Strona:PL Zola - Rzym.djvu/809

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na zakręcie drogi, powóz przejechał koło wielkiej studni, przy której pojono stado owiec. Konie zwolniły biegu, bo stado zaległo całą drogę w poprzek. Teraz minąwszy już miasto i sąsiadujące z nim zagrody, powóz wjechał na równą drogę, przecinającą olbrzymią płaszczyznę Kampanii, której lekkie falistości, ztąd dopiero dawały się dostrzegać. Spalona od słońca trawa nadawała tym obszarom odcień rudawy a w dali, wśród fioletowej mgły, leżał Rzym, to ukazując się, to ginąc, w miarę jak powóz zjeżdżał i wjeżdżał na nieznaczne wgłębienia i wyniosłości drogi. Przez chwilę, Rzym zdawał się być wązką, szarą linią na horyzoncie, linią rozerwaną jaskrawością białych kopuł, iskrzących się w słońcu. Lecz niezadługo miasto znikło, zatopione falistością olbrzymiej przestrzeni pól tej szczególniejszej okolicy.
Powóz jechał równo, pozostawiając coraz dalej za sobą góry Albańskie, podczas gdy na prawo, na lewo i naprzeciw, ciągnęło się morze łąk, pastwisk i ugorów. Wtem, hrabia, wychyliwszy się nieco z powozu, zawołał:
— Tam przed nami, idzie drogą jakiś człowiek, zdaje mi się, że to nasz znajomy Santobono... Tak, jestem pewien, że to on. Znakomicie chodzi... konie nieprędko go dogonią...
Piotr wychylił się także i poznał proboszcza opuszczonego kościółka Matki Boskiej Polnej. Postać to była łatwa do rozpoznania. Rzadko kto