Strona:PL Zola - Rzym.djvu/887

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mówiąc to, wskazywał oczyma markizę Montefiori, matkę Daria, która szła pod rękę, pomimo, że to przekraczało przyjęte zwyczaje, z drugim swym mężem, z Juliuszem Laporte, dawnym sierżantem papiezkiego wojska, którego, poślubiwszy, uczyniła markizem. Dumna z piękności swego męża o piętnaście lat od niej młodszego, markiza bywała z nim na wszystkich balach i zebraniach, nie puszczając go na krok od siebie. Teraz kazała mu zaprowadzić się do bufetu. Pili oboje szampana, jedli stojąc, ona jeszcze piękna bardzo, pomimo przeszło lat piędziesięciu, on okazałej postawy, z bujnym wąsem, z twarzą wesołą i zawadyacką, pełen ufności, że się podoba każdej kobiecie bez wyjątku.
— Czy wiecie państwo — szepnął Prada — że sowicie musiała zapłacić za tego szczęśliwca, nie licząc sumy jaką od niej zażądano w Watykanie za tytuł markiza, którym go udarowała, nie chcąc nosić prawdziwego nazwiska swojego wybrańca, kosztowało ją zagłuszenie procesu jeszcze drożej. W chwili gdy postanowiła wyjść za mąż za tego upolowanego przez siebie szwajcara, miał on sprawę sądową za podrabianie relikwij. Żydzi dostarczali mu staroświeckiego kształtu relikwiarzy, które zawierały kawałki baraniej kości, lecz były opieczętowane i poświadczone przez dygnitarzy Kościoła o znanych nazwiskach. Rzecz się wydała i świetnie idący handelek urwał się, kompromitując aż trzech rzymskich prałatów. Lecz