Strona:PL Zola - Rzym.djvu/835

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pić chociażby jedną szklankę, wyzdrowiałby natychmiast:
Chociaż słowa te były zwrócone do Santobona, ten nic nie odpowiedział a tylko mruknął coś niewyraźnie. Widocznie nie chciał już rozmawiać, jakby ogarnięty uroczystością wieczornego spokoju, opadającego na ziemię wraz z zachodzącem słońcem. Prada też zamilkł i, utkwiwszy badawcze spojrzenie w twarzy Santobona, pytał sam siebie jak z nim postąpić powinien?
Powóz znów toczył się i toczył bez końca po białym gościńcu, mknącym gdzieś w nieskończoność. Gościniec stawał się coraz to bielszy w miarę opadającego na olbrzymie rozłogi Kampanii rzymskiej zmroku. Krańce jej, zatapiając się w cieniach wieczoru, zacieśniały się z każdą chwilą a wgłębienia falistego gruntu wypełniać poczynała mgła fioletowa, lżejszą warstwą przysłaniająca wypukłości stepu. Olbrzymia płaszczyzna coraz to podobniejszą była do morza, wszystko się łączyło pokryte mgłą, mieniącą się w tonie jak wody w czasie przypływu.
Cisza i pustka jeszcze wzrosły. Jakiś ociężale jadący wózek dawno już minął powóz i zacichły nawet odgłosy dzwonków jego uprzęży. Nie było widać ani człowieka, ani zwierząt, ani nawet rozmaitości barw; ustawało wszelkie życie, ogarnięte coraz głębszym snem, równającym się ze spokojem marzonej nicości. Chwilami jeszcze, ukazywały się na prawo odłamy arkad wodociągu