książki. Z wymownym porywem wyjawiał teraz swe poglądy, mówił o swych marzeniach nad jutrem Rzymu, tego Rzymu odrodzonego powrotem do pierwotnej nauki Chrystusa, Rzymu stolicy świata, żyjącego odtąd w braterskiej zgodzie i miłości. Ach, czas był, aby tak było! Czas, by przykrócić niedolę maluczkich i w szczęśliwość zamienić znoszone przez nich katusze nędzy i odosobnienia!...
Kardynał słuchał, uśmiechał się i promieniał, to znów potakiwał, kiwając głową, wreszcie zawołał z zachwytem:
— Ślicznie... ślicznie... wybornie... wierzaj, mój synu, że najzupełniej podzielam twój sposób myślenia... I nie można piękniej od ciebie wypowiedzieć tego, co się czuje... Każdy człowiek szlachetnie myślący, musi stanąć po twojej stronie...
Kardynał kładł nacisk, że zachwycony jest poetycznością stylu książki... Zapewne przez rywalizację z Leonem XIII, Sanguinetti chciał uchodzić za znawcę poezyi łacińskiej i Wirgiliusza czcił z bezgranicznem uwielbieniem.
— Czy wiesz, mój synu, że niektóre stronnice twojej książki, odczytałem po kilka razy, zwłaszcza niezrównany jest ustęp, w którym mówisz o wiośnie, powracającej po okropnościach zimy... Jakie prześliczne są tam zwroty, pocieszające biedaków... jaką budzisz w ich sercach nadzieję, że wraz z pięknością i ciepłem ożywczej wiosny, zapomną o doznanych w zimie cierpieniach... Trzy razy, raz po razie odczytałem te stronnice!... Czy wiesz, że twój styl jest pełen zwrotów czysto łacińskich?... Zanotowałem w twojej książce przynajmniej piędziesiąt wyrażeń, łatwo dających się odnaleźć w Eklogach. Czarującą napisałeś książkę; tak, nie można jej inaczej określić, jak tylko że jest czarującą!...
Kardynał Sanguinetti nie szczędził słów pochlebnych, bo czuł, że ten młody ksiądz francuzki ma umysł niepospolicie rozwinięty, a zatem, że możnaby go spożytkować w razie potrzeby. Intrygancką mając naturę, kardynał zawsze z tego punktu patrzał na ludzi, których widział po raz pierwszy. Słuchając słów Piotra, myślał, jakąby można wyznaczyć rolę, temu zdolnemu zapaleńcowi. Może użyć go natychmiast?... W każdym razie należy o nim pamiętać... nawet zostawszy papieżem.
Piotr prowadził w dalszym ciągu obronę swej książki i swych poglądów, lecz gdy wyrzekł słowa: nowa religia, kardynał zatrzymał go giestem ręki i z tymże samym uśmiechem jak poprzednio, rzekł:
— Zgadzam się z tobą w wielu punktach, lecz są inne, na które zgodzić się nie mogę... Zapewne nie wiesz, że jestem protektorem Lourdes?.. Otóż wobec słów, jakie napisałeś przeciwko grocie w Lourdes, jakże chcesz, bym się oświadczył zwolennikiem twojej książki?... Nie mogę występować przeciwko tym dobrym ojcom z Lourdes...
Piotr oniemiał na tę wiadomość. Nikt go nie ostrzegł, że kardynał Sanguinetti jest oficyalnym protektorem Lourdes, protektorem wyznaczonym przez Ojca świętego, który każdą katolicką instytucyę oddaje pod pieczę jednego z kardynałów, by ją reprezentował i bronił w razie potrzeby.
— Ci dobrzy ojcowie — ciągnął dalej kardynał z wyszukaną łagodnością. — Tyś wielką sprawił im przykrość... zmartwiłeś ich, mój synu... a teraz rozumiesz, że mamy względem nich zobowiązania... przytem nie chcę przyczyniać im zmartwienia. Żebyś ty wiedział, jakie oni mają przywiązanie do Stolicy apostolskiej, ile oni nam mszy nadsyłają! Dzięki tej ich uprzejmości, niejeden ksiądz w Rzymie uratowany jest od nędzy...
Wobec tych słów, Piotr nic nie miał do powiedzenia. Jeszcze raz czuł się zwyciężonym, ciągle napotykając na swej drodze kwestyę pieniężną. Potrzeba zaspokojenia budżetu, była pierwszorzędnej wagi dla Stolicy apostolskiej i czyniła papieża zależnym od hojniejszych ofiarodawców jałmużny.
Kardynał wstał, by pożegnać się ze swym gościem.
— Nie rozpaczaj przecież, mój synu... Ja rozporządzam tylko swoim głosem, zatem możesz liczyć na poparcie innych członków kongregacyi... Zapewniam cię także o mojej życzliwości... i z najżywszem zajęciem słuchałem twoich objaśnień i twojej obrony... Któż wie, jaki obrót weźmie sprawa... wszystko jest w ręku Boga... a jeżeli Bóg będzie z tobą, to wyprowadzi cię zwycięsko i zbawi, chociażby przeciwko woli nas wszystkich...
Była to zwykła taktyka kardynała, by nikt nie wychodził od niego beznadziejny i zrozpaczony. Pocóż miał mówić temu młodemu, cudzoziemskiemu księdzu, że książka przez niego napisana, z góry zyskała potępienie i że najlepiej zrobi, wycofując ją i wyrzekając się popełnionych błędów? Taka okrutna otwartość, zgodną była z charakterem kardynała Boccanera, bo był to człowiek rycerskich uczuć, a zarazem człowiek nieugięty, dziki i gwałtowny, nie lękający się buntu dusz ognistych. Lecz kardynał Boccanera był zabytkiem z innej epoki!
— Nie trać nadziei... nie trać nadziei, mój synu — powtarzał kardynał z obiecującym uśmiechem, jakby powstrzymując się od powiedzenia mnóstwa rzeczy pomyślnych, o których musiał milczeć, skrępowany obowiązkową tajemnicą.
Tyle serdecznej uprzejmości było w słowach i w spojrzeniu jego, że znów wielka jakaś otucha wstąpiła w serce Piotra. Chwilowo zapomniał o rozmowie, którą słyszał, o bezmiernej ambicyi kardynała Sanguinetti i o jego nienawiści względem współzawodnika. Podziękował więc ze wzruszeniem za doznane łaskawe przyjęcie i wyszedł, pozostawiając kardynała już zapatrzonego w dal, rozpościerającą się po za szeroko otwartem oknem, marzącego o Rzymie i tiarze, którą pragnął pochwycić. A kto wie?... Może on właśnie będzie tym upragnionym papieżem, który zreorganizuje Kościół i stanie na czele Zjednoczonych Stanów Europy?...
Była już blizko godzina pierwsza, gdy Piotr zasiadł do śniadania w towarzystwie hrabiego Prada, z którym się zeszedł w restauracyi, w domu o różowej fasadzie. Obadwaj się spóźnili, przytrzymani dłużej niż myśleli, swojemi interesami. Lecz hrabia był wesół, załatwiwszy pomyślnie kilka spraw, które brały zły obrót, a Piotr również był zadowolony, czując rozbudzone nadzieje w swem sercu. Ożywieni więc dobrym humorem, zasiedli przy jednym ze stolików w wielkiej publicznej sali, malowanej na niebiesko i na różowo, z obrazami, przedstawiającemi widoki okolic Rzymu, podczas gdy na suficie swywoliły roje tłustych amorków. Sala była jasna, czysta i pusta, w tej bowiem porze roku, turyści rzadkimi są gośćmi. Podano śniadanie starannie przyrządzone, a wino Frascati wyborne, podniecające, posiadało smak sobie tylko właściwy, przypominający zapach wulkanicznej ziemi, na której wyrosło.
Rozmowa toczyła się o piękności gór Albańskich, których pełne dzikiego wdzięku dalekie szczyty piętrzyły się na krańcu olbrzymich równin rzymskiej Kampanii. Piotr właśnie przed kilku dniami odbył klasyczną wycieczkę powozem z Frascati do Nemi i jeszcze był pod świeżem wrażeniem uroczych widoków, o których opowiadał teraz hrabiemu. Najpierw więc z Frascati do Albano, droga to wspinała się pod górę, to znów staczała się w dolinę, pośród bogatej roślinności przeróżnych krzewów, winnic i gajów oliwnych, które, rozstępując się, pozwalały widzieć lekko faliste, bezgraniczne równiny Kampanii. Na prawo, na wzgórzu stanowiącem podnóże Monte Cavo, bieliła się wioska Rocca di Papa, zbudowana w półkole, a wyżej, po nad domami, na wynioślejszych pagórkach, rosły odwieczne wspaniałe drzewa. Odwróciwszy się w stronę Frascati, można było widzieć zwaliska Tusculum, leżące na wysokiej górze, obrosłej piniami. Jakże piękny musiał być ztamtąd widok! Jadąc dalej przecinało się wioskę Marino, posiadającą prócz spadzistego gościńca, obszerny kościół i stary, zczerniały i częściowo walący się pałac książąt Colonna. Po za wioską i dębowym lasem, droga zataczała się kolisto tuż po nad jeziorem Albano, darząc widokiem jedynym na świecie: na przeciwnym brzegu leżała w gruzach starożytna Alba-Longua a na lewo od owych ruin wioski Rocca di Papa, Palazzola i wysoka góra Cavo, na prawo zaś, na wierzchołkach skały — Castel Gandolfo. Wody jeziora drzemały gdzieś w dole, ujęte jakby w puhar zieloności. Brzegi zataczały się lejkowato, a zalewająca ten dawny krater woda, ciężką była i zamarłą, na metalową jej powierzchnię, słońce padało jaskrawo, malując ją do połowy złotem, a drugą połowę zalegał cień, prawie że czarny. Odtąd, droga wspinała się coraz prostopadlej aż do Castel-Gandolfo, rozłożonego na skale wprost ponad jeziorem. Skutkiem wysokości swego położenia a także skutkiem sąsiedztwa z jeziorem — Castel Gandolfo słynie ze świeżości powietrza, chłodzonego powiewem od morza. Papieże mieli tu swoją letnią rezydencję, w której spędzali najgorętsze w roku miesiące. Pius IX lubił tu przebywać, lecz Leon XIII już tu nieprzybył. Teraz droga opadała ku dołowi, przecinając las dębowy, słynny z piękności starych swych drzew, mających po kilkaset lat, których kolosalne pnie, porozrastały się w dziwacznie potworne kształty. Po za aleją, wysadzoną kilku rzędami takich dębów, leżało miasteczko Albano, mniej czyste i wykwintne od Frascati, lecz za to ponętniejsze kolorytem lokalnym, przypominającym dawno ubiegłe wieki. Po za Albano, tuż niedaleko, była wioska Arricia, posiadająca pałac rodziny Chigi, a po za wioską ciągnęły się znów lasy na stokach pagórków, poprzecinanych wąwozami, przez które droga przeskakiwała po malowniczo rzuconych mostach.
Wreszcie powóz dojechał do Nemi. Do tego uroczego Nemi, które pozostawiło niezatarte wspomnienie w umyśle Piotra. Już z daleka ujrzawszy Nemi, rozłożone nad brzegiem jeziora, Piotr porównał w myśli tę miejscowość do legendarnych miast, przeglądających się w wodnych przezroczach, miast, zamieszkanych przez leśne i wodne bóstwa. Natomiast wjechawszy w ulicę, wszystko okazało się tutaj odrażająco brudne, zaniedbane i walące się w gruzy. Po nad miasteczkiem, wznosiła się na skale wieża zamku Orsinich, sroga jak groźba, okrutna jak wspomnienia lochów i więzień średniowiecznych. Może jej widok, oddziaływając na mieszkańców, czynił ich tak skorymi do kłótni, do zaciętych nienawiści rozstrzyganych nożem! Z Nemi pochodził ksiądz Santobono, którego brat skazany został na wieczne więzienie za morderstwo, a złowrogo pałające oczy tego księdza mówić się zdawały, że i sam gotów jest zawsze do popełnienia zbrodni. Piotra zachwyciło jezioro Nemi. Kształt jego przypominał jezioro Albańskie, lecz puhar, opasujący wodę, zdawał się być głębszy a lejkowatość brzegów więcej wydłużona i ścieśniona. Roślinność była obfitsza i bujniejsza, aniżeli nad jeziorem Albańskiem. Rozrosłe pinie, wiązy i wierzby, cisnąc się, zbiegały aż do wody, a jędrną, zdrową zieloność zawdzięczały wiecznie unoszącym się gęstym oparom, podnoszącym się w górę pod wpływem gorących promieni słonecznych, zbierających się na powierzchni jeziora jak w buchającej żarem kotlinie. Ciężka i ciepła wilgoć, pokrywała mchem drzewa, nawet dalej w ogrodach rosnące, a rankami opary jeziora gęste były i białe jak mleczna piana w olbrzymim tyglu, w którymby czarownice warzyły jakieś podejrzane leki. Piotr, patrząc na to jezioro, doznał dziwnej trwogi, jakby odgadywał w jego głębinie mnóstwo spoczywających tajemnic, które opadały tam od tylu wieków. Wody te odbijać w sobie musiały wiele zbrodni i okrucieństw i dlatego tak tragiczny miały wygląd, pomimo, że leżały wśród czarująco pięknego krajobrazu. Nad wieczorem, jezioro przybrało barwę czarną, gdzieniegdzie pręgowaną srebrem. Woda zdawała się spać i była ciężka, nieruchoma. A jednak Piotr wiedział, że jest przejrzystą i czystą, ale niezmiernie głęboką. Lecz jakże pusto było zawsze na powierzchni tego jeziora! Nie było ani jednej łódki, zdawało się, że życie zamarło. Piotr, patrząc na ten smętek, bijący od wody, niby od jakiegoś grobowca, pogrążył się w melancholii graniczącej z rozpaczą. Wszak wody te musiały cierpieć brzemiennością wezbranego w sobie życia, niemającego żadnego ujścia! Milczały, nienawidząc ziemi, której macierzyństwo tak bujną i piękną pokryło się zielonością. Ach wody, wy wody, z zarodków życia złożone, dlaczegóż go z siebie wydać nie możecie?... Dlaczego milcząc w bezczynności, tak czarno odbijacie wśród wesela i zieleni waszych brzegów?
Słysząc te wspomnienia, wywoływane przez Piotra, hrabia roześmiał się, lecz zaraz dodał ze swej strony:
— Tak, prawda, jezioro Nemi rzadko kiedy ma wygląd wesoły. Podczas dni pochmurnych, przybiera tony ołowiu a nawet najjaskrawsze słoneczne światło nie może go ożywić. Co do mnie, wiem na pewno, że umarłbym z nudów, gdyby mnie zmuszono do zamieszkiwania nad jego brzegami. Lecz poeci zachwycają się pięknością jeziora, a kobiety, lubujące się w tragicznie zakończonych powieściach, ubóstwiają romantyczność jego melancholii.
Po skończonem śniadaniu, Piotr i hrabia wyszli na taras, gdzie podano czarną kawę, tu zasiadłszy, mówili już o czem innem. Wreszcie hrabia zapytał:
— Czy wybierasz się, księże, na dzisiejsze wielkie przyjęcie u Buongiovannich?... Dla cudzoziemca jak ty, będzie to rzecz ciekawa do zobaczenia i radzę ci, byś nie opuścił sposobności.
— Mam zaproszenie i pójdę tam z Narcyzem Habert, którego znałem jeszcze w Paryżu. Jest on pomocnikiem francuzkiego ambasadora i zna wszystkich w Rzymie, będę więc miał wybornego przewodnika...
Od kilkunastu dni, we wszystkich salonach w Rzymie, zajmowano się i mówiono o przyjęciu, które miało się dziś odbyć w pałacu Buongiovanni przy Corso. Miał to być bal najświetniejszy w tym roku w Rzymie, opowiadano o nadzwyczajnych przygotowaniach, bo był on wydany z okazyi zaręczyn Celii z porucznikiem Attilio. Podobno rzecz się zdecydowała po burzliwej i gwałtownej scenie, pomiędzy ojcem i córką. Książę w napadzie gniewu, którego o mało co nie przypłacił atakiem apopleksyi, obił Celię, lecz wobec spokoju, z jakim ona zniosła to prześladowanie i stanowczości, że nie odstąpi od swego zamiaru poślubienia Attilia, książe ustąpił i zgodził się wydać ją za syna ministra Sacco. Fakt ten poruszył opinię publiczną w całej stolicy.
Hrabia Prada, opowiedziawszy te szczegóły Piotrowi, roześmiał się i rzekł:
— Warto tam będzie pójść, bo książę jest bogaty i wystąpi wspaniale... Ładny i ciekawy będzie widok... jestem pewien, że nie pożałujesz swej fatygi... Co do mnie, to szczerze się cieszę szczęściem mojego młodego krewnego, bo Attilio jest bardzo sympatyczny i zacny chłopak... Prócz tego, wiem, że się wybornie zabawię, patrząc na mojego wuja, świeżo mianowanego ministra Sacco, z jaką miną on wkroczy do starożytnego pałacu książąt Buongiovanni! Będzie to przepyszny widok! Ach, ten kochany wujaszek! Czy wiesz, księże Piotrze, mój ojciec, który wszystko bierze na seryo i ze wszystkiego wyprowadza wnioski, powiedział mi dziś rano, że całą noc nie spał z powodu tego Sacca, który zdobywa coraz to większe znaczenie...
Po chwilowem milczeniu, hrabia rzekł, spojrzawszy na zegarek:
— Teraz jest wpół do trzeciej... otóż dopiero o piątej będziesz mógł wrócić koleją do Rzymu... bo nie ma żadnego wcześniejszego pociągu... Otóż, drogi księże, zrób mi tę przyjemność i wróć ze mną powozem...
Piotr zaczął się bronić:
— Serdecznie dziękuję, lecz nie mogę... Jestem zaproszony na obiad przez Narcyza Haberta, więc muszę się stawić na godzinę oznaczoną.
— Ależ właśnie, tylko ze mną wracając, możesz się nie spóźnić... Wyjedziemy ztąd o godzinie trzeciej i około godziny piątej będziemy w Rzymie... Zobaczysz, jaki śliczny spacer odbędziesz, jadąc powozem przez rzymską Kampanię, a dziś będziemy mieli wyjątkowo piękny zachód słońca...
Piotr musiał ustąpić wobec uprzejmości hrabiego, który, potrzebując jeszcze kogoś widzieć we Frascati, szedł tam z Piotrem, wesoło i zajmująco rozmawiając o Rzymie, Włoszech i Francyi. O godzinie trzeciej wsiedli do powozu i doskonałe konie hrabiego ruszyły kłusem. Powóz był wygodny, poduszki kołysały w nim jadących. Z początku droga staczała się wśród winnic i gajów oliwnych. Ludzi spotykali rzadko. Tylko od czasu do czasu, mijali wieśniaka o szeroko skrzydlastym, czarnym kapeluszu filcowym, lub jeźdźca na białym mule, albo wózek zaprzężony w osła. W dnie powszednie, ruch około Frascati prawie ustawał, za to w niedzielę i święta gwarno tu bywało z powodu przyjazdu mieszczan z Rzymu, którzy z dworca kolejowego rozchodzili się po zagrodach i karczmach na ucztę, składającą się z pieczonego koźlęcia i wina.
Na zakręcie drogi, powóz przejechał koło wielkiej studni, przy której pojono stado owiec. Konie zwolniły biegu, bo stado zaległo całą drogę w poprzek. Teraz minąwszy już miasto i sąsiadujące z nim zagrody, powóz wjechał na równą drogę, przecinającą olbrzymią płaszczyznę Kampanii, której lekkie falistości, ztąd dopiero dawały się dostrzegać. Spalona od słońca trawa nadawała tym obszarom odcień rudawy a w dali, wśród fioletowej mgły, leżał Rzym, to ukazując się, to ginąc, w miarę jak powóz zjeżdżał i wjeżdżał na nieznaczne wgłębienia i wyniosłości drogi. Przez chwilę, Rzym zdawał się być wązką, szarą linią na horyzoncie, linią rozerwaną jaskrawością białych kopuł, iskrzących się w słońcu. Lecz niezadługo miasto znikło, zatopione falistością olbrzymiej przestrzeni pól tej szczególniejszej okolicy.
Powóz jechał równo, pozostawiając coraz dalej za sobą góry Albańskie, podczas gdy na prawo, na lewo i naprzeciw, ciągnęło się morze łąk, pastwisk i ugorów. Wtem, hrabia, wychyliwszy się nieco z powozu, zawołał:
— Tam przed nami, idzie drogą jakiś człowiek, zdaje mi się, że to nasz znajomy Santobono... Tak, jestem pewien, że to on. Znakomicie chodzi... konie nieprędko go dogonią...
Piotr wychylił się także i poznał proboszcza opuszczonego kościółka Matki Boskiej Polnej. Postać to była łatwa do rozpoznania. Rzadko kto był tak barczysty, a zarazem suchy i wysoki. Zgruba ociosane jego ciało, uwydatniało się w czarnej, długiej sutanie. Wśród jasności powietrza i drogi, Santobono występował jak czarna, twarda, atramentowa plama. Szedł wielkiemi, regularnemi krokami, zdawało się, że automatycznie się porusza. Dziwaczną tę postać można było wziąść za uosobienie wiecznego tułacza, lub zbliżającego się ślepego losu. Teraz już można było rozpoznać szczegóły: na prawem ręku, niósł jakiś przewieszony węzełek.
Gdy konie zrównały się z idącym brzegiem drogi Santobonem, hrabia kazał stangretowi jechać stępa i rozpoczął rozmowę:
— Dobry wieczór, proboszczu!... Cóż, jakże zdrowie?...
— Zdrów jestem... najpokorniej dziękuję panu hrabiemu.
— A gdzież idziesz tak śpiesznie, czy można wiedzieć?...
— Idę do Rzymu, panie hrabio!
— Jakto, do Rzymu?... Toż przyjdziesz tam chyba w nocy!
— O będę tam nie wiele co później od pana hrabiego... Mam dobre nogi... dzięki czemu zaoszczędzę pieniądze, którebym wydał na jazdę koleją...
Mówił to, nie odwracając nawet głowy, patrzał prosto przed siebie, nie zwalniając, ani też nie przyśpieszając kroku. Prada, którego bawił ten typ księdza, żyjącego w dzikiem odosobnieniu, namiętnością tylko rojonych przez siebie planów, rzekł cicho, pochyliwszy się w stronę Piotra:
— Zaproszę go do powozu... zobaczysz, że się zabawimy...
A zwróciwszy się ku idącemu, zawołał:
— Księże, siadaj do powozu, jest miejsce, to cię podwieziemy...
Santobono przyjął natychmiast zaproszenie, dziękując:
— Najpokorniej dziękuję panu hrabiemu... nie codzień się zdarza jazda takim powozem... a przytem zaoszczędzę sobie butów...
Wsiadł i zajął miejsce na przedniej ławeczce, chociaż Piotr przez grzeczność chciał mu ustąpić i posadzić go koło hrabiego. Santobono zdjął przewieszony przez rękę koszyczek, pełen fig, przykrytych zielonemi liśćmi i postawił go sobie na kolanach.
Konie znów raźno ruszyły kłusem i powóz się potoczył po pięknej, równej drodze. Hrabia, chcąc Santobona wyciągnąć na opowiadanie, zapytał:
— Więc szedłeś, mój proboszczu, do Rzymu, musisz chyba mieć tam jaką pilną sprawę?...
— Tak... niosę trochę fig z mojego ogrodu do pałacu Boccanera... dla Jego Eminencyi kardynała... obiecałem mu przynieść figi z ostatniego tegorocznego zbioru...
To mówiąc, przygarnął do siebie koszyczek trzymany na kolanach, jakby przez obawę, by owoce się nie utrzęsły...
— Ach tak... przypominam sobie, że masz figi przedziwnego smaku w swoim ogrodzie, słodkie jak miód i soczyste jak rzadko. Lecz pocóż masz je trzymać na kolanach, do Rzymu jeszcze daleko, więc można koszyk położyć z tyłu za nami.
Santobono, objąwszy koszyk oburącz, nie chciał się z nim rozstać, zapewniając:
— Bardzo panu hrabiemu dziękuję... najpokorniej dziękuję... Ale koszyk nie jest ciężki i wcale mi nie przeszkadza... a przynajmniej wiem, że mu się nic złego nie stanie, gdy będzie tu przy mnie...
Prada roześmiał się, żartując z pieczołowitości księdza dla owoców swojego ogrodu, wreszcie spytał:
— Więc kardynał Boccanera tak bardzo lubi figi?...
— Jego Eminencya przedewszystkiem lubi figi z tego drzewa, z którego je zerwałem... Przed laty, gdy mieszkał w swojej willi, naumyślnie do mnie przychodzić raczył, by zjeść kilka tych samych fig... Wiedząc zatem, że zrobię mu przyjemność, zerwałem ostatnie jakie były i niosę mu je w prezencie...
Santobono wpatrywał się uporczywie w twarz Piotra, co spostrzegłszy, hrabia rzekł w formie przedstawienia:
— Ksiądz Fromont przybył z Paryża do Rzymu i mieszka właśnie w pałacu Boccanera, już od trzech miesięcy jest w naszem mieście.
— Wiem, wiem — odpowiedział Santobono. — Widziałem go zaraz nazajutrz po jego przyjeździe, spotkaliśmy się u Jego Eminencyi kardynała, któremu wówczas przyniosłem pierwsze tegoroczne figi z ulubionego jego drzewa... Niezupełnie były jeszcze dojrzałe... te oto są daleko lepsze i słodsze...
Santobono sprawdził, czy liście nie opadają z koszyka i znów ujął go oburącz, splatając końce swych kościstych palców, porośniętych gęsto rudemi włosami.
Jechali czas jakiś, milcząc. Błonia Kampanii roztaczały się po obu stronach, puste były i olbrzymie, od dawna nie można było dostrzedz ani domu, ani muru, ani nawet drzewa lub krzaka. Grunt tylko pusty słał się w lekkie pochyłości, pokryty rdzawą trawą, która miejscami zaczynała się zielenić, jak zwykle z nadchodzącą zimą. Wtem ukazała się jakaś baszta na wpół rozwalona; stojąc samotnie wśród pustkowia, przybrała nadmierne rozmiary. Nieco dalej, widać było kawał ogrodzonego tykami gruntu, na którym snuły się sylwetki wołów i koni, inne woły jeszcze w jarzmach dążyły tam z pola, poganiane przez oraczy, podczas gdy właściciel tego stada i gruntu, pędził galopem na kasztanowatym koniu, rozglądając się po odwróconych dziś zagonach. Chwilami droga się zaludniała. Lekki dwukołowy wózek, zwany biroccino, minął powóz, z turkotem pędząc jak strzała w przeciwną stronę. Od czasu do czasu ciągnęły inne wiejskie wózki, dowożące do Rzymu wino i jarzyny. Jadący niemi wieśniacy, rozłożywszy się pod budą spali, a konie, brzęcząc dzwonkami uprzęży, szły zwolna same, dobrze znając drogę, którą często odbywały. Kobiety, kupkami po trzy lub cztery, powracały ze stolicy do wiejskich swych zagród, a dla ułatwienia pieszej wędrówki, pozaginały wierzchnie spódnice; szły z gołą głową a od czarnych ich włosów, jaskrawo odbijały czerwone chustki, zarzucone na ramiona. I znów pusto było na drodze i w okół, powóz jechał bezludną okolicą, wśród której nie można było dostrzedz śladu człowieka, a po nad bezbrzeżną równiną unosiła się tylko jasna kopuła nieba z opuszczającem się słońcem, które coraz to niżej, skośne słało promienie po smutnych olbrzymich rozłogach rzymskiej Kampanii. Monotonny ten krajobraz posiadał dziwny urok, mający coś wspólnego z urokiem morza.
— A cóż papież, czy umarł? — zapytał hrabia, patrząc na Santobona.
Ten drgnął, zawahał się z odpowiedzią, wreszcie rzekł z przybraną obojętnością:
— Mam w Bogu nadzieję, że Ojciec święty długo jeszcze pożyje dla tem większej chwały Kościoła...
— A więc kardynał Sanguinetti udzielił ci pomyślnych wiadomości o zdrowiu papieża?... Cóż powiedział ci kardynał, podczas twej wizyty porannej?...
Santobono był widocznie niezadowolniony, że go widziano wchodzącego do pałacyku kardynała. Lecz idąc tam, śpieszył się tak, że nie dostrzegł hrabiego i Piotra stojących w pobliżu opuszczonego jego kościoła. Opanowawszy się wreszcie, rzekł spokojnie:
— Nigdy nie można wiedzieć, czy nowiny są złe lub dobre... Podobno Ojciec święty był dzisiejszej nocy cierpiący... i modlić się będę, by następną noc przebył pomyślniej...
Zamilkł, a po chwilowym namyśle dodał:
— Lecz jeżeli taką jest wola Boga... jeżeli Bóg chce do siebie powołać naszego Ojca świętego, nie pozostawi On wszakże swej trzody bez pasterza i pewnie wyznaczył już tego, który będzie rządził Stolicą apostolską.
Te budujące słowa w ustach Santobona rozweseliły hrabiego; roześmiał się głośno i, z zamiarem przedłużenia rozmowy w tym kierunku, zawołał:
— Prawdziwie jesteś nieoceniony, mój proboszczu! Więc przypuszczasz, że papieże pojawiają się jako widoma łaska i wola Boga? Podług ciebie, przyszły papież już jest naznaczony i mianowany w niebie i tylko czeka na ukoronowanie tiarą gdy ta będzie wolną?... Wyobraź sobie, że dotychczas byłem przekonany, że się ludzie trochę mięszają w całą tę sprawę... Ale ty wiesz daleko więcej, a może nawet mógłbyś nam powiedzieć, który z kardynałów jest z łaski nieba, niezawodnym następcą Leona XIII?...
Śmiejąc się, hrabia w dalszym ciągu żartował z lekceważeniem niedowiarka, lecz Santobono, nie oburzając się bynajmniej, słuchał spokojnie, a nawet zaczął się śmiać, gdy Prada opowiadał, że lud rzymski mający pociąg do gry, bawił się w zakłady w razie choroby papieża, stawiając kwoty mniejsze lub większe na nazwiska kardynałów mogących być obranymi. Santobono zatem, jako mający wiadomości wprost z nieba, mógł wygrać olbrzymie pieniądze. Następnie, hrabia mówić począł o trzech białych sutanach, zawsze gotowych w Watykanie, podczas trwania konklawe. Te trzy sutanny, były różnej miary, któraż więc, mała, średnia, czy też największa będzie teraz potrzebna przy obłóczynach nowo obranego papieża?...
— Proszę, powiedz nam, mój proboszczu, której miary sutanna zostanie wyjętą z watykańskiej szafy? Albo lepiej jeszcze, powiedz nam nazwisko przyszłego papieża... A może nim będzie kardynał Mozetta?...
Santobono, chociaż postanowił zachować się obojętnie, udając zdanie się na łaskę bożą w sprawie śmierci i obioru nowego papieża, zaczął wychodzić ze swej roli pobożnego i dobrego księdza, pełnego pokory. Oczy mu błysnęły i zaprzeczył z uniesieniem:
— Mozetta! Nigdy, cóż znowu! Mozetta jest zaprzedany wszystkim dworom europejskim!
— To może kardynał Bartolini?
— Pan hrabia chyba żartuje! Bartolini zużył się zupełnie... wiecznie czegoś chce a niczego nie może dokonać... wiecznie o coś prosi a nigdy niczego nie może uzyskać...
— W takim razie kardynał Dozio?...
— Dozio! Dozio! Ach, gdyby ten został papieżem, możnaby zwątpić o przyszłych losach naszego świętego Kościoła... Dozio jest zły i głupi...
Prada wzniósł w górę ręce, jakby na znak, że w takim razie nie widzi, ktoby mógł zostać papieżem. Naumyślnie nie wymieniał nazwiska kardynała Sanguinetti, wiedząc, że tem pomijaniem kandydata upatrzonego przez Santobona podnieci go i rozdrażni. Wtem, jakby wreszcie znalazłszy, zawołał wesoło:
— Ach, już wiem... wiem, mój proboszczu, kogo masz na myśli... najniezawodniej kardynała Boccanera!
Nazwisko to spadło jak cios na Santobona, raniąc go w jego niezapomnianej urazie i patryotycznej wierze. Usta mu się wykrzywiły, chciał z nienawiścią krzyknąć z głębi serca: nie, nie! — lecz powstrzymał to wyrywające się słowo, spojrzał na koszyk fig, które wiózł w podarku i zacisnąwszy ręce, rzekł tylko, siląc się na zupełną spokojność:
— Jego reverendissime Eminencya kardynał Boccanera jest świętym człowiekiem... godnym tronu... lecz możnaby się obawiać zbyt burzliwego panowania... bo jest on nieprzejednanym przeciwnikiem rządu włoskiego... nienawidzi królestwa zjednoczonych Włoch...
Prada, chcąc silniej jeszcze rozdrażnić zadaną ranę, odezwał się:
— Jednakże na kardynała Boccanera zgadzasz się... widzę że się zgadzasz... wiem, że do niego oddawna przywiązanym jesteś, więc rozumiem, że się cieszysz z prawdopodobnego jego obioru... Tak, wszyscy są przekonania, że konklawe nie może wybrać innego kandydata. A ponieważ kardynał Boccanera jest bardzo wysoki...przeto tym razem wyjmą z szafy największą białą sutanę...
— Największą białą sutanę — mruknął jakby do siebie Santobono — Nie można wiedzieć... nie można... bo różnie się zdarza...
Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz zapanował nad swojem wzburzeniem i zamilkł, a Piotr, przypomniawszy sobie rozmowę, jaką niechcący słyszał w pałacyku kardynała Sanguinetti, podziwiał siłę woli, z jaką Santobono panował teraz nad sobą. Widocznie ten namiętny stronnik kardynała Sanguinetti wiózł te figi do pałacu Boccanera, by pod pozorem złożenia podarku, módz się tam dostać i czegoś się dowiedzieć. Zapewne musiał liczyć, że dawny jego kolega z seminaryum, ksiądz Paparelli, powie mu mnóstwo najciekawszych wieści.
Powóz toczył się żwawo po równym gościńcu, przecinającym niezmierzone okiem błonia Kampanii, a hrabia, od jakiegoś czasu milczący, odezwał się, jakby kończąc słowami myśl rozpoczętą:
— Jeżeli papież umrze, to z pewnością tak powiedzą... Bo to nagłe zapadnięcie na zdrowiu, dolegliwości żołądka... wiadomości skrywane... Tak, tak, mój proboszczu... na pewno ludzie powiedzą, że umarł otruty... o każdym umierającym papieżu mówią to samo...
Piotr drgnął gwałtownie. Papież otruty! I pod tem wrażeniem, głośno zawołał:
— Jakto?... Czyżby to być mogło! Trucizna, w naszej epoce, trucizna!
Patrzał na obudwóch z pewnem przerażeniem, bo trucizna była może właściwą za czasów papieży z rodu Borgia, lecz obecnie wydawała się dziwacznym pomysłem, używanym jedynie przez autorów romantycznych dramatów.
Santobono milczał, twarz miał nieruchomą, nieprzenikliwą. Prada zaś potrząsnął znacząco głową i rzekł:
— Tak, w naszej epoce trucizna... a przynajmniej postrach trucizny — jest jeszcze bardzo na czasie, w naszym dzisiejszym Rzymie. Gdy tylko zdarzy się wypadek gwałtownej śmierci, niewytłomaczony lub tragiczny, zawsze każdy przypuszcza, że trucizna jest tego powodem. Lecz trzeba też przyznać, że nigdzie, w żadnem wielkiem mieście nie wydarzają się tak czysto wypadki nagłej śmierci, jak w Rzymie... Nie wiem, czemu to przypisać... może febrom. Ale ludzie twierdzą, że to nie febra, tylko trucizna tak szybko zabija. Mnóstwo krąży o tem legend... są podobno trucizny nie pozostawiające żadnego śladu a recepty ich przechowują się od czasów najdawniejszych... za rzymskich cesarzy, za papieży, a nawet w mieszczańsko-demokratycznej naszej epoce, mnóstwo ludzi ginie skutkiem trucizny.
Hrabia mówił to ze sceptycznym uśmiechem, a jednak pomimo jego woli, widać było, że musiał wierzyć w opowiadane legendy; było to może związane z rasą, z wychowaniem. Przytaczał teraz fakta. W starożytności rzymskie damy pozbywały się mężów lub kochanków za pomocą jadu czerwonej ropuchy. Praktyczniejsza od nich Lokusta wygotowywała truciznę z roślin, a za panowania rodziny Borgia, sławna Toffana w Neapolu sprzedawała przyrządzaną przez siebie wodę zapewne z arszenikiem, dając ją klientom we flaszkach z obrazem świętego Mikołaja z Bari. Podawano także truciznę w winie, sypiąc dla zapachu liście świeżej róży, podobno w wielu razach wydarzała się natychmiastowa śmierć po ukłuciu szpilką, lub po zjedzeniu połowy pieczonego ptaka, który został rozkrojony nożem po jednej stronie zatrutym.
— Mam nawet osobiste wspomnienie z młodości... Narzeczona mojego przyjaciela padła trupem w kościele, powąchawszy swój ślubny bukiet... Jak widzisz, kochany księże, trucizna jest jeszcze u nas w użyciu... i przechowują się znakomite recepty...
— Przypuściwszy że tak jest, łatwo wszakże przekonać się... bo chemia zrobiła postępy. W starożytności chętnie wierzono w tajemnicze działanie trucizny, bo nie posiadano środków zbadania, nieznano analizy... Lecz dziś, trucizna Borgiów poprowadziłaby winowajców prosto przed kratki sądowe... i niema ludzi dość naiwnych, by się posługiwali taką niebezpieczną bronią względem nieprzyjaciół. Stanowczo nie mogę wierzyć... W truciznę, zaledwie że wierzą poczciwi czytelnicy nieprawdopodobnych powieści w odcinkach dzienników.
— Niech i tak będzie... zapewne, że masz słuszność, kochany księże Piotrze... Lecz u nas jest inaczej... Zapytaj się chociażby kardynała Boccanera... on w przeszłym roku utracił najserdeczniejszego przyjaciela monsignora Gallo, który w przeciągu dwóch godzin umarł w jego obecności, na jego rękach.
— Uderzenie krwi do głowy zabija człowieka prędzej, niż w dwie godziny, a pęknięcie żyły sercowej zabija natychmiastowo, prędzej, niż w dwie minuty.
— To prawda. Wszakże zapytaj się kardynała, co on myślał, patrząc na konanie monsignora Gallo... co myśli teraz, przypominając sobie gwałtowne dreszcze wstrząsające ciałem swego przyjaciela, jego oczy zapadające się nagle w głębię, jego cerę ołowianą, wyraz przerażenia w całej twarzy, tak zmienionej, że niepoznawał jego rysów... Kardynał Boccanera ma najsilniejsze przekonanie, że przyjaciel jego, monsignor Gallo zmarł otruty... i to otruty z jego powodu, bo był jedynym jego powiernikiem i zawsze słuchanym doradcą.
Przerażenie Piotra wzrastało, więc szukając uspokojenia, zwrócił się w stronę Santobona, który, milcząc, siedział pogrążony w nieodgadnionych dumaniach.
— Księże proboszczu, czyż i ty wierzysz w te nieprawdopodobne strachy o truciźnie?...
Lecz Santobono nieodpowiedział i z nieruchomą twarzą wpatrzył się płomiennemi oczyma w hrabiego, który znów opowiadał nowe zadziwiające wypadki śmierci spowodowanej trucizną.
— Zaczynam się naprawdę obawiać — szepnął Piotr. — A może postanowię sobie nic nie jeść w Rzymie, z obawy trucizny...
Roześmieli się z owego postanowienia obadwaj i znowu powrócili do poprzedniej rozmowy. Wszak rzeczywiście w Rzymie od najdawniejszych czasów szerzyła się plaga gwałtownych śmierci, dokonywanych sztyletem lub trucizną. Od czasu powstania pierwszego muru, pierwszej własności, rozpoczęła się walka o zdobycie cudzego dobra, a rozpasana żądza używania uzbroiła ręce, które krwią zalały ulice rozrastającego się miasta i strąciły do Tybru tysiące ofiar, lub zagrzebały je w ziemi, by posiąść w spokoju zagarnięte łupy. Sztylet i trucizna zieją śmierć za cesarzy, sztylet i trucizna nie ustępują za papieży i zawsze tenże sam potok okrutnych zbrodni unosi trupy na tej tragicznej ziemi, opromienionej słońcem niezmąconej piękności.
— Ci, którzy zachowują środki ostrożności, mają słuszność... Wiem, że niejeden z kardynałów, drżąc o siebie, wszystkiego się lęka i zabezpiecza jak może. Znam takiego, który jada i pije tylko u siebie i wyłącznie tylko to, co mu poda i kupi jego kucharz. Więc dziwić się nie można że i papież się lęka.
— Jakto, nawet papież?... Nawet papież pozostaje pod groźbą trucizny? — zawołał Piotr silnie wzburzony.
— Cóż chcesz, mój drogi, podobno jest... Są okoliczności, w których on najbardziej jest narażony, on przedewszystkiem... Czyż nie wiesz, że panuje w Rzymie ogólne przekonanie, że papież niepowinien żyć zbyt długo?... Otóż, jeżeli upiera się żyć, znajdują się tacy, którzy przełamują ten upór... zwłaszcza jeżeli skutkiem starości papież zniedołężnieje i stanie się przeszkodą w sterowaniu sprawami Kościoła... Lecz takie wyprawienie papieża do nieba, bo każdy papież ma zapewnione miejsce w niebie, odbywa się z całą przyzwoitością, naprzykład korzysta się z chwili, gdy jest zakatarzony... tak, katar jest dostatecznym powodem, by mu wyraźnie dać uczuć, że nie powinien zapominać się, zajmując niepotrzebnie tron świętego Piotra.
Prada opowiedział także o pewnym prałacie, który, chcąc uspokoić strwożonego Leona XIII, obmyślił swojego systemu zamykany na klucz wózek, do przywożenia z miasta zapasów kuchennych na stół papieża, lecz projekt ten nigdy nie został wprowadzony w wykonanie.
— Są to sprawy nic nieznaczące — dodał, śmiejąc się. — Wszak prędzej lub później, śmierć nas nigdy nie mija, a dla ludzi wierzących, miło być musi umierać w przekonaniu, że się to czyni dla dobra Kościoła. Cóż, proboszczu, czy nie mam racyi?...
Milczący Santobono, zapatrzony w koszyk, który trzymał na kolanach, podniósł teraz oczy, lecz nic nie odpowiedział, tylko pokiwał głową, a hrabia powtórzył swe pytanie, inną mu nadając formę:
— Wszak trucizna nie zadawałaby śmierci, gdyby się to sprzeciwiało woli bożej?... Mówiono mi, że powiedział to monsignor Gallo, umierając na rękach swego przyjaciela, kardynała Boccanera.
Lecz i tym razem Santobono nie nie odpowiedział, tylko niżej opuścił głowę.
Wszyscy trzej zamilkli a powóz toczył się i toczył równo po szerokim gościńcu przecinającym obszary Kampanii. Droga była prosta i zdawała się sunąć gdzieś w nieskończoność. W miarę zniżania się słońca, rozkładały się cienie, mocniej zarysowując lekkie, jakby rozlewające falistości gruntu, miejscami równina przybierała tony różowo zielone, to znów szaro fiołkowe, zanikające w dali, zlane ze sklepieniem nieba. Wzdłuż drogi, ciągle było pusto i tylko rosły wysokie i już zeschłe bodiaki, oraz olbrzymie kopry o żółtych baldaszkach. Wtem, znów ukazał się pług zaprzężony w cztery woły, jeszcze przy pracy. Sylwetka ta wśród pustkowia przybrała jakieś zadziwiająco olbrzymie rozmiary. Gdzieś dalej, stado owiec rzucało ciemną plamę na zieleniejącej już trawie, a pies czuwający nad stadem, szczekał. Głos jego wyraźny, przeciągle się rozlegał wśród pustkowia i panującej nad niem ciszy, podobnej do niezmąconego milczenia śmierci. Lecz otóż niedaleko, wzbiło się w górę kilka skowronków, jeden z nich odłączył się od innych i znikł w wysokościach przestworza, lecz śpiew dolatywał od ptasząt z całą czystością i wdziękiem. Niebo było jasne i przybrało kolor złocisty a na skraju i na tle widnokręgu, zaczynał się rysować Rzym, zwiększając się z każdą chwilą, mnożąc swe wieże i kopuły. Skutkiem oświetlenia, miasto zdawało się być wykute w białym marmurze, wśród ciemnej zieloności ogrodów. Rzym, widziany ztąd, czynił wrażenie zaczarowanego zjawiska, mogącego zniknąć, rozwiać się i rozpłynąć.
— Matteo! — zawołał Prada do swojego stangreta — zatrzymasz konie przed Osteria Romana.
A zwróciwszy się w stronę swoich towarzyszów podróży, dodał:
— Wybaczcie mi, panowie, że się na chwilę zatrzymamy, lecz przywożę ztąd świeżo zniesione jaja dla mojego ojca... lubi je, więc staram się, by je miał jak można najświeższe...
Powóz właśnie dojeżdżał do prostej, pierwotnej karczmy przy drodze, opatrzonej szyldem szumnie brzmiącym: „Antica Osteria Romana“. Zwykłymi gośćmi w tej karczmie byli chłopi chodzący za pługiem, a czasami wstąpił tu który z myśliwych, by zaspokoić głód jajecznicą z kawałkiem szynki i butelką białego wina. W niedzielę ruch był nieco większy, bo wytrwalsi na dalekie wycieczki piesze goście przychodzili aż z Rzymu, ciesząc się widokiem pól i wiejską swobodą. W dni powszednie bywało, że wśród pustkowia Kampanii, nikt się nie zdarzył chcący tu zajść na wypoczynek.
Gdy tylko powóz przystanął, hrabia wyskoczył, mówiąc:
— Wrócę za chwilę... zaraz...
Karczma składała się z obszernego jednopiętrowego budynku. Stosunkowo do długości była bardzo nizka, zbudowana z kamieni wyżółkłych na słońcu, które oddawna wypiekło ją tak, jak i ciężkie jej schody z kawałów polnego kamienia. Schody znajdowały się zewnątrz i wiodły na pierwsze piętro, na dole zaś była obszerna izba dla gości, oraz stajnie i wozownia. Na boku rósł gaik piniowy, inne bowiem drzewa nie byłyby mogły rosnąć na tym jałowym gruncie. W cieniu pinij była altanka, pięć, czy sześć ław i stołów, a wszystko z desek nieheblowanych i najprostszej roboty. Po za karczmą, wśród pola, widać było kilka filarów starożytnego wodociągu. Łuki arkad otwierały się na tle nieba, urozmaicając monotonię poziomych linij olbrzymiej płaszczyzny, odcinającej się równo na krańcach horyzontu.
Hrabia, odszedłszy parę kroków, zawrócił się i stanąwszy przy powozie, rzekł:
— A może napijecie się panowie białego wina?... Wiem, proboszczu, że znasz się na winie, a tutejsze ma pewne zalety.
Santobono, nie czekając na dłuższe naleganie wysiadł z powozu, mówiąc.
— Znam tutejsze wino... sprowadzają je oni z Marino... winnice rosną tam na chudszym gruncie, niż w naszem Frascati.
Zamiast zostawić koszyk w powozie, trzymał go Santobono przed sobą jak monstrancyę, co rozśmieszyło Pradę, więc rzekł:
— Pocóż nosisz się, mój proboszczu, z tym koszykiem?... Zostawże swoje figi w powozie... będziesz miał swobodniejsze ręce...
Lecz Santobono, nic nie odpowiedziawszy, przycisnął tylko koszyk do siebie i szedł spokojnie ku karczmie, podczas gdy Piotr wysiadał z powozu, zaciekawiony widokiem „Antica Osteria Romana“, do której wiedział, że chętnie w niedzielę schodzi się biedniejsze mieszczaństwo rzymskie.
Prada był tu dobrze znany i zaraz wyszła ku niemu stara, chuda kobieta królewskiej postawy, lecz w obdartej i wyszarzanej spódnicy. Mówiła, że nie wie ile dziś znajdzie jaj, bo kury znosiły je gdzie chciały, ale zaraz poszuka, chciałaby bowiem zebrać chociażby sześć, tak jak przeszłym razem.
— Dobrze, poszukajcie, moja kobieto, a my tymczasem napijemy się wina.
Wszyscy trzej weszli do karczmy. W izbie było już ciemno, a chociaż letnie gorąca dawno minęły, roje much brzęczały, uwijając się w powietrzu przesyconem przykrą wonią skwaśniałego mleka i zjełczałej oliwy. Oswoiwszy oczy z panującym tu zmrokiem, ujrzeli się wśród obszernej izby o zaczernionych brudem ścianach, pełnej stołów i ław z prostych, ledwie że ociosanych desek. Zdawało się, że nikogo tu nie było, taka panowała cisza, przerywana jedynie brzękiem much, jednakże za jednym ze stołów siedziało dwóch mężczyzn, zapewne przechodniów, którzy milcząco i nieruchomie patrzyli na stojące przed nimi szklanki pełne wina. W pobliżu zaś drzwi, na nizkim stołku siedziała córka gospodarzy, chuda i żółta dziewczyna, trzęsąca się od febry. Siedziała, próżnując, z rękoma założonemi na kolanach.
Hrabia, spostrzegłszy nagłą bladość Piotra i domyśliwszy się, że mu brak tutaj powietrza, zaproponował siąść w altanie w pobliżu domu.
— Tam będzie nam lepiej, dzisiejszy wieczór jest bardzo ciepły...
Dziewczyna musiała wyręczyć matkę, która szukała jaj i ojca zajętego naprawianiem koła przy wozie, z niechęcią więc wstała i drżąc chorobliwie, przyniosła do altany karafkę wina i trzy szklanki, a wziąwszy zapłatę, wsunęła pieniądze do kieszeni i, nie rzekłszy słowa, poszła siąść na swoim zydlu, pochmurna, niezadowolona, że musiała się z niego poruszyć.
Prada z właściwą sobie wesołością nalał wina do szklanek, chociaż Piotr bronił się, że pić nie może, chyba tylko podczas śniadania lub obiadu.
— Raz można odstąpić od reguły!... Musisz się z nami trącić... No cóż, proboszczu, prawda, że winko wcale niezłe?... Wypijemy zdrowie papieża... niechajże ozdrowieje!
Santobono, łyknąwszy duszkiem nalaną szklankę, cmoknął językiem, lecz nic nie odpowiedział, tylko zwolna, ostrożnie, postawił przy sobie na ziemi koszyk z figami i, zdjąwszy kapelusz, hałaśliwie odetchnął.
Pogodny wieczór dzisiejszy, był rzeczywiście zachwycającym. Niebo przybrało barwę jasno złotą, opromieniając stepy Kampanii, która wkrótce miała się do snu ułożyć, a lekkie podmuchy wiatru przynosiły zapachy traw i zeschłych polnych kwiatów.
— Jakże tu rozkosznie — szepnął Piotr. — Jakiż wdzięk tajemniczy posiada ta pustynia, pełna niezmąconego spokoju; patrząc na nią, zapomina się o reszcie świata!
Prada kiwnął tylko głową, bo nalawszy znów wina do szklanki Santobona, cały był zajęty drobną sceną, którą szczerze się bawił, wreszcie rozweselony, dał znak Piotrowi oczyma i obadwaj patrzyli teraz na rozgrywającą się akcyę. W pobliżu miejsca, gdzie siedzieli, chodziło kilka chudych kur polujących na owady. Jedna z nich, czarna, ładna kokoszka, zgrabna i cała błyszcząca, spostrzegła koszyk z figami i śmiało się do niego zbliżyła. Lecz gdy była już blizko, ogarnęła ją trwoga i cofnęła się, nie spuszczając wszakże z oka fig, które bardzo ją nęciły. Wyciągała ku nim szyję, lecz na próżno. Wreszcie łakomstwo dodało jej odwagi; zbliżyła się szybko do koszyka wysoko unosząc nogi i napastniczo dziobnęła jedną z fig wyglądających z pomiędzy liści, zadając jej potężną ranę.
Prada, uszczęśliwiony jak dziecko, parsknął głośnym śmiechem powstrzymywanym już od chwili.
— Proboszczu, uważaj, coś źle z twojemi figami!...
Santobono właśnie kończył drugą swą szklankę wina i, przechylony w tył, wzniósł z zadowolnieniem oczy w górę, lecz na odgłos słów hrabiego, zerwał się na równe nogi, rozejrzał się i zrozumiał, zobaczywszy kurę. Zaperzony, zaczął kląć i machać rękoma, lecz kura, zasmakowawszy w fidze, dziobnęła ją głębiej i, spłoszona, nie puściła zdobyczy, uciekając z trzepotaniem skrzydeł szybko i pociesznie, tak iż Prada i Piotr zanosili się od śmiechu, tem więcej, że Santobono puścił się za nią w pogoń a gdy znikła w trawach za domem, wygrażał jej pięścią, wściekły bezsilnością swojego gniewu.
— A widzisz, proboszczu, trzeba było mnie usłuchać i zostawić figi w powozie. Lecz powinieneś mi być wdzięczny, bo gdybym cię nie był ostrzegł, kura byłaby wszystko zjadła.
Mrucząc w dalszym ciągu, coraz to nowe przekleństwa, Santobono postawił koszyk z figami na stole i, zdjąwszy kilka liści, naprawiał uczynioną szkodę, rozkładając luźniej owoce, a gdy skończył i obejrzał koszyk na wszystkie strony, uspokoił się i odetchnął.
Słońce nachylało się coraz raptowniej i noc była blizka. Hrabia, chcąc już jechać dalej, zaczął się niecierpliwić na karczmarkę:
— Czyż ona zapomniała... dlaczego mi nie przynosi owych jaj obiecanych...
Wstał i poszedł szukać karczmarki, wszedł do stajni, do wozowni, lecz jej nie znalazł, obszedł więc dom, chcąc spojrzeć czy jej niema w tamtej stronie. Lecz nagle przystanął, silnie ździwiony: Czarna kokoszka leżała na ziemi martwa i tylko trochę krwi sączyło się jej z dzioba.
W pierwszej chwili był tylko zdziwiony. Schylił się i poruszył ją. Była jeszcze ciepła, lecz bezwładna, obwisła jak kawałek szmaty. Tknięty nagłem przeczuciem, Prada pobladł i z trwogą patrząc na to biedne nieżywe stworzenie, czuł, że całą odgadł prawdę. W jednej chwili przypomniał sobie chorego Leona XIII, Santobona biegnącego do kardynała Sanguinetti dla dowiedzenia się o nowiny z Watykanu a następnie jadącego do Rzymu z koszykiem fig, których strzegł jak skarbu.
Wszak te figi były wiezione dla kardynała Boccanera! Naraz przypomniała mu się cała serya legendowych opowieści o zatrutych owocach, i nie wątpił już, że figi były zatrute. Nie miał jeszcze czasu zastanowić się co pocznie, gdy odezwał się tuż za nim głos:
— Cóż się stało tej czarnej kokoszce. Wszak to ta sama mała psotnica?...
Był to Piotr, który, zostawiwszy proboszcza w powozie, przyszedł tu, by spojrzeć bliżej na kawałek arkad wodociągu starożytnego, pomiędzy sosnami za karczmą.
Prada drgnął cały, jakby schwytany na występku, i bez namysłu, sam nie wiedząc dla czego, odpowiedział, kłamiąc:
— Już nie żyje... Wyobraź sobie, że gdy tu przyszedłem, zastałem pojedynek pomiędzy nią a tą drugą kurą, którą tam widzisz chodzącą... Chcąc odebrać kokoszce ukradzioną figę, dziobnęła ją w głowę i zabiła na miejscu... patrz, jeszcze krew się sączy...
Dla czego opowiadał to wszystko?... Sam się temu dziwił, improwizując zmyślone zajście pomiędzy kurami. Czy nie chciał nikogo wtajemniczać w odkrytą zasadzkę na życie kardynała Boccanera?... Czy też wstydził się wyjawić przygotowaną za pomocą trucizny zbrodnię przed tym cudzoziemcem, który lepiej, by o możliwości takiego podstępu nie wiedział. Czuł wszakże wyraźnie, że uczciwość nie dozwala godzić się na trucie ludzi.
Piotr lubił zwierzęta, więc litościwie spoglądał na kokoszkę martwą, tak pełną życia jeszcze przed chwilą. Opowiadanie hrabiego wydało mu się rzeczą zupełnie zwykłą, więc rzekł:
— Kury są względem siebie okrutne... tak bardzo okrutne, że nawet ludzie ledwie im mogą dorównać... Miałem u siebie kilkanaście kur, otóż gdy która z nich skaleczyła się, natychmiast inne starały się ją dziobać w ranę, szarpiąc ciało aż do kości...
Prada natychmiast odszedł i spotkał właśnie karczmarkę, która też zaczęła go szukać, przynosząc tylko cztery jaja; mówiła, że pomimo najstaranniejszych poszukiwań nie mogła znaleźć więcej. Prada zapłacił jej natychmiast i zawołał na Piotra:
— Chodźmy, trzeba jechać... Nie staniemy w Rzymie przed zupełnym zmierzchem.
Santobono spokojnie oczekiwał ich w powozie. Zajął poprzednie swoje miejsce na przedniej ławeczce a plecami się oparł o kozioł. Nogi podsunąwszy w tył, trzymał na kolanach koszyczek z figami, oburącz przytrzymując go i chroniąc jak coś niezmiernie cennego. Pospolita jego twarz była nieruchomą a tylko czarne oczy żyły, gorejąc płomiennemi żądzami dzikiej natury człowieka, prawie że nieodrosłego od ziemi, pomimo kilkoletnich prac nad książką a zwłaszcza nad teologią w seminaryum.
Patrząc na barczystą postać Santobona, wygodnie i spokojnie siedzącą w powozie, Prada drgnął, przejęty wstrętem, lecz zapanowawszy nad sobą, rzekł, gdy tylko konie ruszyły z miejsca:
— Wino, któreśmy wypili, zabezpieczy nas przed febrą... nie ma lepszego lekarstwa nad wino... Gdyby papież mógł trącić się z nami i wypić chociażby jedną szklankę, wyzdrowiałby natychmiast:
Chociaż słowa te były zwrócone do Santobona, ten nic nie odpowiedział a tylko mruknął coś niewyraźnie. Widocznie nie chciał już rozmawiać, jakby ogarnięty uroczystością wieczornego spokoju, opadającego na ziemię wraz z zachodzącem słońcem. Prada też zamilkł i, utkwiwszy badawcze spojrzenie w twarzy Santobona, pytał sam siebie jak z nim postąpić powinien?
Powóz znów toczył się i toczył bez końca po białym gościńcu, mknącym gdzieś w nieskończoność. Gościniec stawał się coraz to bielszy w miarę opadającego na olbrzymie rozłogi Kampanii rzymskiej zmroku. Krańce jej, zatapiając się w cieniach wieczoru, zacieśniały się z każdą chwilą a wgłębienia falistego gruntu wypełniać poczynała mgła fioletowa, lżejszą warstwą przysłaniająca wypukłości stepu. Olbrzymia płaszczyzna coraz to podobniejszą była do morza, wszystko się łączyło pokryte mgłą, mieniącą się w tonie jak wody w czasie przypływu.
Cisza i pustka jeszcze wzrosły. Jakiś ociężale jadący wózek dawno już minął powóz i zacichły nawet odgłosy dzwonków jego uprzęży. Nie było widać ani człowieka, ani zwierząt, ani nawet rozmaitości barw; ustawało wszelkie życie, ogarnięte coraz głębszym snem, równającym się ze spokojem marzonej nicości. Chwilami jeszcze, ukazywały się na prawo odłamy arkad wodociągu starożytnego, który, porozrywany w swej dawnej jednolitości, przerzucił się na drugą stronę drogi, odcinając się teraz wyraźnie na tle zachodzącego słońca. Ach, jakże uroczą godziną jest pogodny początek wieczoru, osuwającego się na rozłożyste stepy Kampanii! Wszystko się rozpływa, zatapiają się szczegóły a bezgraniczna równina zamienia się w morze mgły coraz to cięższej a jednak lotnie rosnącej w górę.
Na lewo, ku morzu, słońce się spuszczało coraz to niżej, już ognista jego kula zachodziła po horyzont, wśród chmurek rozżarzonych i lekkich, jakby łuny ogniska. A gdy słońce już znikło, zatopiwszy się w głębinach, pozostały po niem purpurowe jeziora, podczas gdy cień wieczoru, padłszy na Kampanię, zatarł na niej koloryt tonów, rzuciwszy monotonną szarą opończę. Arkady wodociągu odbijały się czarno na tle zamierającej purpury zachodniego nieba, inne zaś łuki, rozrzucone wśród równiny pozostawały jeszcze różowo oświetlone ostatniemi blaskami a niebo po za niemi było jakby z ołowiu. Co chwila mniej było światła; zachodnie purpury gasły, rozpierzchły się i wszystko pogrążyło się w spokój pełen lękliwej melancholii. Na łagodnie niebieskiem niebie zaczęły się zapalać gwiazdy a w oddaleniu migotały światła Rzymu, światła jeszcze niepewne, maleńkie i jakby z powierzchni ziemi wytryskujące.
Jadący powozem trzej mężczyźni milczeli a Prada nie przestawał pytać sam siebie, co należało uczynić, jak ma złemu zapobiedz?... Oczu nie mógł oderwać od twarzy Santobona i dziwił się spokojowi tego człowieka. Dotychczas Prada nie powziął żadnego postanowienia, tylko powtarzał sobie, że nie powinien dopuścić trucia ludzi. Te figi były niezawodnie przeznaczone dla kardynała Boccanera, śmierć tego lub innego kardynała mało go obchodziła a jako zdobywca z natury i zwolennik walki o byt, uznawał, że należy wszystko pozostawiać losowi. Jako ateusz znowu, bawił się tem pożeraniem księdza przez księdza. To znów brała w nim górę ostrożność; wszak niebezpiecznem było mięszać się w ich sprawy, poruszać uknute przez nich intrygi, narażać się na okrucieństwo ich zemsty. Ach, ten świat czarny, taki był pełen nizkich, niezgłębionych i szkaradnych tajemnic! Lecz kardynał Boccanera nie był w swoim pałacu sam jeden. Te figi mogły się dostać komu innemu, mogły zabić inne osoby przy kardynale będące. I chociaż bronił się od wywoływania w swej pamięci postaci Benedetty i Daria, wszakże stawali oni przed nim uparcie. A jeżeli Benedetta i Dario padną ofiarą?... Nie, Benedetta mieszka przy ciotce, i obiedwie osobno się stołują, Dario tylko jada razem ze swym wujem. Przez chwilę, zdawało mu się, że widzi Daria tracącego przytomność i padającego w ramiona kardynała, który ze spazmów jego twarzy poznawał te same objawy trucizny, działającej okrutnie, nieubłaganie, trucizny, która rok temu zabrała mu najlepszego przyjaciela. Ach, tak, monsignor Gallo miał przed śmiercią tę samą cerę, te same w głębiny zapadłe oczy!
Nie, nie, to zbyt byłoby okropne! On nie dozwoli, by te figi miały dojść do pałacu Boccanera. Powziął teraz ostateczne postanowienie. Zaczeka, by jeszcze mniej było światła, by wieczór zapadł głębszy a wtedy porwie koszyk z kolan Santobono i rzuci go w jaką jamę, rzuci daleko, nic nie rzekłszy i niczem czynu swego nie tłomacząc. Santobono zrozumie, dla czego. A Piotr... ten młody cudzoziemiec?... On może nie zauważy; trzeba rzecz ułożyć, by nic nie zauważył. Prada uspokoił się zwłaszcza, gdy się zatrzymała myśl jego na zamiarze wyrzucenia koszyka z figami w chwili, gdy powóz będzie przejeżdżał pod głębokim i ciemnym łukiem bramy Furba, już w pobliżu Rzymu.
— Jesteśmy zapóźnieni — rzekł Prada, zwróciwszy się do Piotra. — Zaledwie o godzinie szóstej staniemy w Rzymie. Lecz będziesz jeszcze miał dosyć czasu, by módz się przebrać, zjeść obiad w towarzystwie przyjaciela i stanąć na czas w salonach Buongiovanni...
I, nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do Santobona:
— Twoje figi dojadą zapóźno...
— O nie... Jego Eminencya jest zawsze widzialny do godziny ósmej... a przecież wieczorem fig się nie jada... zatem figi moje będą zjedzone dopiero jutro około południa...
— Ach, tak! — zawołał hrabia. — Tak, te figi będą jedzone dopiero jutro... a sporo ich jest w koszyku... Kardynał uraczy się niemi, zwłaszcza jeżeli nikt mu nie dopomoże...
Piotr, nie zastanowiwszy się do kogo mówi, rzekł, objaśniając:
— Zapewne nikt mu nie dopomoże, bo książe Dario miał dziś wyjechać do Neapolu, chciał się trochę rozerwać po swojej chorobie, która go przez miesiąc przytrzymała w łóżku.
Nagle zamilkł, spostrzegłszy niewłaściwość swych słów, ale Prada uspokoił go:
— Nic nie szkodzi... wierzaj mi, że nic nie szkodzi... to takie dawne dzieje!... Już mnie to nie boli... Więc mówisz, kochany księże Piotrze, że młody człowiek pojechał do Neapolu?...
— Taki miał zamiar... i przypuszczam, że go nie zastanę w pałacu...
Znów wszyscy zamilkli i tylko słychać było turkot powozu. Prada się zamyślił na nowo, zaniepokojony jak postąpić, bo jeżeli Dario wyjechał, po cóż będzie się mięszał w te księże sprawy? Zmęczony własnemi myślami, rzekł prawie mimowoli:
— Wyjechał... bo zapewne osądzono, że lepiej, by się nie pokazywał na dzisiejszym wieczorze u Buongiovannich... Wszak dziś rano miała się zebrać kongregacya rozsądzająca proces pomiędzy mną a hrabiną... Tak, wróciwszy do domu, dowiem się... będę wiedział, czy papież podpisze unieważnienie naszego małżeństwa...
Głos hrabiego stał się nagle szorstki, widocznie bolała go rana, jakkolwiek twierdził, że już o niej zapomniał. Otwierała się ona i krwią się broczyła, ilekroć wspomniał o Benedecie, o tej niegdyś tak bardzo ukochanej kobiecie, którą poślubił a która pomimo to odtrąciła go, zachowując swą miłość i dziewiczość swoją dla innego mężczyzny, dla wybrańca swojego serca, dla Daria, którego zawsze i jedynie miłowała. A tu podana przez nią przyczyna rozwodu... to posądzanie go o niemoc, jakże ubliżającą była ta potwarz, chociaż Rzym cały wiedział, że Lizbetta jest jego kochanką i matką jego syna. Ach, ta rzucona potwarz wywoływała burze zaślepiającego gniewu w namiętnem sercu Prądy. I teraz wstrząsł się cały, jakby przeszyty gwałtownym i przykrym dreszczem, a chcąc odmienić kierunek swych myśli, rzekł.
— Chłodno się zrobiło... zdradziecka to chwila w naszym Rzymie... czas po zachodzie słońca, wieczorami, najłatwiejszy do nabawienia się febry... Trzeba się strzedz wieczornych chłodów... przykryjmy się czem ciepłem... oto są powozowe pledy...
Milcząc, dojechali do bramy Furba, będącej arkadą Acqua Felice, pod którą przechodził gościniec, przecinający stepy Kampanii. Ta resztka starożytnego wodociągu zdawała się zagradzać drogę ogromem swych walących się murów, a pod potężnym, sklepionym łukiem było zupełnie czarno i tylko koła powozu zaturkotały donośniej.
Gdy powóz wyjechał po za bramę, Santobono trzymał jak przedtem koszyk z figami na kolanach, a Prada patrzył nań z przerażeniem, nie rozumiejąc, dlaczego poczuł nagle jakąś bezwładność w rękach, niedozwalającą mu dokonać przedsięwziętego zamiaru. Przecież był zdecydowany przed chwilą... więc dlaczegoż nie chwycił tego koszyka i nie rzucił go daleko, gdy byli w ciemności?... Wszak przed wjechaniem pod bramę, spojrzał uważnie, by wymierzyć swój ruch. Cóż więc się z nim stało?... Dlaczego się powstrzymał?... Czuł, że nowe ogarniają go wachania, że nic nie zdoła przedsięwziąść, nic dokonać, bo skrycie chciał módz dłużej rozporządzać losem, kierować nim i powstrzymać w ostatniej dopiero chwili. Zapragnął porozkoszować się władzą śmierci i przeznaczenia w pełnym pochodzie, a władza ta mieściła się w tym małym koszyku z figami, lecz groźnemi nie były jeszcze dzisiaj, więc dlaczegóż nie przedłużyć... dlaczegóż nie poczekać do jutra?.. Jeszcze czasu pozostało wiele, a wszak był pewnym siebie, i wiedział, że nie dozwoli, by trucizna śmierć zadała komu z mieszkańców pałacu Boccanera. Myśli snuły się wzburzone, niejasne, zatrzymał się wreszcie na postanowieniu napisania ostrzegającego listu, który sam rzuci do skrzynki znajdującej się przy bramie pałacu na via Giulia.
Resztę drogi odbyli wszyscy trzej, milcząc, chociaż Prada, chcąc oderwać się od natłoku przykrych myśli, zaczynał coś mówić, lecz słowa jego padały roztargnione, bezładne i nie wywoływały dłuższych odpowiedzi.
Światła ulic i domów w Rzymie, coraz to były wyraźniejsze, wreszcie powóz wjechał w przedmieście, mijając mury, ogrody, niewielkie domki i szynki, z których dolatywały wrzaskliwe głosy ludzi, kłócących się przy winie.
Prada oświadczył, że dowiezie swoich towarzyszów na via Giulia, w pobliże pałacu Boccanera. Piotr utrzymywał, że to zbyteczne, że od mostu dojdzie tam w kilka minut, lecz hrabia zawołał:
— Mnie to nie wiele z drogi... a jest już późno... więc nie chcę, byś się miał śpieszyć z mojego powodu...
Via Giulia już była pusta i tylko podwójny rząd gazowych latarni, z rzadka rozstawionych, oświecał ją ponuro. Gdy powóz się zatrzymał, Santobono, nie czekając na Piotra, wyskoczył i poszedł sam, dziękując hrabiemu:
— Stokrotne dzięki składam panu hrabiemu!... Do widzenia... najpokorniej dziękuję...
— Do widzenia, proboszczu... do widzenia...
Piotr zamienił jeszcze kilka słów z hrabią i patrzał wraz z nim na oddalającą się ogromną postać Santobona, który po chwili wszedł w otwartą monumentalną bramę pałacu Boccanera. Wszedł i zniknął wraz z koszykiem kryjącym przeznaczenie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.