Strona:PL Zola - Rzym.djvu/841

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drogę ogromem swych walących się murów, a pod potężnym, sklepionym łukiem było zupełnie czarno i tylko koła powozu zaturkotały donośniej.
Gdy powóz wyjechał po za bramę, Santobono trzymał jak przedtem koszyk z figami na kolanach, a Prada patrzył nań z przerażeniem, nie rozumiejąc, dlaczego poczuł nagle jakąś bezwładność w rękach, niedozwalającą mu dokonać przedsięwziętego zamiaru. Przecież był zdecydowany przed chwilą... więc dlaczegoż nie chwycił tego koszyka i nie rzucił go daleko, gdy byli w ciemności?... Wszak przed wjechaniem pod bramę, spojrzał uważnie, by wymierzyć swój ruch. Cóż więc się z nim stało?... Dlaczego się powstrzymał?... Czuł, że nowe ogarniają go wachania, że nic nie zdoła przedsięwziąść, nic dokonać, bo skrycie chciał módz dłużej rozporządzać losem, kierować nim i powstrzymać w ostatniej dopiero chwili. Zapragnął porozkoszować się władzą śmierci i przeznaczenia w pełnym pochodzie, a władza ta mieściła się w tym małym koszyku z figami, lecz groźnemi nie były jeszcze dzisiaj, więc dlaczegóż nie przedłużyć... dlaczegóż nie poczekać do jutra?.. Jeszcze czasu pozostało wiele, a wszak był pewnym siebie, i wiedział, że nie dozwoli, by trucizna śmierć zadała komu z mieszkańców pałacu Boccanera. Myśli snuły się wzburzone, niejasne, zatrzymał się wreszcie na postanowieniu napisania ostrzegającego listu,