Strona:PL Zola - Rzym.djvu/830

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Santobono, łyknąwszy duszkiem nalaną szklankę, cmoknął językiem, lecz nic nie odpowiedział, tylko zwolna, ostrożnie, postawił przy sobie na ziemi koszyk z figami i, zdjąwszy kapelusz, hałaśliwie odetchnął.
Pogodny wieczór dzisiejszy, był rzeczywiście zachwycającym. Niebo przybrało barwę jasno złotą, opromieniając stepy Kampanii, która wkrótce miała się do snu ułożyć, a lekkie podmuchy wiatru przynosiły zapachy traw i zeschłych polnych kwiatów.
— Jakże tu rozkosznie — szepnął Piotr. — Jakiż wdzięk tajemniczy posiada ta pustynia, pełna niezmąconego spokoju; patrząc na nią, zapomina się o reszcie świata!
Prada kiwnął tylko głową, bo nalawszy znów wina do szklanki Santobona, cały był zajęty drobną sceną, którą szczerze się bawił, wreszcie rozweselony, dał znak Piotrowi oczyma i obadwaj patrzyli teraz na rozgrywającą się akcyę. W pobliżu miejsca, gdzie siedzieli, chodziło kilka chudych kur polujących na owady. Jedna z nich, czarna, ładna kokoszka, zgrabna i cała błyszcząca, spostrzegła koszyk z figami i śmiało się do niego zbliżyła. Lecz gdy była już blizko, ogarnęła ją trwoga i cofnęła się, nie spuszczając wszakże z oka fig, które bardzo ją nęciły. Wyciągała ku nim szyję, lecz na próżno. Wreszcie łakomstwo dodało jej odwagi; zbliżyła się szybko do koszyka wysoko unosząc nogi i napastni-