Strona:PL Zola - Rzym.djvu/889

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

winna się kończyć... im dłuższy stosunek, tem droższy staje się dla serca...
Uśmiechała się z przymileniem i śliczną była świeżością swej cery, jasnością swych kędzierzawych włosów. Narcyz, patrząc na nią z przymrużonemi oczyma, porównał ją do jednej z postaci Botticellego w muzeum we Florencyi. Głos jego stłumiony, powolny, jak zwykle gdy mówił o sztuce, stanowił kontrast z uszczypliwym, pełnym sarkazmu głosem hrabiego, który wewnętrzne swe wzburzenie ujawniał wybuchami śmiechu i niezwykłą szorstkością wyrażeń.
Godziny płynęły i Piotr siedział, milcząc, pogrążywszy się w chmurnych myślach, gdy usłyszał jakiś głos kobiecy, mówiący, że kotylion już się rozpoczął. Rzeczywiście dolatywały oddalone dźwięki orkiestry i Piotr przypomniał sobie, że monsignor Nani czekać już musi na niego w sali Lustrzanej.
— Cóż... opuszczasz nas?... Czy już na dobre ztąd uciekasz? — zapytał Prada, widząc że Piotr powstał i skłonił się przed Lizbetą.
— Nie, jeszcze nie odchodzę...
— To dobrze, nie wychodź bezemnie... Chcę się przejść, więc cię odprowadzę aż do twego mieszkania... Gdy zechcesz, znajdziesz mnie tutaj...
Idąc ku sali Lustrzanej, Piotr musiał przebyć kilka salonów, żółtych i niebieskich, wspaniale udekorowanych i rzęsiście oświetlonych elekry-