Rzym (Zola)/Część trzecia/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Rzym
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Rome
Źródło Skany na Commons
Inne cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Była już godzina dziesiąta, gdy Piotr z Narcyzem Habert, po skończonym obiedzie w restauracji i po długiej gawędce, która ich nieco opóźniła, poszli pieszo przez Corso do pałacu Buongiovanni. Trudność mieli niemałą, by się przedostać do bramy pałacu. Powozy wiozące gości postępowały zbitym szeregiem a tłumy ciekawych zaległy chodniki i ulicę, przeszkadzając koniom iść naprzód, pomimo licznych agentów policyjnych, starających się o utrzymanie porządku. Cała fasada monumentalnego pałacu jaśniała białem światłem lamp elektrycznych, które jakby dziennem słońcem zalewały ulicę i pojazdy wynurzające się z fali głów ludzkich, cisnących się jedna przy drugiej, wśród szmerów podziwu, śmiechu rozweselenia, okrzyków zachwytu.
Tłum patrzał na jadące kobiety w bogatych strojach i oczekiwał przyjazdu króla i królowej, bo wiedziano, że królewska para ukaże się na dzisiejszym balu w pałacu Buongiovanni, dla wyrażenia swego zadowolenia z zaręczyn Celii z porucznikiem Attilio Sacco, synem świeżo mianowanego ministra rolnictwa. Całe miasto zdawało się podzielać radość tych zaręczyn, szczęśliwie kończących miłość Celii i Attilia, tych dwojga młodych i pięknych kochanków, którzy stałością swego uczucia przezwyciężyli wszystkie trudności. Dzieje ich miłosnego stosunku ogólnie były znane, powtarzano je teraz wśród tłumu patrzących, rozczulano się do łez, serdeczne czyniąc wróżby i życzenia.
— Kiedyż my się tam dobijemy! — zawołał Narcyz, niecierpliwiąc się brakiem przejścia wśród ciżby ciekawych.
Piotr zadziwił się, spostrzegłszy prałata w jednej z karet zajeżdżających przed pałac.
— O, spotkasz tam niejednego... Kardynałowie powstrzymają się, nie chcąc się spotkać z królem i królową, lecz prelatura nadciągnie licznie... Jest to salon neutralny, w którym spotyka się świat biały ze światem czarnym... A wszystkich ich pociąga takie galowe przyjęcie jak dzisiejsze, bo to rzecz rzadka w dzisiejszym Rzymie...
Narcyz w dalszym ciągu objaśniał, że prócz dwóch wielkich balów corocznych w Kwirynale, trzeba jakiej nadzwyczajnej okoliczności, by który z patrycyuszów wydał bal, o jakimby mówiono w stolicy. W świecie czarnym, zabawiano się w niektórych domach pod koniec karnawału, lecz były to tylko wieczory tańcujące. Większość książąt ograniczała się na tygodniowych dniach przyjęcia, a salonów białych było stosunkowo mało i żadna z pań tego świata nie zasłynęła jako królowa nadająca ton towarzystwu.
— Wreszcie dobiliśmy się! — zawołał Narcyz, wchodząc na schody.
Piotr zaś prosił go:
— Trzymajmy się razem, bo znam tylko narzeczoną, więc chciałbym, abyś mnie mógł przedstawić jej rodzicom...
Po schodach szli wolno, skutkiem panującego na nich tłoku gości. Cała klatka schodowa zalana była potokami światła elektrycznego, które się paliło w bukietach lamp przystosowanych do olbrzymich, staroświeckich kandelabrów z bronzu. Stiukowe ściany przysłonięto makatami przedstawiającemi dzieje Psyche i Amora, było to arcydzieło przechowywane w rodzie Buongiovannich od epoki Odrodzenia. Wspaniały, mięki dywan przysłaniał nieco już uszkodzone stopnie marmurowych schodów a na olbrzymich jak sale zakrętach, poustawiano gaje zielonych roślin, z których wytryskały wysokie drzewa palmowe. Starożytny pałac zdawał się dziś żyć na nowo, uśmiechał się i płonął na przyjęcie strojnych i pięknych kobiet, tłumnie wstępujących ku górze, o ramionach obnażonych, pachnących, połyskujących ogniami brylantów.
Gdy stanęli na pierwszem piętrze, spostrzegł Piotr zaraz księcia i księżnę, stojących przy drzwiach salonu dla powitania gości. Książe był szczupłym, wysokim i siwiejącym już blondynem o blado niebieskich oczach odziedziczonych po matce, lecz twarz miał energiczną, wojskową, jako dawny kapitan papiezkiej armii. Księżna miała twarz okrągłą o delikatnych rysach i wyglądała na lat trzydzieści, chociaż od lat paru skończyła czterdziestkę. Była jeszcze ładna, pogodnie uśmiechnięta, zadowolona z siebie i tylko sobą zajęta. Miała dziś na sobie różową atłasową suknię i mnóstwo wielkich rubinów, zapalających płomyki na białej jej szyi, ramionach i w falistych blond włosach. Najstarszy jej syn odbywał obecnie daleką podróż, trzy najmłodsze córki były jeszcze na pensyi, pozostała więc przy niej tylko Celia. Ubrana w białą muślinową suknię, Celia stała w pobliżu rodziców, jaśniejąc wdziękiem swej młodocianej piękności, patrząc niewinnemi oczyma swojemi pełnemi tajemnic, uradowana, lecz zawsze podobna do kwiatu zamkniętej jeszcze lilii. Przy narzeczonej stał Attilio w mundurze porucznika i z całą naiwnością wyrażał swą postacią ogrom swego szczęścia. Ładna jego twarz śmiała się, usta miał złożone jakby do pocałunku, a oczy mu płonęły młodzieńczym zapałem, energią i siłą. Ta para narzeczonych chwytała wszystkie serca i oczy, pięknością swą, radością, zdrowiem życia, nieskończonością nadziei i obietnic jutra. Wszyscy wchodzący, z uśmiechem rozrzewnienia i radości spoglądali na tych rozkochanych i szczęśliwych, zapominając w obec ich tryumfu o zwykłej złośliwej ciekawości i robieniu uwag.
Narcyz miał właśnie przedstawić Piotra, gdy wyprzedziła go Celia, podbiegając i mówiąc rodzicom:
— Ksiądz Piotr Fromont, przyjaciel mojej drogiej Benedetty.
Zamieniono ukłony, a Piotr czuł się wzruszony uprzejmością Celii, która szepnęła, odprowadzając go w inną stronę:
— Benedetta przyjdzie ze swoją ciotką i z Dariem! Jest dziś także szczęśliwa! I będzie piękna, bardzo piękna!
Piotr i Narcyz złożyli swe życzenia Celii i podążyli zaraz dalej, by nie powiększać ścisku przy drzwiach salonu, przy których książę i księżna, bezustannem pochylaniem głowy, witali potok płynących gości. Celia, powierzywszy narzeczonemu Piotra i Narcyza, powróciła na swoje miejsca obok rodziców, by odbierać hołdy i życzenia, jako główna bohaterka dzisiejszego nadzwyczajnego przyjęcia.
Narcyz rzadko się dotychczas spotykał z Attiliem, więc po złożeniu życzeń i uściskach dłoni, odszedł wraz z Piotrem, starając się znaleźć jaki dogodny punkt dla spokojnego rozejrzenia się po tym pierwszym salonie. Była to olbrzymia komnata, o ścianach pokrytych zielonym aksamitem haftowanym w złote wielkie kwiaty, nazywano tę komnatę salą Rycerską i rzeczywiście zawierała bogaty zbiór rycerskich średniowiecznych zbroi, mieczy, koncerzy, niegdyś służących przodkom dzisiejszego księcia. Pomiędzy tym rynsztunkiem wojennym stała prześliczna lektyka z XVIII wieku, cala złocona, zdobna wytwornemi malowidłami. Należała ona niegdyś do prababki księcia, słynnej z piękności Betiny Buongiovanni, która w tej lektyce kazała się nosić na mszę do kościoła. Na ścianach sali Rycerskiej, wisiało mnóstwo wielkich historycznych obrazów, przedstawiających bitwy, podpisywanie traktatów, dworskie przyjęcia, w których ród Buongiovannich brał udział i wybitne odgrywał role. Prócz tych obrazów, wisiały na ścianach portrety familijne, o twarzach dumnych, groźnych, wodzów na lądzie i morzu, wielkich dostojników Kościoła, kardynałów, pomiędzy którymi tryumfowała biała postać papieża, którego panowanie wzbogaciło na długie wieki potężny ród Buongiovannich.
W tej sali poświęconej zasługom przodków, w pobliżu rycerskich zbroi, pięknej lektyki prababki i portretu papieża z rodu Buongiovannich, przystanęli państwo Sacco, którzy, przybywszy przed chwilą, nie oddalali się od państwa domu i o parę kroków od nich stojąc, przyjmowali składane powinszowania i życzenia.
— Patrz — szepnął Narcyz do Piotra — naprzeciwko nas stoją państwo Sacco, ten mały czarny człowieczek i ta pani w lila jedwabnej sukni...
Piotr poznał jasną, wdzięcznie uśmiechniętą twarz Stefanii Sacco, którą spotkał u starego Orlanda, jej wuja, lecz obecnie zajęła go przedewszystkiem postać jej męża. Chudy był, nizki, o czarnych włosach i żółciowej cerze, oczy miał wypukłe, brodę naprzód wystającą, nos krogulczy, co czyniło go podobnym do wesołego neapolitańskiego poliszynela, kręcił się i jakby tańczył bezustannie, rozmawiał głośno i śmiał się wesoło, pociągając i zatrzymując wszystkich dokoła siebie. Niezwykle ożywiony i wygadany, głos miał ujmująco sympatyczny, głosem tym podbijał sobie każdego. Widząc jak w tym salonie odrazu wszystkich pociągał ku sobie, można było mieć miarę, jaki wpływ i powodzenie musiał wywierać ten człowiek w świecie politycznym. Podziwienia godną była zręczność, z jaką manewrował z powodu małżeństwa swego syna, udając wyrafinowaną delikatność ucznć, ganił swego syna, występował przeciwko Celii, chroniąc się tym sposobem od zarzutu, że pragnie wejść w powinowactwo z bogatą książęcą rodziną. Uległ i zgodził się na małżeństwo Attilia, dopiero po zezwoleniu rodziców Celii i jeszcze zasięgnął z tego powodu rady Orlanda, którego zacność i bohaterskie zasługi były czczone w całych Włoszech, wiedział zaś, że Orlando życzy sobie tego małżeństwa, mającego uszczęśliwić Attilia, którego bardzo lubił. Orlando z pewnego rodzaju dumą, głośno się odzywał do znajomych, że rodzina Buongiovanni powinna być niezmiernie zadowolona, że tak ładny i dzielny chłopiec jak Attilio, chce się żenić z ich córką, bo tym sposobem są pewni zacności przyszłego zięcia, oraz zdrowia wnuków, których na pewno mogą się spodziewać. Sacco, powtarzając słowa Orlanda i szczycąc się pokrewieństwem ze starym bohaterem, nie zaniedbywał wynurzać gorącego synowskiego swego przywiązania względem niego, niczem nie dając poznać pogardy, jaką dlań czuł Orlando, zrozpaczony dojściem do władzy takiego jak on człowieka, który mógł kraj doprowadzić tylko do ruiny i hańby.
— Tak, ten nowy minister to giętka i sprytna sztuka! — szepnął Narcyz do Piotra. — On wszystko zniesie, nawet policzek, byle to coś przyniosło, byle osiągnęło cel praktyczny. Lecz w polityce podobno że ludzie takiego pokroju są nieodzownie potrzebni, zwłaszcza gdy państwo przechodzi, lub jest zagrożone kryzysami politycznemi, finansowemi lob moralnemi. Słyszałem, że zdołał on podobać się królowi i jest obecnie w łaskach... Ale patrz tylko, jak on się czuje tutaj swobodnym, możnaby go wziąść za pana domu, otoczonego kołem dworzan i hołdowników...
I rzeczywiście, większość przybywających gości, ukłoniwszy się księciu i księżnie, witała się z oznakami wielkiego uznania z ministrem Sacco, bo wszak od niego tyle teraz zależało! Rozporządzał tylu urzędami, pensyami, orderami, władzą! i jeżeli po za jego plecami uśmiechano się złośliwie, widząc tego dorobkowicza panoszącego się w książęcym pałacu jakby u siebie, w oczy kłaniano się przed nim nizko, bo był gwiazdą wschodzącej demokracyi, tej siły nowej, jeszcze dobrze nieznanej, lecz potężnej, bo zewsząd grożącej, nawet w tym Rzymie, na starożytnej ziemi Cezarów, na której patrycyuszowie osuwali się w grobowce i byli już tylko ciekawym zabytkiem.
— Jakiż tu napływ osób, jaki napływ! — szeptał Piotr. — Powiedz mi, kto są te wszystkie osoby... z jakiego świata?...
— Ze wszystkich światów po trosze — odpowiedział Narcyz. — Już to nie jest świat czarny, ani biały, tylko szary. Rwolucya tego rodzaju była nieodzowna, nieunikniona... Takich zaciętych i wyniosłych arystokratów, jak kardynał Boccanera, jest niesłychanie mało... Książe Buongiovanni szedł wraz ze swoją epoką i większość rzymskiej arystokracyi postępuje równie praktycznie.. Gdy który z książęcych rodów ma dwóch synów, wtedy jeden z nich pozostaje wierny Watykanowi a drugi przechodzi do Kwirynału.. Tylko papież może zawsze powtarzać: nie, i być niewzruszonym, niezmiennym... lecz jest to rola wyjątkowa... zaś książęce rody, chcąc się uchronić od ostatecznej ruiny, muszą się pogodzić z nową formą rządu, z nowym porządkiem rzeczy... Książe Buongiovanni zrozumiał to jeden z pierwszych i dlatego widzisz w neutralnych jego salonach ten tłum ludzi, wszystkich światów i wszystkich opinij...
Narcyz zamilkł, a po chwili zaczął mówić Piotrowi nazwiska osób wchodzących.
— Patrz, ten generał, który się teraz kłania przed księżną, jest bardzo popularny od czasu swej ostatniej kampanii w Afryce... Dziś będziemy tutaj mieli mnóstwo wojskowych z powodu Attilia.. bo zaproszono wszystkich jego przełożonych... Patrz, a teraz wchodzi poseł niemiecki, przyjdzie zapewne całe ciało dyplomatyczne, wiedząc o przybyciu króla i królowej... A ten z boku stojący barczysty mężczyzna, to jeden z najbardziej wpływowych deputowanych... przedstawiciel mieszczaństwa, dorobił się znacznego majątku, dzierżawiąc dobra księcia Albertini, przy tem był jednym z tych mercanti di campagna, wiecznie w podróży... w długich butach i kapeluszu z wielkiemi skrzydłami... A czy znasz tego prałata?..
— Znam... To monsignor Fornaro..
— Tak, monsignor Fornaro, referent twojej książki przed kongregacyą Indeksu... To zachwycający człowiek! Czyś zauważył z jakim wdziękiem skłonił się przed księżną?... Jaki piękny, układny, wykwintny... jakże ładnie wygląda w swoim jedwabnym fiołkowym płaszczyku, zarzuconym na ramiona!...
Narcyz bezustannie wymieniał wchodzących książąt, księżniczki, mężów stanu, wysokich urzędników, dyplomatów, ministrów, bogatych mieszczan, oficerów, mięszaninę wszystkich warstw społecznych, a prócz tego cudzoziemców i cudzoziemki z wszystkich krajów starej Europy i obu Ameryk. Następnie znów zwrócił uwagę Piotra na państwo Sacco i opowiadał jak niezwykłą kobietą jest ta ładna i skromnie wyglądająca pani Sacco. Taktem swym i sprytem, skrzętnością i wytrwałością niemało ona dopomogła swojemu mężowi do wydobycia się na wierzch i zadowolenia bezmiernej ambicyi zdobycia stanowiska, dojścia do władzy. Doprowadzała ona wszystko do równowagi, wszystkie zapędy swego męża i naprawiała wybryki, jakich się dopuszczał skutkiem zapalczywości swego charakteru. Był on jej winien bardzo wiele, a nikt się nie mógł domyślić, że to ona nim kieruje. Marzeniem jej było stworzyć u siebie salon, w którymby się zbierało grono ludzi wpływowych, bogatych, wybitnych, lecz dotąd nie mogła jeszcze pozyskać arystokracyi. Chciała być twórczynią salonu świata białego, kierującego ludźmi i wypadkami, lecz dotychczas pozostawało to tylko projektem, chimerą.
— Czy widzisz, jak ona niby od niechcenia uważa na wszystko i na wszystkich?... Uczy się i układa plany. A teraz, ponieważ jest zpowinowaconą z książętami Buongiovanni, spodziewa się, że dopnie celu i stworzy upragniony swój salon...
Ścisk stawał się coraz to większy w pierwszej sali. Narcyz wyprowadził ztąd Piotra, obiecując mu pokazanie innych salonów zajmujących całe pierwsze piętro pałacu należącego do najwspanialszych w Rzymie. Tańczono w galeryi obrazów, będącej salą długą na dwadzieścia metrów, z ośmiu olbrzymiemi oknami wychodzącemi na Corso. Dekoracya sali była wspaniała a na ścianach wisiały obrazy nieocenionej wartości. Bufet urządzano w sali Starożytności, całej wyłożonej marmurem. Ozdobą jej był posąg Wenery, odnaleziony w pobliżu Tybru i równający się pięknością z posągiem Wenery kapitolińskiej. Dalej następował cały rząd paradnych salonów jaśniejących pięknością staroświeckich makat i mebli niezrównanej rzadkości, każdy sprzęt był arcydziełem znanem przez znawców i kupców specyalistów, wyczekujących chwili, w której te skarby zostaną wystawione na sprzedaż publiczną, jak się dzieje zwykle po majątkowym upadku arystokratycznych rodów. Zwłaszcza jeden z tych salonów słynął swoją szczególnością. Był to niewielki, okrągły salonik w stylu epoki Ludwika XV, cały wyłożony kształtnie ciętemi lustrami, oprawnemi w rzeźbione, drewniane ramy, nadzwyczajnej piękności, fantazyi i bogactwa.
— Później obejrzysz to wszystko szczegółowo — rzekł Narcyz. — Lecz teraz trzeba odpocząć i odetchnąć... Chodź... pójdziemy do przeznaczonego na ten cel salonu... znajdziemy tam piękne panie, chcące usiąść wygodnie i pragnące się pokazać w całej pełni swych wdzięków i ponęt...
Salon był bardzo obszerny i cały udrapowany przepysznej piękności staroświeckim aksamitem genueńskim. Na tle z jasnego atlasu wiły się wszystkich barw aksamitne kwiaty, cudnie przybladłe, o tonach łagodnych jakby zwiędłych z nadmiaru miłości. Na wspaniałych konsolach pod witrynami jak w muzeach, spoczywały zbiory dzieł sztuki, emalii i kości słoniowej rzeźbionej, skrzyneczek kunsztownie wysadzanych drogiemi kamieniami, drobnych malowideł i medalionów, stosy bogactw i najpiękniejszych cacek. A na rzuconych wśród salonu krzesełkach i fotelach siedziało kilkanaście kobiet, które już się tutaj schroniły przed ściskiem, śmiały się i rozmawiały z sobą lub z młodymi ludźmi, którzy, stojąc przed niemi, dopełniali grupy wyszukanego, ponętnego wdzięku. Salon tu zdawał się być pieszczotą dla oczu, podnietą dla zmysłów. Blade a jednak jasne światło równo padało na kształtne i powabnie obnażone biusty i ramiona młodych ładnych kobiet, które powolnie się wachlując, podobne były do przedziwnych, ucieleśnionych kwiatów, napełniających powietrze upajającym zapachem swej kobiecości. Klejnoty lśniły się na sukniach i na ciałach, połyskując różnobarwnośnią ogni, migających jak drobne płomyki lub przejrzyste krople rosy.
— Czy widzisz? — zawołał Narcyz — nasz przyjaciel, monsignor Nani, rozmawia z żoną posła austryackiego.
Po chwili Nani, który ich spostrzegł, zbliżył się ku nim i wszyscy trzej usunęli się ku framudze jednego z okien, by swobodnie porozmawiać. Monsignor się uśmiechał, zadowolniony z piękności festynu, lecz uśmiechał się ze spokojem człowieka mającego duszę opancerzoną nadziemską czystością, wolnego od pokus i wrażeń, nie widzącego nawet tych pięknych, gołych ramion kobiecych i niedomyślającego się zmysłowej ich ponęty.
— Jakże rad jestem, mój synu że cię spotykam. — rzekł, zwróciwszy się do Piotra. — Jakże ci się podoba nasz Rzym, gdy się bawi?...
— Jest piękny, nad wyraz piękny!
Monsignor mówił teraz z rozczuleniem o nadzwyczajnej pobożności Celii, a jej rodziców uważał za wiernych stronników Watykanu. O spodziewanem przybyciu króla i królowej nie wspomniał, nie chcąc o tem wiedzieć. Naraz zmienił kierunek rozmowy:
— Przez cały dzień myślałem o tobie, mój synu. Tak, bo powiedziano mi, żeś pojechał do Frascati dla widzenia się z Jego Eminencyą kardynałem Sanguinetti... Cóż mówiliście z sobą?... Cóż powiedział ci o twojej książce?... Jak cię przyjął?...
— Przyjął mnie po ojcowsku... Zaraz prawie na wstępie dał mi do zrozumienia, że jest skrępowany jako protektor Lourdes... Lecz był dla mnie bardzo uprzejmy, i pod koniec mojej wizyty, stanowczo mi przyrzekł swoją pomoc, swoje poparcie...
— Naprawdę?... Ale nie dziwi mnie to z jego strony! Jego Eminencya kardynał Sanguinetti jest nieograniczonej dobroci.
— Wobec tak łaskawych zapewnień, powróciłem z Frascati z lekkiem sercem i pełen najlepszych nadziei. Zdaje mi się bowiem, że mam prawo przypuszczać, iż proces mój jest sprawą prawie wygraną.
— Rozumiem twoje zadowolenie, mój synu, przyjęcie jakiego doznałeś, mogło cię napełnić radością...
Twarz monsignora Nani uśmiechała się z zadziwiającej subtelności ironią, która tak głęboko była ukryta pod formą uprzejmej grzeczności, że niepodobna było uczuć jej ostrego żądła. Po chwilowem milczeniu, dodał z wielką prostotą:
— Szkoda tylko, że twoja książka otrzymała wyrok potępienia, podczas onegdajszego posiedzenia kongregacyi Indeksu, która umyślnie w tej sprawie została zwołana przez sekretarza. Wyrok podany będzie do podpisania Ojcu świętemu dopiero pojutrze.
Piotr struchlał z przerażenia i patrzał nieprzytomny. Gdyby się był na jego głowę zawalił staroświecki pałac Buongiovannich, nie byłby doznał silniejszego ciosu. Więc wszystko było skończone. Całą podróż i pobyt w Rzymie odbył napróżno a wszystkie zabiegi doprowadzały go tylko do tej nieodwołalnej porażki! Nie pozwolono mu się bronić, nie znajdował nigdy tych, z którymi byłby mógł mówić, zadrwiono z niego z bezlitośną złośliwością. Gniew i ból miotały nim, rozsadzając piersi. Stał, milcząc i nie rozumiejąc, dla czego spada nań ten grom wśród ogólnej uciechy w tych salonach pełnych gości i odurzających zapachów. Opanował się przecie i rzekł półgłosem z wielką goryczą:
— Ach, jakże okrutnie ze mnie zadrwiono! Ten kardynał mówiący mi dziś rano: „Jeżeli Bóg będzie z tobą, to cię zbawi nawet przeciwko własnej twej woli“! Dopiero teraz widzę jasno znaczenie tych słów dwuznacznych, życzył mi przegrania procesu dla rozbudzenia we mnie pokory i poddania się zapewniającego mi zbawienie... Ja miałbym się poddać!... Nie mogę, nie mogę!.. Serce mam wezbrane oburzeniem i rozpaczą...
Uważnie na niego patrząc, Nani słuchał z widocznem zaciekawieniem a gdy skończył mówić, rzekł z łagodną spokojnością:
— Ależ, mój drogi synu, jeszcze nic nie ma stanowczego! Dopóki Ojciec święty nie podpisał wyroku, nic nie ma zrobionego. Masz więc cały dzień jutrzejszy a nawet pojutrzejszy ranek. Cud zawsze jest możliwy.
Zniżywszy głos, odprowadził Piotra o kilka kroków dalej, podczas gdy Narcyz, jako estetyk rozmiłowany w szyjach łabędzich i ponętnych ramionach, przypatrywał się damom.
— Mam coś ważnego do powiedzenia ci, mój synu... lecz w tajemnicy i tylko tobie... Podczas kotyliona przyjdź do saloniku wyłożonego lustrami, zostaniesz mnie tam i swobodnie z sobą pogawędzimy.
Piotr skłonił się na znak dziękczynnego przyzwolenia a monsignor oddalił się natychmiast i znikł w sąsiednim salonie. Piotr stał na miejscu i w zamęcie swych myśli rozróżniał tylko jedno, to jest że powinien się wyrzec wszelkiej nadziei. Cóż mógł on zrobić przez pozostający mu dzień jeden, kiedy przez trzy miesiące nie zdołał sobie wyrobić chociażby tej upragnionej audyencyi u papieża. W uszach mu szumiało, był prawie nieprzytomny, gdy usłyszał, że Narcyz mówi do niego o sztuce.
— Zadziwiająca rzecz, jak kształty ciała kobiecego utraciły wdzięk czystości linij, a wszystkiemu winna nasza szkaradna, demokratyczna epoka! Tak, linie ciała zgrubiały i stały się przerażająco pospolite... Patrz tylko dokoła... mamy przed sobą mnóstwo młodych kobiet a żadna z nich nie ma kształtów przekazanych nam przez mistrzów szkoły florenckiej... żadna nie posiada tych bosko zatracających się linij o przedziwnej czystości, żadna nie ma tych maleńkich piersi i wyniośle dumnej osady głowy... Naraz urwał, by zawołać:
— A jednak jest jedna! Patrz, ta jasnowłosa blondynka ma wcale niezłe kształty... patrz ta, z którą teraz rozmawia monsignor Fornaro.
Przed chwilą wszedł do salonu monsignor Fornaro i, chodząc od jednej z kobiet do drugiej, prawił im grzeczności z miną zwycięzcy pewnego swej piękności i wdzięku... Nigdy o nim nie opowiadano żadnej drażliwej plotki, lecz miał opinię prałata lubującego się w towarzystwie kobiet. Rozmawiał, pochylał się, prawie że dotykał i muskał obnażone ramiona, oddychając ich ciepłem i zapachem, usta mu wilgotniały, oczy miał pełne zachwytu, cała jego postać wyrażała świątobliwe uwielbienie.
Zbliżył się właśnie w stronę, gdzie stał Piotr z Narcyzem i ten ostatni, skłoniwszy się przed pięknym monsignorem, zapytał uprzejmie:
— Jakżeż zdrowie wielebnego monsignora?...
— O zdrów jestem zupełnie... najzupełniej... i podziwiam dzisiejszą uroczystość...
Piotr ukłonił się też, lecz milczał, powtarzając sobie w myśli, że ten oto człowiek, który go przyjął z tak uprzedzającą serdecznością stał się przyczyną wyroku kongregacyi. Monsignor, spojrzawszy na Piotra, odgadł, że już wie o wydanym wyroku. Więc uznał za właściwe nie rozpoczynać z nim rozmowy i w dalszym ciągu mówił o balu:
— Ileż osób, i jakże piękne kobiety! Lecz goście jeszcze przybywają... niedługo będzie wszędzie ciasno!...
W salonie tym przeznaczonym dla wypoczynku były wszystkie miejsca zajęte przez damy. Zaczynało być duszno od zapachu fiołków i rozgrzanych ciał tych blondynek i brunetek, wachlujących się pośpiesznie, gorączkowo, wśród głośnych, pieszczonych śmiechów, krzyżujących się słów i szmeru ogólnych rozmów. W tem, jakaś świeżo przyniesiona nowina wszystkich zainteresowała w sposób szczególniejszy; słychać było powtarzające się i podawane sobie zdania, chwytane chciwie i puszczane od grupy do grupy. Lecz szeptane słowa nie objaśniały dostatecznie Narcyza i Piotra, co widząc, monsignor Fornaro zapytał:
— Nie wiecie panowie, co ich wszystkich tak bardzo zajmuje?...
— Może zdrowie Ojca świętego? — wtrącił Piotr, wyłącznie zajęty myślą o swej książce i Watykanie.
Monsignor spojrzał na niego zadziwiony i prawie z niecierpliwością odrzekł:
— Nie, nie, Ojciec święty jest znacznie zdrowszy... Mówiono mi, że po południu wstał z łóżka i przyjmował bliższych znajomych...
— A jednakże byliśmy wszyscy w obawie — przerwał Narcyz — Lecz nawet w ambasadach nie można wiedzieć, czy papież jest zdrów lub chory... Wiem na pewno, że w przeszłym roku w zimie ciężko chorował i o mało nie umarł, lecz zupełnie o tem nie mówiono, podczas gdy z powodu wczorajszego niedomagania, wszystkie dzienniki przepowiadały blizki zgon papieża... Jestem przekonany, że papież choruje, gdy tego zachodzi potrzeba...
Monsignor Fornaro, chcąc jaknajśpieszniej usunąć ten niepotrzebny i zbyteczny temat rozmowy, ze wzrastającem zniecierpliwieniem zapewnił:
— Ojciec święty jest zdrów i nikt już nie mówi o jego chorobie...
A przybrawszy swój rozkoszny wyraz twarzy, dodał z uśmiechem:
— Te panie zajmują się inną nowiną... dziś bowiem kongregacya Koncylium unieważniła małżeństwo hrabiego Prady i to ogromną większością głosów.
Nowe wzruszenie ogarnęło Piotra. Powróciwszy późno z Frascati, tylko się przebrał w pałacu Boccanera, nie mając czasu na widzenie się z Benedettą lub Dariem, nic więc nie wiedział o tak ważnej nowinie. Zaczął się dopytywać o szczegóły, lękając się, by nowina nie okazała się tylko czczą pogłoską. Lecz monsignor Fornaro zaręczył mu słowem honoru jej prawdziwość.
— Dowiedziałem się wszystkiego od jednego z członków kongregacyi...
Lecz w tem, spostrzegł kogoś i odszedł, mówiąc:
— Przepraszam... muszę się przywitać z jedną z moich znajomych...
Podążył ku niej prędko i nie znalazłszy swobodnego krzesła, pochylał się, wpół, zginając wysoką swą postać nad młodą, ładną, bardzo wygorsowaną kobietą, która, siedząc w fotelu, śmiała się głośno, jakby się bawiła muskaniem jakie czuła gdy wytworna, jedwabna fiołkowa pelerynka monsignora, dotykała jej ramion i pleców.
— Wszak znasz te panią? — zapytał Narcyz Piotra. — Co, nieznasz?... To kochanka hrabiego Prady, śliczna a przedewszystkiem uroczo miła i wesoła Lizbeta Kauffman, która niedawno powiła mu syna i dziś po raz pierwszy ukazuje się w świecie. Wiesz, że jest niemką, wdową, mąż jej umarł tutaj, przybywszy do Rzymu dla poratowania zdrowia... ona zaś została i maluje obrazy w wytwornie urządzonej pracowni. Jest tu w zwyczaju być bardzo pobłażliwym dla cudzoziemek, a tej chętnie każdy przebaczy, bo jest powszechnie lubiona z powodu swej wesołości, dobroci i wdzięku... Wszyscy u niej bywają i jest wszędzie przyjmowana. Czy zdajesz sobie sprawę, jak ona musi się dziś wybornie bawić, słysząc, że małżeństwo hrabiego zostało unieważnione z powodu jego impotencyi...
Lizbeta była rzeczywiście zachwycająca. Jasna blondynka, bardzo różowa, o cerze atłasowej i niebieskich sentymentalnych oczach, usta miała okrążone uśmiechem, słynącym w Rzymie ze szczególnego wdzięku. Ubrana w jedwabną białą suknię haftowaną złotem, była wesołe, szczęśliwa, rozkoszna, czując się wolną, kochaną i kochającą. Z zadowoleniem patrzała na zwrócone ku sobie wszystkie głowy, bo chociaż wiedziała że przed chwilą rozmawiano o unieważnieniu małżeństwa hrabiego Prada, o stosunku jej z hrabią i wspólnem ich dziecku, czuła, że nikt nie powiedział nic złośliwego. Co najwyżej powtarzano jej własne słowa, które wyrzekła, zaszedłszy w ciążę wskutek stosunku z człowiekiem uznanym przez Kościół za niedołężnego.
Lizbeta, śmiało patrząc w oczy monsignora Fornaro, dziękowała mu z wdziękiem za pochwały, jakich nie szczędził, mówiąc o widzianym na wystawie jej obrazie, przedstawiającym Matkę Boską z lilią.
Gdy się spotkała ze spojrzeniem Narcyza, Lizbela uśmiechnęła się do niego, więc poszedł się z nią przywitać, a gdy wrócił na swe poprzednie miejsce, Piotr rzekł:
— Teraz dopiero rozumiem słowa Celii, mówiącej nam przy powitaniu, że Benedetta przyjdzie, że będzie bardzo piękna, bo jest bardzo szczęśliwa... Ach tak! Benedetta musi być uradowana z unieważnienia swego małżeństwa i przyjdzie, bo uważa teraz swoją żałobę za skończoną... Ona od czasu rozpoczęcia się procesu, nigdy nigdzie nie bywała.
W tem, nowe jakieś wzruszenie zapanowało wśród osób znajdujących się w salonie. Wszystkie kobiece głowy, strojne w kwiaty i błyskotliwe klejnoty, zwróciły się w jednym kierunku i szept rozmów stał się gwarniejszy.
— Otóż i hrabia Prada we własnej osobie — rzekł Narcyz. — Wspaniałą ma postać ten człowiek! Gdyby go ubrać w aksamity i złoto, przedstawiałby charakterystyczny typ pięknego awanturnika z piętnastego wieku. Co za twarz wyrazista! Jest nieulękniony i żądny wszystkich rozkoszy!
Prada wszedł do salonu z wielką pewnością siebie, wesoły, prawie tryumfujący. Ubrany był wytwornie i miał pozę wyniosłą a po za czarnemi wąsami, namiętne jego usta ukazywały żarłoczne, białe zęby, w uśmiechu podnieconej, zmysłowej rozkoszy. Przebiegł oczyma po zebranych kobietach i rozbierając je wzrokiem, widzieć się je zdawał w powabnej ich i zupełnej nagości. Zobaczywszy Lizbetę tak rozweseloną i ładną, oczy mu złagodniały i zbliżył się ku niej otwarcie, nie zważając na gorączkową ciekawość, jaką to rozbudziło w obecnych. Pochylił się nad nią, gdy monsignor Fornaro się oddalił i zamienił z nią kilka słów prawie szeptem, zapewne Lizbeta powiedziała mu, że treść zapadłego dzisiaj wyroku jest już wszystkim wiadomą, bo Prada drgnął i roześmiał się z przymusem. Odszedłszy, witał się ze znajomymi a spostrzegłszy Piotra stojącego we framudze okna zbliżył się ku niemu i przywitawszy się także z Narcyzem, powiedział prawie swobodnie:
— Podobno moje małżeństwo jest unieważnione!...
— Tak, na pewno! — odrzekł Piotr. — Właśnie przed chwilą powiedział nam to monsignor Fornaro, który wie o tem od jednego z członków kongregacyi...
Prada roześmiał się znów głośno.
— Jest to w swoim rodzaju wyborna historya! Teraz chciałbym, aby tylko Kościół dozwolił mi się żenić, bo gdy formalności zerwania ślubu cywilnego będą załatwione, poprowadzę do ołtarza tę śliczną kobietę, z którą rozmawiałem przed chwilą, a prócz niej, przyjdzie za nami piastunka z kochanem maleństwem, którego jestem ojcem.
Prada widocznie cierpiał silnie, pomimo sztucznej wesołości, jaką udawał. Z brutalnością mówił o dziecku, którego był ojcem, chcąc dowieść, jak błędną jest podstawa wyroku wydanego przez kongregacyę. Silniej był wzburzony, aniżeli sam przypuszczał, tajone rany i obrazy miłości własnej bolały go, szarpiąc mu serce.
Po chwili, rzekł znów z żywością:
— Czy wiesz, księże, drugą nowinę?... Czy ci powiedziano, że hrabina przyjdzie na bal dzisiejszy?...
Tak nazywał Benedettę, zapominając, że teraz już nie była jego żoną.
— Ktoś nam o tem powiedział — szepnął Piotr i z wahaniem dodał:
— Zapewne zobaczymy też księcia Dario, bo w ostatniej chwili powstrzymał swój wyjazd do Neapolu.
Prada przestał się śmiać i twarz mu spoważniała.
— Ach tak?... Więc i kuzyna z sobą przyprowadzi? Będziemy zatem mieli widowisko.. Razem, przyjdą razem!
Zamilkł i stał pogrążony w myślach a następnie rzekłszy coś, niby przeprosiny, że ich opuszcza, oddalił się od rozmawiających z sobą Narcyza i Piotra, lecz wkrótce przystanął we framudze innego okna i, wyjąwszy notatnik, wydarł z niego stronnicę, na której napisał umyślnie zmienionym charakterem: „Legenda twierdzi, że figowe drzewo Judasza na nowo się rozrosło i obfite wydaje owoce w jednym z ogrodów w Frascati. Owoce te są trujące dla każdego chcącego być papieżem. Proszę nie jeść fig, bo są zatrute i nie trzeba ich dawać ani służbie, ani nawet kurom“. Złożył kartkę, zakleił ją marką pocztową i napisał adres: „Do Jego Eminencyi Reverendissime i Illustrissime kardynała Boccanera!“. A gdy schował to wszystko do kieszeni, odetchnął pełną piersią i znów odnalazł swój zwykły, pogodny wyraz twarzy.
Napisał tę kartkę pod wpływem wewnętrznej walki, którą z sobą toczył. Chciał się sam zabezpieczyć przed ogarniającą go chęcią popełnienia podłości i dozwolenia na możliwość rzeczy strasznej, mogącej zajść, jeżeli nie pośle tego ostrzeżenia. Napisał te kilka słów, sam nie wiedząc jaką siłą został ku temu zmuszony, lecz chciał je napisać zaraz, na temże miejscu gdzie miał myśl poprzednią a teraz czując, że kartkę tę sam rzuci do skrzynki przy pałacu Boccanera, uspokoił się i swobodnie znów zbliżył się do Piotra, pytając:
— Co ci jest, kochany księże Piotrze?... Wyglądasz jakbyś miał ciężkie zmartwienie?...
Piotr opowiedział mu o wyroku zapadłym na jego książkę. Miał tylko dzień jeden, by módz ją obronić przed ostatecznem potępieniem.
— Nie trać nadziei, nie poddawaj się zniechęceniu, bo to wyczerpuje siły człowieka! Masz jeszcze cały dzień przed sobą, a w jeden dzień ogromnie wiele można zrobić. Czasami wystarcza godzina, chwila, by odwrócił się los w inną zupełnie stronę i by pogrom zamienił się w zwycięztwo!...
Chcąc rozerwać myśli swoje i Piotra, dodał:
— Chodźmy do sali balowej, podobno przedstawia wspaniały widok.
Prada, zamieniwszy raz jeszcze przyjazne spojrzenie z Lizbetą, skierował się ku galeryi, w której tańczono, a za nim szli Piotr z Narcyzem, rozglądając się i z trudnością wymijając tłum strojnych gości, ponętnych kobiet, których ciała tchnęły miłością, tworzącą życie i związaną z niem zawsze śmierć.
Sala balowa miała dwadzieścia metrów długości na dziesięć szerokości, oświetlało ją siedem olbrzymich kandelabrów marmurowych, unoszących bukiety lamp elektrycznych jaśniejących jak słońca. Dokoła gzemsu, inne lampy, umieszczone w różnokolorowych fantastycznych kwiatach, tworzyły niezrównanego przepychu girlandę dziwnych tulipanów, piwonij, róż, płonących rzęsiście a jednak w łagodnych, delikatnych barwach. Ściany pokrywał czerwony aksamit przetykany złotem, które palić się teraz zdawało a przy drzwiach i oknach upięte były koronkowe firanki w kwiaty haftowane kolorowemi jedwabiami. Kwiaty te zdawały się żyć, oplatając ściany bogactwem swych festonów. Sala ta, słynęła pięknością sufitu, stanowiącego zbiór arcydzieł, jakiemi nie mogło się poszczycić żadne muzeum. Wśród rzeźbionych ram ornamentacyjnych, rozet i wgłębień, widniały obrazy Rafaela, Tycyana, Rembrandta, Rubensa, Velasqueza, Ribeiry, a oświetlone z dołu, zdumiewały tryumfalną młodością piękna, nieśmiertelnością geniuszu.
Spodziewano się przybycia króla i królowej dopiero około północy, tymczasem zaś bal już został otwarty i liczne pary wirowały walca, podczas, gdy bliżej ścian panował ścisk wytwornie, jasno poubieranych kobiet, odbijających lekkością stroju, od zbitej ciżby mężczyzn we frakach i złotem haftowanych mundurach.
— Rzeczywiście czarujący widok! — szepnął Prada do swoich towarzyszów. — Starajmy się przedostać do którego z okien i znów staniemy we framudze, to najlepsze miejsce, by wszystko widzieć bez narażenia się na ścisk i popychanie.
Gdy doszli do okna, Narcyz gdzieś zginął w tłumie, więc we dwóch zagłębiwszy się w niszę, patrzyli na spacerujące pary, bo walc właśnie się skończył. Orkiestra była niewidzialną, ukryto ją w głębi na wysokiej estradzie i jeszcze drżały w powietrzu ostatnie dźwięki muzyki, gdy powstał szmer zwiastujący sensacyjne czyjeś przyjście. Wszystkie głowy zwróciły się ku głównym drzwiom sali, przez które weszła donna Serafina w karmazynowej atłasowej sukni przypominającej barwy jej brata kardynała Boccanera; weszła tryumfująco prowadzona pod rękę przez adwokata Morano. Widok tej pary wywołał ogólne zadowolenie, bo wszyscy zupełnie zgodnie przyjęli z oburzeniem wiadomość niewierności i odstępstwa adwokata, który dla pobocznej miłostki zerwał swój trzydziestoletni związek z donną Serafiną. Salony rzymskie przywykły ich uważać za małżeństwo i z tego też względu nieporozumienie od dwóch miesięcy pomiędzy nimi trwające wywołało rodzaj skandalu. Lecz teraz, gdy Morano, skruszony, żałował za winy i powracał do długoletniego związku, nastąpił zwrot opinii, odetchnięto swobodniej i z serca mu przebaczono, radując się, że prawdziwa miłość zwyciężyła pokusę, ku tem wyraźniejszej chwale przyzwoitości towarzyskich obyczajów, oraz przyjętego porządku.
Jeszcze silniejsze wrażenie zapanowało wśród zebranych, gdy po za ciotką ujrzano Benedettę idącą obok Daria. To publiczne pojawienie się razem w dniu, w którym zostało unieważnione jej małżeństwo z hrabią Prada, uznano za krok nadzwyczajnej śmiałości połączonej z pogardą dla przyjętych formułek towarzyskich, lecz był to zarazem tryumf miłości i manifestowanie odniesionego zwycięztwa. To niekrępujące się wyznanie przemogło potęgą swego piękna wszystkie inne względy, wywołując szczery i serdeczny zachwyt dla tej nowej pary narzeczonych. Dziś więc obchodzono nietylko zaręczyny Celii z Attiliem, lecz także Benedetty z Dariem; wszystkie serca biegły ku nim, ku ich promiennej piękności i szczęściu. Dario był nieco blady po długo trwającem powracaniu do sił i zdrowia, wydawał się jeszcze wysmuklejszy, o rysach delikatniejszych a jednak typowo przypominających ród, którego był ostatnim przedstawicielem. Tak, był to Boccanera piękny jak młody bożek o czarnym, kręconym w drobne zwoje zaroście i wielkich oczach pełnych szczerości. Benedetta śnieżno białą miała cerę pod czarnym hełmem z bogatych swych włosów a chociaż spokojna, swobodna i powściągliwa, uśmiechała się tym rzadkim i uroczym swoim uśmiechem, który przemieniał ją w inną kobietę, nadając wdzięk kwiatu nieco zbyt mięsistym jej ustom. Oczy jej płonęły wielkiem uszczęśliwieniem, nieskończonością nieba, rozjaśniającego bezgraniczną głębię zwykłego jej spojrzenia. Instynktem wiedziona, włożyła dziś skromną, białą suknię zachodzącą pod szyję i będącą jakby symbolem jej dziewiczej niewinności. Podobna w niej była do lilii zachowującej swą nieskazitelną czystość. Nie raczyła pokazać daru swego ciała dla jedynego, którego ukochało jej serce. Spowita w te białe zasłony była majestatycznie piękną i nęciła tajemniczością niezbadanej miłości. Klejnotów nie miała żadnych ani w uszach, ani na ręku, lecz tylko zarzuciła na białość swego stanika sznur pereł odziedziczonych po matce, sławnych pereł rodu Boccanera, znanych przez cały Rzym i uważanych za skarb niedający się ocenić.
— Ach, jakże widać, że jest dziś szczęśliwa, i jakże zachwycająco jest piękną — szepnął Piotr, z uwielbieniem patrząc na Benedettę.
Lecz zaraz pożałował wyjawienia swej myśli, bo posłyszał jakby jęk bólu wyrywający się z piersi hrabiego, który uczuł otwierającą się na nowo ranę niezaspokojonej miłości. Lecz hrabia opanował się i z udaną wesołością rzekł brutalnie:
— Nie ma co mówić, nie krępują się ci państwo! Może ich zaraz pożenią i przy nas spać położą.
Zdaje się, że wstyd mu teraz było tego rubasznego żartu, wykazującego bunt, jaki w nim zawrzał na widok tej kobiety tak bardzo a napróżno pożądanej. Chciał więc okazać się obojętnym.
— Bardzo ładnie dziś wygląda hrabina. Ale dla czegóż nie pokazała swoich ramion, wszak dobrze wiem, że to są najpiękniejsze ramiona kobiece, jakie kiedykolwiek widziałem.
Mówił pośpiesznie, opowiadając Piotrowi różne drobne fakta odnoszące się do Benedetty, którą uparcie nazywał hrabiną. Dla ukrycia swej bladości i nerwowego drżenia ust, Prada cofnął się w tył i stanął tuż przy szybie okna. Czuł, że nie zdoła opanować wzruszenia, nie mógł się nawet zmusić do swobodniejszego wybuchu śmiechu, szarpał go bowiem wielki ból i gniew na widok tej pary zakochanych tak wyraźnie promieniejących radością. Uradował się z przyjazdu króla i królowej, pomimowoli bowiem przerwało to bieg obiegających go myśli.
— Otóż i spodziewani goście z Kwirynału! — zawołał, zwracając się do okna. — Patrz, księże Piotrze, jak ich serdecznie tłum wita!
Pomimo zamkniętych okien, wrzawa z ulicy dobiegała wyraźnie a Piotr, zwróciwszy się, ujrzał wśród jasności spływającej od lamp elektrycznych, zbitą ciżbę głów ludzkich cisnących się dokoła karet królewskich.
Podczas swego kilkumiesięcznego pobytu w Rzymie i codziennych spacerów po ogrodach willi Borghèse, Piotr nieraz już spotkał króla, przychodzącego tu bez eskorty lub przyjeżdżającego powozem w towarzystwie jednego ze swoich adjutantów. Czasami król sam powoził lekkim faetonem i miał przy sobie jednego tylko służącego w czarnej liberyi. Pewnego razu wziął z sobą królowę i królewska ta para wyglądała na kochające się małżeństwo, zadowolnione ze wspólnie odbywanej przejażdżki. Publiczność w Rzymie była przyzwyczajona do tego widoku i witała ich ukłonem lub uśmiechem pełnym życzliwości, nie zatrzymując się i nie naprzykrzając głośnem manifestowaniem swych uczuć. Piotr był mile zdziwiony, widząc tyle prostoty, bo przywykł do tradycyjnej myśli, że panujący nie wychodzą po za swój pałac bez świty dworzan i bez eskorty wojskowej. Wszystko co mu opowiadano o króla uspasabiało go sympatycznie. Król był pełen dobroci, lubił samotność, swobodę wiejską, polowanie i z chęcią marzył o spokoju życia wśród pól i lasów zdala od konieczności swych obowiązków, które ciążyć tylko mogły jego naturze nic niemającej wspólnego z absolutyzmem władzy. Królowa jeszcze goręcej była miłowana przez cały naród. Bardzo wykształcona, dużo czytała i wszystko pragnęła wiedzieć, przytem łagodna, cnotliwa, z przyjemnością czuła się wyższą od swego otoczenia i lubiła się popisywać ze swą erudycyą, lecz czyniła to z wielkim wdziękiem i z ujmującą naturalnością. Skandale towarzyskie nigdy ją nie zajmowały i była jedyną kobietą w Rzymie nic o nich niewiedzącą.
Prada, zapatrzony na radujący się tłum przed pałacem, rzekł:
— Teraz, gdy już zobaczyli królowę, rozejdą się do domów pełni zadowolenia... Wśród tego tłumu nie ma ani jednego agenta policyjnego... Bo po cóż?... Miłość narodu jest najpewniejszą gwarancyą bezpieczeństwa.. Ach, być kochanym... być kochanym!...
Znów ból wyrył się na jego twarzy, lecz chcąc nad sobą zapanować, Prada się odwrócił w stronę sali, mówiąc wesoło:
— A teraz uważajmy... bo król i królowa zaraz tutaj nadejdą...
Zaledwie kilka minut minęło a orkiestra, przerywając rozpoczętą polkę, zagrała całym wysiłkiem dętych instrumentów powitalnego marsza królewskiego. Powstał popłoch wśród tańczących, pary się zatrzymały i rozbiegły, opróżniając cały środek sali, do której weszli król i królowa prowadzeni przez księcia i księżnę Buongiovanni, którzy zeszli ich przyjąć na dół w pierwszym przedsionku. Król był w czarnym fraku a królowa w sukni atłasowej blado-żółtej pokrytej wspaniałemi białemi koronkami. W jej jasnych blond włosach połyskiwał brylantowy dyadem, wyglądała bardzo młodo a okrągła świeża jej twarz była pociągająco i łagodnie uśmiechnięta. Muzyka wciąż grała marsza z werwą wyrażającą entuzyazm przyjęcia. Po za rodzicami, w gronie osób ciągnących po za królem i królową, była Celia, Attilio, państwo Sacco, krewni, oraz dygnitarze dworu. Dopóki się nie skończył marsz hałaśliwie grany przez orkiestrę, orszak prawie się nie poruszył z miejsca i tylko w milczeniu zamieniano się spojrzeniami lub uśmiechami na znak powitania. Wszyscy obecni stali, starając się widzieć przybyły orszak, popychano się, wspinano na palce, wyciągano szyje a oczy tych ciekawych błyszczały, twarze promieniały, piękniejąc od wzruszenia.
Wreszcie orkiestra umilkła i zaczęły się ceremonialne przedstawienia. Król i królowa znali już Celię, więc złożyli jej tylko z serdeczną dobrocią życzenia. Lecz Sacco, świeżo mianowany minister, pragnął przedewszystkiem przedstawić swojego syna. Skłonił więc swój giętki kark i, często się kłaniając, mówił coś o poruczniku ze zwykłą swą wymową; teraz kłaniał się znów Attilio i zawsze skromna i taktowna pani Sacco, dla której królowa okazała się szczególnie uprzejmą.
Po chwili zdarzyła się drobna okoliczność, o której wieść rozniesiono natychmiast po sąsiednich salonach pełnych gości i każdy nad nią czynił swoje osobiste spostrzeżenia. Królowa, spostrzegłszy Benedettę, którą widziała w Kwirynale jako hrabinę Prada, uśmiechnęła się do niej tak łaskawie, że Benedetta czuła się obowiązaną zbliżyć i dostąpiła zaszczytu zamienienia z królową kilku zdań. Rozmowa, prowadzona głośno, świadczyła o pochlebnych względach, jakie Benedetta pozyskała i posiadała w sercu królowej, która najniezawodniej nie wiedziała o unieważnionem dzisiaj małżeństwie, oraz o projektowanym związku Benedetty z Dariem Boccanera, związku dzisiaj publicznie wyjawionym na tem galowem przyjęciu, które stało się obchodem podwójnych zaręczyn. Wszakże łaskawe zachowanie się królowej wywarło potężne wrażenie wśród zgromadzonych i Benedetta, wyróżniona przez tę najlepszą, najcnotliwszą i najrozumniejszą monarchinię, stała się uznaną tryumfatorką balu, wszystkie bowiem serca i oczy wyrażały najwyższy zachwyt dla niej.
Prada cierpiał nadmiernie. Podczas gdy rój strojnych kobiet otaczał i defilował przed królową, podczas gdy król rozmawiał z najwybitniejszymi z zebranych gości, Prada wciąż tylko widział owo wyróżnienie, którego dostąpiła Benedetta, czczona teraz i wielbiona przez wszystkich. A więc to dla nich, dla Benedetty i Daria, wydano to wspaniałe przyjęcie, dla nich jaśniały światła, grała orkiestra, postroiły się najpiękniejsze kobiety w stolicy, dla nich zjechał król z królową, dla nich cała ta apoteoza, dla nich te uśmiechy zachwytu i ta ogólna radość czcząca ich zaręczyny i zapowiadająca im życie pełne szczęścia i miłości! Wszak ta kobieta była jego własnością, jej piękność poślubił, lecz nie zdołał posiąść a teraz publicznie na zawsze mu ją wydzierał ten drugi i krwawił mu serce jawnością swego zwycięztwa! Prada miał inny jeszcze powód podniecający gorycz jego myśli. Tryumf rodziny Sacco bolał go, jak łup jemu przynależny a przez nich wydarty. Ten Sacco jest dziś ministrem, ulubieńcem króla, zdobywcą zaszczytów, przyszłym panem Rzymu i Włoch, rozdawcą łask. milionów złota i milionów ludzi, Sacco, ten zręczny kuglarz neapolitański, jest pogromcą jego, to jest wszystkich ludzi jak on przybyłych z prowincyj północnych, którzy pracą i energią chcieli wywalczyć sobie prawo zdobywców, prawo używania i rządzenia. Dziś Prada czuł, że milionowy jego majątek rzucony w liczne przedsięwzięcia budowlane i przemysłowe chwiał się i groził możliwym upadkiem a ten oto mały, chudy i wygadany Sacco nic nie narażając, nie pracując i tylko giętkością swej przebiegłej zręczności, dobiegał celu najwyższych pożądań. Od dziś był spowinowacony z rodem książęcym Buongiovannich i stawał na równi z arystokracją rzymską, wszystko więc posiadł ten szczęśliwiec, ten łupieżca dostatków i zaszczytów, które Prada czuł się w prawie trzymać w swem rozporządzeniu.
Jęknął jak zwierz zraniony pociskiem, a tę mimowolną skargę cierpianej katuszy, posłyszał Piotr, który zaniepokojony zapytał:
— Pan cierpisz?...
Lecz wobec bladości hrabiego, nie miał odwagi dopytywać się, żałował nawet swego pytania, na które nie otrzymał odpowiedzi, Prada bowiem, pasując się z bólem, milczał i chciał się przezwyciężyć. Piotr, chcąc mu w tem dopomódz, rzekł, rozglądając się po zebranych:
— Ach, jakże wielką miał słuszność pański ojciec, mówiąc, że my we Francyi nie zdajemy sobie sprawy ze zmian zaszłych we Włoszech! Skutkiem klasycznego szkolnego wychowania, skutkiem przechowywanych katolickich tradycyj, widzimy Rzym tylko jako Rzym papieży, a całość zachodzącej ewolucyi tutejszej pomijamy, nie rozumiejąc jej doniosłości. A jednak przez ostatnie ćwierć wieku, jakże potężne zmiany zaszły w tym dawnym Rzymie! Dziś jest on tylko stolicą państwa włoskiego, stolicą młodego narodu, garnącego się pod sztandar szczerze miłowanego króla, stolicą odrodzoną, odrodzonego kraju! Przybywszy do Rzymu, byłem pełen z góry powziętych wyobrażeń i wyznaję, że zastałem wszystko innem niż sądziłem. Cały ogarnięty żądzą, którą wypowiedziałem w swojej książce, nie zastanawiałem się nawet nad możnością istnienia w Rzymie innej siły, innej woli jak papieża. Zaślepiony chęcią odrodzenia się katolickiego Rzymu, nie przypuszczałem, że to odrodzenie już nastąpiło, lecz po za Watykanem i przeciwko Watykanowi.
Piotr się roześmiał jakby z litości nad naiwnością wierzeń z któremi przyjechał i pełen ironii względem samego siebie, twierdził; że dzisiejsze zebranie, ostatecznie zdmuchuje rojenia o nowym Rzymie, dającym szczęśliwość cierpiącej ludzkości w imię pierwotnych zasad ewangelii. Dzisiejszy Rzym już nie powróci pod władzę Watykanu! Dzisiejszy Rzym jest własnością króla, stanowiącego jedno z odrodzonym włoskim narodem!
Małżeństwo Attilia z Celią jest symbolem dzisiejszego położenia. Młodzieńczy zapał narodu, zapominając o dawnych waśniach i nienawiściach, ukochał Rzym, tak jak Attilio ukochał Celię, która, rzuciwszy się na szyję pięknego kochanka, podziela jego miłość i z całem oddaniem, gotowa jest tworzyć z nim nowe życie, by z ich związku powstał świat nowy i zarodkami przyszłych ewolucyj brzemienny.
— Jakże rozumiem waszego króla — mówił dalej Piotr — że przybył tu osobiście, dla zrobienia przyjemności swojemu ministrowi, oraz dla zjednania sobie rzymskiej arystokracyi. Lecz przypuszczam, że prócz tego król pojmuje całe znaczenie tego małżeństwa i widzi z radością połączenie się Rzymu z nowoczesnem państwem Włoskiem. Ach, niechajby to połączenie pozostało na zawsze trwałem, na zawsze szczęśliwem i płodnem w pomyślność! Niechaj by Włochy wraz ze swą stolicą zajaśniały potężnem życiem! Teraz, gdy zapoznałem się bliżej z tutejszemi stosunkami, życzę wam tego z głębi serca i z całą żarliwością uczucia!
Piotr, wstrząśnięty doznanym zawodem urzeczywistnienia swych marzeń o odrodzeniu się Rzymu, jako stolicy chrześciańskiego świata, wypowiedział to nowe swe życzenie jego wielkości z serdecznem i głębokiem wzruszeniem. Prada ujęty szczerością tego życzenia, rzekł:
— Dziękuję ci, kochany księże Piotrze! Życzenie które wypowiedziałeś, jest najgorętszem pragnieniem każdego włoskiego patryoty.
Na chwilę oderwany od swego cierpienia, Prada znów drgnął nerwowo. Podczas gdy patrzał na Celię i Attilia rozmawiających z sobą i uśmiechających się z błogością, z tymże samym uśmiechem szczęścia na twarzach zbliżyli się ku nim Dario i Benedetta. Dwie te pary, niezwykle piękne i promienne miłością, wznowiły jego męczarnię, nie chcąc jej przedłużać, nie mogąc dłużej znieść tego widoku, Prada rzekł z brutalnością, świadczącą o bólu, jaki nim szarpał:
— Umieram z pragnienia... chodźmy do bufetu... muszę się czego napić...
Starał się przesunąć niespostrzeżenie i szedł tuż w pobliżu okien, kierując się do sali Starożytności, gdzie był urządzony bufet. Piotr szedł za nim, lecz sala balowa była długa i ścisk osób wielki, zostali zatem roździeleni tłumem i Piotr znalazł się w pobliżu dwóch par narzeczonych, rozmawiających z sobą o wspólnem swem szczęściu. Celia, ujrzawszy Piotra, przywołała go przyjaznym ruchem głowy i, patrząc na piękną Benedettę ze złożonemi rękoma, jakby się modliła przed nią jak przed madonną, prosiła:
— Księże Piotrze, zrób mi tę przyjemność i powiedz jej, że jest piękna, najpiękniejsza z pośród wszystkiego co jest na ziemi! Piękniejsza od słońca, piękniejsza od księżyca, piękniejsza od gwiazd! Czy wiesz, moja najdroższa, że drżę ze wzruszenia, widząc cię tak nieprawdopodobnie piękną! Jesteś piękną jak szczęście, piękną jak miłość!
Benedetta roześmiała się, słysząc te zachwyty swojej przyjaciółki.
— Ty, Celio, jesteś równie piękna... Jesteśmy piękne, bo jesteśmy szczęśliwe...
A Celia powtórzyła łagodnie:
— Tak... tak... jesteśmy szczęśliwe... Czy pamiętasz, że kiedyś powiedziałaś mi, iż nie można żenić króla z papieżem?... A jednak patrz, Attilio i ja będziemy małżeństwem i to bardzo szczęśliwem małżeństwem..
— Lecz Dario i ja nie łączymy króla z papieżem... a jednak będziemy małżeństwem równie szczęśliwem! Lecz nie warto mieszać do tych spraw ani króla, ani papieża, miłość wystarcza! Przez miłość świat można zbawić!
Piotr odszedł, chcąc odszukać hrabiego i znalazł go stojącego przy drzwiach wiodących do sali Starożytności. Stał jak wryty i całą siłą wzroku zapatrzony w narzeczonych. Nie mógł się oderwać od tego widoku, który był dla niego okrutną torturą. Chciał odejść, lecz znów się odwracał i patrzył, aż wreszcie doczekał się pierwszej figury kadryla. Benedetta i Dario, Celia i Attilio, stanęli parami naprzeciwko siebie, a tak piękny, tak uroczy był ten obraz szczęścia w miłości i wiary w życie, iż król i królowa zbliżyli się w tę stronę, by patrzeć i podzielać ogólny zachwyt. Klaskano w ręce z nadmiaru wzruszenia, wszystkie serca biły teraz we wspólnem uniesieniu.
— Umieram z pragnienia! — zawołał znów Prada. — Chodźmy ztąd... chodźmy!...
Kazał sobie podać limonady mrożonej i wychylił szklankę odrazu, rzuciwszy się na nią jak człowiek trawiony gorączką, której nic ugasić nie zdoła.
Sala Starożytności była bardzo obszerną. Posadzkę miała mozajkową a ściany ze stiuku służyły jako tło słynnego zbioru rzeźb, rozstawionych rzędem do koła. Przeważnie były to wazony, wypukłorzeźby i posągi z marmuru, były wszakże i bronzy, lecz w mniejszej ilości, między niemi znajdował się umierający gladyator, niezrównanej piękności. Za arcydzieło tego zbioru arcydzieł, uważaną była statua Wenery, podobna do Wenery znajdującej się w Kapitolu, lecz wytworniejsza jeszcze w kształtach i bardziej mięka w pozie. Lewa jej ręka opuszczała się ku dołowi, jakby obezwładniona w miłosnem oddaniu się całego ciała. Światło reflektora skierowano dziś umyślnie na tę nadludzkiej piękności postać, a marmurowe ciało, ożywione strumieniem blasku, promieniało czarem boskości swych obnażonych kształtów.
W głębi sali, na olbrzymim stole, nakrytym haftowanym obrusem, piętrzyły się stosy talerzy, góry owoców, ciast i mięsiwa, a wśród snopów najwspanialszych kwiatów, pienił się podawany szampan, dymiły gorące napoje, połyskiwały srebrne zastawy, kryształowe puhary i drogocenna porcelana. Środek sali pełen był małych stolików, przy których goście mogli zasiadać, każąc sobie podawać jedzenie lub picie jak w restauracyi publicznej.
Piotr spostrzegł przy jednym ze stolików Narcyza w towarzystwie młodej, śmiejącej się kobiety, Prada skierował się w tę stronę, bo poznał Lizbetę.
— Widzicie panowie — rzekł Narcyz — że nic nie straciłem, żeście mnie zgubili wśród tłumu. Skorzystałem ze sposobności i poszedłem panią odnaleźć, prosząc, by zechciała przyjść się ochłodzić jakim zimnym napojem...
— I wybornie pan trafiłeś — zaszczebiotała Lizbetta — bo właśnie pić mi się chciało...
Kazali sobie podać kawy mrożonej i pili ją zwolna złotemi łyżeczkami.
— Ja także chcę się napić — rzekł hrabia. — Umieram z pragnienia... Czy wolno usiąść przy waszym stoliku?... Napiję się także kawy... może ugaszę pragnienie... Ach, przebacz, droga Lizbeto... powinienem był najpierw przedstawić ci księdza Piotra Fromont, o którego przybyciu z Paryża już ci wspominałem...
Długo tak siedzieli we czworo przy stoliku, wesoło rozmawiając i czyniąc spostrzeżenia nad osobami przychodzącemi do bufetu. Prada, jakkolwiek silił się na uprzejmość względem Lizbety, chwilami zapominał się i wpadał w ponure milczenie a oczy jego biegły ku sali balowej, z której dolatywały odgłosy muzyki i zabawy.
— Co ci jest, mój drogi?... O czem się tak zamyślasz? — spytała Lizbeta z przymileniem.
Nie odpowiadając wprost, rzekł:
— Patrzcie, oto rzeczywista para zakochanych, łącząca w sobie miłość i szczęście!
Mówiąc to, wskazywał oczyma markizę Montefiori, matkę Daria, która szła pod rękę, pomimo, że to przekraczało przyjęte zwyczaje, z drugim swym mężem, z Juliuszem Laporte, dawnym sierżantem papiezkiego wojska, którego, poślubiwszy, uczyniła markizem. Dumna z piękności swego męża o piętnaście lat od niej młodszego, markiza bywała z nim na wszystkich balach i zebraniach, nie puszczając go na krok od siebie. Teraz kazała mu zaprowadzić się do bufetu. Pili oboje szampana, jedli stojąc, ona jeszcze piękna bardzo, pomimo przeszło lat piędziesięciu, on okazałej postawy, z bujnym wąsem, z twarzą wesołą i zawadyacką, pełen ufności, że się podoba każdej kobiecie bez wyjątku.
— Czy wiecie państwo — szepnął Prada — że sowicie musiała zapłacić za tego szczęśliwca, nie licząc sumy jaką od niej zażądano w Watykanie za tytuł markiza, którym go udarowała, nie chcąc nosić prawdziwego nazwiska swojego wybrańca, kosztowało ją zagłuszenie procesu jeszcze drożej. W chwili gdy postanowiła wyjść za mąż za tego upolowanego przez siebie szwajcara, miał on sprawę sądową za podrabianie relikwij. Żydzi dostarczali mu staroświeckiego kształtu relikwiarzy, które zawierały kawałki baraniej kości, lecz były opieczętowane i poświadczone przez dygnitarzy Kościoła o znanych nazwiskach. Rzecz się wydała i świetnie idący handelek urwał się, kompromitując aż trzech rzymskich prałatów. Lecz teraz wszystko to minęło i markiz jest najszczęśliwszym w świecie człowiekiem... Czy widzicie państwo, jak go żona pożera oczyma?... A on doprawdy, że nie wygląda na dostawcę fałszowanych relikwij do klasztorów wszystkich państw katolickich, lecz przybrał pozory rodowitego szlachcica... patrzcie, z jakim wyszukanym ruchem trzyma talerzyk swojej żony. Prawdziwy z niego markiz!...
Z podnieconą ironią, z goryczą, Prada zaczął mówić o stosunkach miłosnych w Rzymie. Twierdził, że kobiety były wogóle pozbawione wykształcenia a natomiast zazdrosne i uparte. Gdy która z nich zdobędzie miłość mężczyzny, chce go trzymać do końca życia w swej niewoli, uważa go za swoją rzecz, wyłączną własność, którą rozporządza dowolnie i według chwilowej fantazyi. Wyliczał mnóstwo nieprawych związków, trwających od lat wielu a między temi taka donna Serafina i adwokat Morano nie należeli do wyjątków. Znajomi z pobłażliwością uwzględniali takie długotrwałe miłosne stosunki uznając je za równoważne małżeństwa. Prada szydził z tego braku rozmaitości i ciężaru, który ludzie na siebie nakładali, jakąż rozkosz sprawiać mogły pieszczoty, taką codziennością pozbawione uroku nowości?...
— Co ci jest?... co ci jest? — dopytywała się Lisbeta, pochylając ładną swą główkę w stronę hrabiego. Ja znajduję, że miłość nigdy nie powinna się kończyć... im dłuższy stosunek, tem droższy staje się dla serca...
Uśmiechała się z przymileniem i śliczną była świeżością swej cery, jasnością swych kędzierzawych włosów. Narcyz, patrząc na nią z przymrużonemi oczyma, porównał ją do jednej z postaci Botticellego w muzeum we Florencyi. Głos jego stłumiony, powolny, jak zwykle gdy mówił o sztuce, stanowił kontrast z uszczypliwym, pełnym sarkazmu głosem hrabiego, który wewnętrzne swe wzburzenie ujawniał wybuchami śmiechu i niezwykłą szorstkością wyrażeń.
Godziny płynęły i Piotr siedział, milcząc, pogrążywszy się w chmurnych myślach, gdy usłyszał jakiś głos kobiecy, mówiący, że kotylion już się rozpoczął. Rzeczywiście dolatywały oddalone dźwięki orkiestry i Piotr przypomniał sobie, że monsignor Nani czekać już musi na niego w sali Lustrzanej.
— Cóż... opuszczasz nas?... Czy już na dobre ztąd uciekasz? — zapytał Prada, widząc że Piotr powstał i skłonił się przed Lizbetą.
— Nie, jeszcze nie odchodzę...
— To dobrze, nie wychodź bezemnie... Chcę się przejść, więc cię odprowadzę aż do twego mieszkania... Gdy zechcesz, znajdziesz mnie tutaj...
Idąc ku sali Lustrzanej, Piotr musiał przebyć kilka salonów, żółtych i niebieskich, wspaniale udekorowanych i rzęsiście oświetlonych elekrycznością. Sala Lustrzana była w stosunku do innych niewielka, okrągła, w stylu rokoko. Stanowiła ona rodzaj rotundy wyłożonej staroświeckiemi lustrami, których drewniane, bogato rzeźbione, białe i złocone ramy, wiły się w festony na całej przestrzeni ścian, biegnąc ku górnej kopule, również wyłożonej pochyłemi taflami gzygzakowato powycinanych luster, które odbijały w nieskończoność, całość i urywki sali. Podczas, gdy cały pałac płonął światłem zręcznie ustawionych lamp elektrycznych, tutaj ich nie umieszczono ze względu na blask zbyt silny. Na konsolach paliły się różowe świece w złotych rzeźbionych kandelabrach. Firanki i meble były z blado niebieskiej jedwabnej materyi. Cała sala ze swym przyćmionem oświetleniem, wywoływała spokojne, czarująco łagodne wrażenie i zdawała się być siedliskiem bóstwa wodnego, bogini źródeł o przezroczystych i nieznanych nurtach.
Wszedłszy, Piotr natychmiast spostrzegł monsignora Nani, siedzącego na nizkiej kanapce. Kotylion przyciągnął wszystkich ku sali balowej, tak iż w odległem tem uroczem ustroniu, byli zupełnie sami, wśród ciszy przerywanej chwilowem, niewyraźnem echem orkiestry.
Piotr zaczął przepraszać za swe spóźnienie się.
— Nic nie szkodzi... nic nie szkodzi, mój synu... Bardzo mi tu było dobrze... Schroniłem się tutaj, bo tam zbyt jest tłumno...
Dał do rozumienia, że starał się uniknąć spotkania z królem i królową. Przybył na bal, bo niezmiernie lubił Celię, a także przez wzgląd na wyższą dyplomacyę, nie chciał bowiem, aby sądzono, że Watykan zrywa stosunki z rodziną książąt Buongiovannich. Był to ród zbyt zasłużony względem papieży, by go odtrącać przy pierwszej sposobności. Watykan nie pochwalał tego małżeństwa łączącego Rzym papieży z nowo utworzonem państwem Włoskiem, lecz ceniąc zasługi przodków księcia Buongiovanni, nie chciał go pozbawiać swej łaski i ojcowskiej opieki.
— Lecz mówmy o tobie, mój synu... Powiedziałem ci, że chociaż kongregacya Indeksu potępiła twoją Książkę, wszakże wyrok oddany będzie Ojcu świętemu dopiero jutro, a pojutrze Ojciec święty ostatecznie go rozpatrzy... Zatem masz jeszcze cały dzień przed sobą...
Piotr przerwał mu rozpaczliwym wykrzyknikiem:
— Niestety, cóż ja mogę uczynić przez dzień jeden! Nie można już myśleć o żadnej obronie! Do Ojca świętego nie zostanę dopuszczony, tem więcej, że Ojciec święty jest chory!
— Chory, chory — szepnął monsignor Nani ze swym przebiegłym uśmiechem, pełnym słodyczy, oraz ironii. — Ojciec święty jest już znacznie zdrowszy... miałem szczęście widzieć go dzisiaj, tak jak zwykle w środę... Czasami Ojciec święty jest znużony a wtedy zaraz rozchodzi się pogłoska o jego chorobie, czemu on nie zaprzecza, bo to mu pozwala wypocząć a zarazem rozejrzeć się bliżej w różnych ambicyach i niecierpliwościach niektórych osób...
Piotr był zbyt rozdrażniony, by słuchać uważnie, więc dopowiedział znów dalszy ciąg swych myśli:
— Wszystko skończone... i zrezygnowałem już... Mówiłeś mi, ojcze wielebny, o możliwości cudu, lecz ja w cuda nie wierzę... Jestem pobity w Rzymie, więc powrócę do Paryża i będę walczył w dalszym ciągu... Nie jestem skłonny do poddania się i wierzę mocniej, niż kiedykolwiek, że można świat zbawić miłością... napiszę przeto nową książkę i powiem w niej, na jakim gruncie wzrośnie nowa religia.
Zapanowało milczenie. Nani patrzał na niego swym ostrym jak stal wzrokiem, pełnym rozumu. Wśród ciszy i dusznego gorąca, dobiegały do saloniku rozkołysane takty walca i znów zamarły.
— Mój synu, chciej mi wierzyć, że gniew jest złym doradzcą... Czy pamiętasz, że zaraz po twoim przyjeździe, przyrzekłem ci moje pośrednictwo?... Obiecując, że jeżeli wszystkie twoje usiłowania widzenia się z Ojcem świętym, okażą się bezskutecznemi, to ja popróbuję wtedy doprowadzić cię do stóp jego świątobliwości?...
Widząc, że Piotr egzaltuje się w swej rozpaczy i zwątpieniu, monsignor dodał jeszcze łagodniej:
— Słuchaj mnie uważnie... i nie rozdrażniaj się niepotrzebnie... Ojciec święty niezawsze miewa dobrych doradców... Wielu z pomiędzy nich nie posiada pożądanej trzeźwości sądu i jasności poglądów... Właśnie z tego powodu ostrzegałem cię niejednokrotnie i powstrzymałem od niektórych nierozważnych twoich zamiarów, mogących cię narazić z powodu braku znajomości tutejszych stosunków. Lecz działałem z mojej strony... i przed trzema tygodniami wręczyłem Ojcu świętemu napisaną przez ciebie książkę, prosząc, by raczył ją przejrzeć... Domyślałem się, że nie pozwolono, by ta książka znalazła się przed oczyma Ojca świętego, więc wręczyłem mu ją osobiście. Otóż mam sobie polecone powiedzieć ci, że Ojciec święty w najwyższej swej dobroci wysłuchał moją prośbę i, książkę twoją przeczytawszy, zażądał, byś się przed nim stawił.
Okrzyk radości i podziękowania uwiązł w piersi Piotra i dopiero po chwili mógł szepnąć urywanym głosem:
— Ach, ojcze wielebny!... Ojcze wielebny!...
Lecz Nani powstrzymał go w podziękowaniach i rozejrzał się dokoła z najwyższym niepokojem, jakby w obawie, by ich nie widziano i nie słyszano:
— Sza... sza!... Ciszej, mój synu, to tajemnica... Ojciec święty życzy sobie widzieć się z tobą, bez wiedzy swego otoczenia... Słuchaj więc uważnie... Teraz jest godzina druga w nocy, wszak tak?... Otóż dziś jeszcze, o godzinie dziewiątej wieczór staw się w Watykanie i pytaj przy wszystkich drzwiach o pana Squadra. Wszędzie cię wpuszczą. A gdy wejdziesz na piętro właściwe, pan Squadra sam wyjdzie i doprowadzi cię... Lecz o tem ani słowa... niechaj żywa dusza nie domyśla się tego wszystkiego...
Piotr, uniesiony radością i nie mogąc się dłużej powstrzymać, chwycił w uścisk gorący obydwie dłonie monsignora, mówiąc:
— Jakże ja zdołam podziękować ci, wielebny ojcze! Przed chwilą jeszcze noc panowała w mojej duszy, byłem pełen buntu i oburzenia, czując, że wszyscy ci potężni kardynałowie bawili się mną i szydzili ze mnie, odsyłając mnie od jednego do drugiego... Lecz ty, wielebny ojcze, jesteś moim dobrodziejem! I znów nabieram pewności w moje zwycięztwo! Och tak, ja zwyciężę teraz, gdy będzie mi wolno wypowiedzieć moją obronę u stóp Ojca świętego... tego ojca wszelkiej dobroci, ojca wszelkiej prawdy, ojca wszelkiej sprawiedliwości! On mnie rozgrzeszy, on mnie odgadnie, bo odczuje że go kocham, że go wielbię i że chciałem tylko walczyć w imię jego własnej polityki, jego własnych myśli i najdroższych projektów!... O jestem najpewniejszy zwycięztwa! Ojciec święty nie podpisze wydanego przeciwko mnie wyroku! On nie może potępić mojej książki!
Nani zwolna wydostał swe ręce z uścisku Piotra i starał się go uspokoić łagodnie, po ojcowsku go strofując, lecz usta miał okrążone ledwie dostrzegalnym uśmiechem pogardy, uważając ten cały entuzjazm za najzupełniej bezpożyteczny. A gdy zdołał uspokoić tego młodego zapaleńca, nalegał, by odszedł. Przy pożegnaniu, przerywając nowe podziękowania Piotra, rzekł spokojnie i z wielką prostotą:
— Mój drogi synu, zawsze pamiętaj, że posłuszeństwo jest najwyższą cnotą.
Piotr pragnął natychmiast bal opuścić i rad był, że odrazu odnalazł hrabiego, który mu powiedział, że król i królowa już odjechali, odprowadzeni aż do przedsionka na dole, przez całą rodzinę Buongiovannich i przez rodzinę Sacco. Królowa raczyła pocałować Celię a król uścisnął dłoń jej narzeczonego, łaska tak nadzwyczajna opromieniła radością twarze obudwu rodzin.
Bal miał się ku końcowi, coraz liczniejsze grupy osób opuszczać poczynały pałac Buongiovannich, a Prada silniej jeszcze wzburzony, pragnął ztąd uciec i tylko wyczekiwał na przyjście Piotra.
— Ach, wreszcie jesteś, kochany księże Piotrze... Czekałem na ciebie i doczekać się nie mogłem... Chodźmy.. chodźmy ztąd... Twój rodak, Narcyz Habert, polecił mi, abym cię zawiadomił, że go już tu nie ma... Podjął się odprowadzić Lizbetę do powozu... Muszę się przejść... czuję potrzebę ruchu i... świeżego powietrza... więc pójdziemy piechotą... czy zgoda?... Odprowadzę cię aż do drzwi pałacu Boccanera...
Zeszli na dół i, włożywszy paltoty, mieli wychodzić, gdy Prada zatrzymał się i wybuchnął z brutalną szorstkością:
— Wiesz, widziałem ich odjeżdżających... wiesz o kim mówię... o twoich serdecznych przyjaciołach... pojechali jednym powozem we czworo!... dobrze zrobiłeś, nie licząc na miejsce w ich karecie!... Ta donna Serafina jest bezczelna! Stara taka i przyszła tu, ciągnąc przy sobie swojego kochanka, by publicznie tryumfować z powrotu niewiernego! A teraz wiezie go swoim powozem do siebie!... A ci młodzi nie lepsi! Nie mogę o tem mówić spokojnie! Bo to ich ukazanie się dzisiejsze, jest najwyższym bezwstydem i szkaradnem okrucieństwem!
Drżał cały a po chwili dodał:
— Szczęśliwej podróży do Neapolu! Tak, życzę szczęśliwej podróży temu młodzieniaszkowi! Celia powiedziała przy mnie, że on jedzie o godzinie szóstej do Neapolu... Lepiej niech jedzie!...
Wyszedłszy na ulicę, odetchnęli z rozkoszą świeżem i chłodnem powietrzem. Noc była księżycowa, jasna i cicha, a Rzym cały spał pod niebieskiem sklepieniem, marząc o wielkości swych przeznaczeń.
Prada już się wprawdzie nieco uspokoił, lecz dla ulżenia swemu rozdrażnieniu, mówił wciąż z gorączkową ironią, to znów krytykował rzymskie kobiety, a nawet bal, który uznał przedtem za wspaniały, wydawał mu się teraz pełen śmieszności.
— Tak, one miewają piękne suknie, lecz zawsze źle leżące... bo sprowadzają stroje z Paryża, zatem nie mogą ich przymierzać... Toż samo można powiedzieć o ich klejnotach. Mają jeszcze brylanty a przedewszystkiem mają najpiękniejsze perły, lecz oprawa tych kosztowności jest tak ciężka, tak przestarzała, że razi oczy i bynajmniej nie dodaje tym paniom strojności... Ach, ale najbardziej rażącą jest ich głupota, ich ciemnota, ich lekkomyślność i jeżeli one przypuszczają, że to wszystko okupują dumą, to grubo się mylą! Wreszcie są one przedewszystkiem powierzchowne, nawet pod względem religii. Puste są! Puste, niemożliwie puste! Przypatrywałem się im dzisiaj, gdy przychodziły jeść przy bufecie. Muszę oddać im sprawiedliwość, że apetyt mają wyborny! Dzisiaj zachowywano się wyjątkowo przykładnie... nie duszono się, łykając jaknajwięcej i jaknajprędzej... Lecz na balach w Kwirynale, jest na co patrzeć! Rzucają się na bufet jak na łup, który należy zmieść i rozszarpać... wprost oblężenie i atak przypuszczają do stołów, do półmisków, rozpychają się, łapią i żrą, wstręt budząc swym widokiem!
Piotr odpowiadał tylko monosylabami, pochłaniała go radosna myśl o tej upragnionej audyencyi u papieża. Marzył o tem, przewidując i uprzedzając wszelkie możliwe szczegóły, mogące zajść podczas wieczornego widzenia. Więc to dziś nastąpi... za kilkanaście godzin — powtarzał sobie, żałując, że nie może z nikim się podzielić swoją wielką radością.
Szli dość spiesznym krokiem, donośnie odbijającym wśród pustych ulic, podczas gdy jasne światło księżyca rzucało ich czarne cienie na białawym bruku.
Wtem Prada nagle zamilkł. Już nie mógł dłużej się przezwyciężać, nie mógł zagłuszać swego bólu tem gorączkowem gadaniem, owładnęła go jakaś wściekłość, paraliżująca wszelkie wysiłki woli. Już dwukrotnie sięgnął do kieszeni, by się przekonać, że ma przy sobie list napisany zmienionem pismem do kardynała Boccanera. Powtarzał sobie słowa, które skreślił ołówkiem podczas balu, i zadowolony był, że powstrzyma spełnienie zbrodni. Postanowił odprowadzić Piotra, by osobiście rzucić list do skrzynki przy pałacowej bramie. Tak, ten list za dziesięć minut będzie w skrzynce, bo rzuci go tam, na pewno rzuci, nic nie zdoła powstrzymać go od wrzucenia tej przestrogi, bo taką jest stanowcza jego wola. Przecież on nie jest zdolny do zbrodni?... A nie ostrzedz kardynała — byłoby to samo co popełnić zbrodnię.
Ach, ale jakże srogie znosił teraz męczarnie! Ta Benedetta, ten Dario, jakże okrutną ranę mu zadali! Jakaż burza zazdrości i nienawiści szalała w jego sercu! Zapomniał o Lizbecie, o synu swoim, którego tak kochał, z którego taki był dumny! Prada był niezmiernie namiętny a najgwałtowniej pożądał tych kobiet, które opierały się jego miłosnym zapałom. Otóż dziś znów ujrzał tę kobietę, której najnamiętniej pożądał w swem życiu, by ją posiąść, kupił ją, żeniąc się z nią, a pomimo wszystko nie otrzymał jej, nie zaspokoił z nią swej żądzy, nie chciała być jego i nigdy już jego nie będzie! Nigdy! Dawniej, byłby Rzym podpalił, byle ją posiąść, a teraz pytał sam siebie co uczyni, by ona nie oddała się innemu! Ach, ta myśl, że ten drugi, ten przez nią wybrany, używać z nią będzie rozkoszy, których jemu odmówiła, jemu, swemu mężowi, jemu, który jej łaknął i do szaleństwa pożądał, myśl ta gryzła go, paliła, jak najsroższa katusza. Więc ten drugi posiądzie jego dobro, korzystać będzie z praw nie swoich! Ach, jakże oni musieli drwić razem z tego pierwszego męża! Wszak to oni rzucili nań potwarz impotencyi, prawda że zemścił się, opowiadając, że mają wspólną sypialnię, że noce spędzają w swych objęciach, a jednak sam nie wierzył, by tak było. Lecz teraz zapewne tak będzie! Bo po unieważnieniu małżeństwa przez Kościół, muszą się uważać za wolnych, niczem niekrępowanych. I Prada wywoływał w myśli obraz ich pieszczot, ich uściski i namiętne pocałunki, ich miłosne uniesienia i najwyższe ekstazy. Nie! Nie! on na to nie może pozwolić! Niechaj się ziemia raczej rozpadnie!
Znów jęknął straszliwie, jak zwierz raniony, lecz wciąż milcząc szedł dalej, kroki swe stosując do kroków Piotra. Zdawało mu się, że już się stało, że już wrzucił list do skrzynki pałacu Boccanera, i odtwarzał przypuszczalne losy tego ostrzeżenia. List spoczywać będzie w skrzynce aż do rana. Don Vigilio, sekretarz, mający z rozkazu kardynała klucz od zamku, przyjdzie o zwykłej porze, zabierze listy i zaniesie je do pokoju Jego Eminencyi. Po odczytaniu ostrzeżenia skreślonego ołówkiem, figi zostaną wyrzucone, zbrodnia się nie spełni i całość tajemnicy pokryje milczenie, jak zwykle w podobnych okolicznościach, wydarzających się w świecie czarnym.
A jeżeli listu nie będzie w skrzynce, cóż się wtedy wydarzy?.. Figi, ułożone w koszyczku i poprzekładane liśćmi, znajdą się na stole kardynała podczas obiadu, w którym weźmie udział i Dario, ponieważ jedzie do Neapolu dopiero o godzinie szóstej wieczorem. Czy obadwaj jeść będą figi?... Czy też tylko wuj?... Albo tylko siostrzeniec?... Tu, widzenie Pracy mięszało się, stawało się niewyraźnem, i znów mówił sobie, że los tem pokieruje, ten los, który spotkał w pochodzie, wyjechawszy wczoraj z Frascati, los nieubłagany, dążący do nieznanego celu i niczem niewstrzymany, zwalczający wszystkie przeszkody. Koszyk z figami sunął się, sunął coraz bliżej, był już w pałacu, gdzie śmierć z sobą przynosił i żadna ręka nie powstrzyma go od spełnienia swych przeznaczeń.
Weszli na ulicę Giulia. Ciągnęła się bez końca, cała zalana białem światłem księżyca. Już zarysowała się zdala przed nimi potężna czarna masa pałacu Boccanera. Zegar jednego z sąsiednich kościołów wydzwonił godzinę trzecią. Piotr drgnął, znów posłyszawszy bolesny jęk, który się przedarł z piersi hrabiego. Był to jęk straszliwszy od poprzednich, lecz hrabia się opanował, roześmiał się głośno i, ściskając dłoń Piotra, zawołał:
— Nie odprowadzam cię dalej... bo gdyby mnie zobaczono przed pałacem Boccanera, padłoby na mnie podejrzenie, iż się powtórnie zakochałem w mej żonie!
Zapalił cygaro i odszedł, nieobracając się po za siebie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.