Przejdź do zawartości

Piękny chłopiec/Część pierwsza/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piękny chłopiec
Podtytuł Powieść
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bel-Ami
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Pojedynek ów postawił Jerzego w rządzie naczelnych kronikarzy Vie Française; ponieważ jednak trudno mu było o pomysły, obrał sobie za specyalność deklamowanie na temat upadku moralności, charakterów, braku zupełnego pamtryotyzmu i anemii honoru francuskiego. (Dummny był bardzo z wynalezienia wyrazu: „anemmia“).
Gdy zaś pani de Marelle, pełna owego dowcipu lekkiego i sceptycznego, zwanego powszemchnie dowcipem paryskim, wyśmiewała się z tych tyrad, obalając je epigramami, odpowiamdał z uśmiechem:
— Ba! to mi wyrobi dobrą opinie na przyszłość.
Mieszkał obecnie przy ulicy Konstantynopolskiej, gdzie przeniósł był walizą, brzytwy i mydło — cały swój dobytek. Dwa lub trzy razy tygodniowo, gdy jeszcze leżał w łóżku, zjawiała się młoda kobieta i rozebrawszy się w ciągu jednej minuty, drżąc jeszcze od zimna, wślizgiwała się do łóżka. Duroy nawzajem, obiadował co czwartek w domu de Marell’ow i starał się przypodobać mężowi, rozmawiając z nim o rolnictwie. A ponieważ i jego samego ten przedmiot bardzo zajmował, dysputowali niejednokrotnie tak żywo, że zapominali obaj o żonie, drzemiącej na kanapie. Lorka drzemała również, siedząc na kolanach ojca, lub swego Bel-Ami.
Po odejściu dziennikarza, pani de Marelle, wygłaszająca zwykle swe sądy tonem doktrynerskim, zauważała:
— Doprawdy! to bardzo przyjemny młody człowiek. Ma umysł bardzo rozwinięty.
Luty miał się już ku końcowi.
Na ulicach pachniały pierwsze fiołki, przewożone na ogrodniczych wózkach.
Horyzontu Duroy’a ani jedna nie mąciła chmurka.
Aż tu, wracając raz wieczorem do domu, ujrzał wsuniętą podedrzwi kopertę. Na marce odczytał „Cannes“. List brzmiał:

Cannes, willa Jolie.

„Kochany panie i przyjacielu. Powiedziałeś mi, nieprawdaż, że mogę liczyć na ciebie we wszystkiem? A zatem, chcę cię prosić o pewną przysługę straszną, to jest o przybycie do mnie, bym nie była sama podczas ostatnich chwil umierającego Karola. Zdaje się, że nie pociągnie dłużej niż tydzień. Wstaje jeszcze co prawda, ale doktorzy uprzedzili mię o rychłym końcu.
Nie mam już ani siły, ni odwagi, patrzeć ustawicznie na to powolne konanie, a myśl o zgonie przejmuje mnie strachem śmiertelnym.
Pana tylko jednego mogą prosić o podobną przysługą, gdyz mąź mój nie ma rodziny. Pan byłeś jego towarzyszem; i on cię wprowadził do dziennika. Przybywaj, błagam o to. Nie mam nikogo do pomocy.
Szczerze oddana przyjaciółka

Magdalena Forestier.“

Dziwne jakieś uczucie przepełniło mu serce, uczucie jakiejś swobody, przestrzeni, roztwierającej się przed nim.
— Ma się rozumieć, ze pojadą — szepnął. — Biedny Karol! Ha, trudno!
Wydawca, któremu zakomunikował list młodej kobiety, dał pozwolenie, z wielką jednak niechęcią.
— Tylko wracaj pan prędko — powtarzał. — Jesteś nam pan niezbędnie potrzebny.
Jerzy Duroy wyjechał do Cannes kuryerem nazajutrz o siódmej, uwiadomiwszy de Marell’ów telegraficznie.
Stanął na miejscu następnego dnia o czwartej po południu. Przewodnik zaprowadził go do willi „Jolie“, wśród sosnowego lasku, zapełnionego białymi domkami od Cannes aż do zatoki Juan.
Dom niewielki był i niski, w stylu czysto włoskim i stał na skraju drogi, wijącej się zygzakiem pośród drzew, a obfitującej na każdym kroku w malownicze widoki.
— Ach! panie Duroy, pani wyczekuje pana z taką niecierpliwością! — zawołał służący, otwierając drzwi przybyłemu.
— Jakże się miewa wasz pan? — zapytał.
— Ach! niedobrze! Niedługo już pociągnie.
Salon, do którego go wprowadzono, obity był perskim materyałem różowo-niebieskim. Ogromne okna wychodziły na miasto i na morze.
— Do licha! jak tu elegancko w tej willi — szepnął do siebie. — Skąd oni biorą pieniądze na to wszystko?
Szelest sukni skierował jego uwagę w przeciwną stronę.
— Jaki pan dobry, jaki dobry, że przyjechałeś! — zawołała pani Forestier, wyciągając doń obie ręce. — Jaki pan dobry! — dodała. I nagle go uścisnęła.
Zmierzyli się wzrokiem.
Bledsza była niż zwykle, szczuplejsza, lecz świeża, a wyglądała może nawet piękniej; delikatniejsza cera czyniła ją bardziej jeszcze ponętną niż zwykle.
— On jest teraz okropny — szeptała. — Czuje, iż jest stracony, i tyranizuje mnie w sposób straszliwy. Uprzedziłam go o pańskim przyjeździe. Ale gdzież pańska waliza?
— Zostawiłem ją na kolei, nie wiedząc, w którym hotelu pani poradzi mi stanąć. Chciałbym się ulokować blisko.
— Zamieszka pan tutaj, w willi — odpowiedziała, po chwilowym namyśle. — Pański pokój jest już nawet gotowy. On może umrzeć każdej chwili, a gdyby katastrofa nastąpiła w nocy, byłabym całkiem sama. Poszlę na kolej po pańskie rzeczy.
— Tak pani rozkaże — odpowiedział z ukłonem.
— Teraz chodźmy do niego, na górą — rzekła.
Poszedł za nią. Otworzyła jedne z drzwi na pierwszem piętrze i Duroy zobaczył Karola siedzącego na fotelu przy oknie i otulonego kołdrami; śmiertelnie blady, w czerwonem świetle zapadającego słońca — rodzaj trupa, patrzącego ku niemu. Odgadł raczej niż poznał swego przyjaciela.
Powietrze przepojone było ziółkami, eterem i żywicą, tą nieokreśloną i ciężką atmosferą, właściwą mieszkaniom, w których przebywa suchotnik.
Forestier z trudem podniósł rękę:
— Jak się masz — rzekł.
— Chcesz mię zobaczyć umierającego. Dziękuję ci.
— Umierającego! — z wymuszonym śmiechem zawołał Duroy. — To nie byłby widok zbyt zabawny, bym dla niego przyjeżdżał do Cannes. Przyjechałem cię odwiedzić i trochę odpocząć.
— Usiądź — rzekł chory, spuszczając głowę i pogrążając się w rozpaczliwych swych myślach.
Oddychał szybko, dyszał, a od czasu do czasu wydawał rodzaj jęku, jakby chcąc nim przypomnieć, jak bardzo jest chory.
— Spójrz pan na krajobraz! Jakie to piękne! — ozwała się pani Forestier, przystępując do okna i wskazując mu ruchem głowy roztaczający się stąd horyzont.
Na wprost nich, zasiany willami pagórek, opadał aż do ich willi, półkolem wzniesionej nad brzegiem morza; front domu zwrócony był na groblę, poza którą widniało miasto, ze strzelającą w górę starą wieżycą. Tył willi wychodził ku cyplowi Croisette naprzeciw wysp Lerynckich. Wyspy rysowały się jak dwie zielone plamy, rzucone na błękitne fale wody, a z wysoka wydawały się tak płaskie, iż można było je brać za dwa olbrzymie liście, pływające po wodnej toni.
A hen daleko, poza niknącą z drugiej strony zatoką, groblą i wieżycą, rysowała się na purpurowym horyzoncie sina wstęga wysokich garbów o dziwacznych, prześlicznych, zaokrąglonych, to znów stożkowatych wierzchołkach, kończących się niebotyczną, piramidalną górą, zanurzającą stopy w pełnem morzu.
— To Estherel — objaśniła pani Forestier.
Poza ciemnymi wierzchołkami przestrzeń cała płonęła krwawo-złotym blaskiem, rażącym wzrok patrzącego.
Duroy mimo woli przejęty był majestatycznem konaniem słońca.
— Tak, to przygniatające! — szepnął, nie znajdując wyrażenia, lepiej malującego jego zachwyt.
— Wpuść mi trochę powietrza — ozwał się Forestier do żony.
— Bądź ostrożny — odparła. — Późno już, słońce zachodzi, mógłbyś się zaziębić, a wiesz przecie, jak to dla ciebie szkodliwe.
— Mówię ci, że się duszę — rzekł z gniewnym gestem, uwydatniającym chudość warg, policzków i ostro występujące kości; mówiąc to, wykonał ruch lekki, nerwowy, jakby zadający kułaka. — Cóż cię to obchodzi, czy umrę dzień wcześniej lub później, skoro jestem... Otworzyła całe okno.
Powiew wpływającego powietrza musnął ich wszystkich pieszczotliwie. Wietrzyk był ciepły, spokojny, rozkoszny, wietrzyk prawdziwej wiosny, napełnionej już zapachem drzew i silnie pachnących krzewów, rosnących na tym pagórku. Przeważał mocny zapach żywicy i cierpki smak eukaliptusu.
Forestier pił powietrze oddechem krótkim, gorączkowym.
— Zamknij okno — rzekł znowu cicho, głosem syczącym od wściekłości.
— To mi szkodzi. Wolałbym zdechnąć w jakim lochu!
Żona powoli zamknęła okno i z czołem przyłożonem do szyby, patrzyła w dal.
Duroy zakłopotany, chciał coś powiedzieć do chorego, uspokajać go, lecz nie mógł znaleźć nic odpowiedniego.
— Więc nie czujesz się tu lepiej? — spytał wreszcie.
— Widzisz przecie — odpowiedział Karol, wzruszając niecierpliwie ramionami i ponownie chyląc głowę.
— No, ale w każdym razie przyjemniej tu, niż w Paryżu — począł znów Duroy.
— Tam, jeszcze kompletna zima. Ustawicznie pada śnieg, grad, albo też deszcz drobniutki, a o trzeciej po południu jest już tak ciemno, że trzeba zapalać światła.
— Co nowego w dzienniku? — zapytał Forestier.
— Nic właściwie. Na twego zastępcę wzięto małego Lacrin’a z dziennika Voltaire; nie jest jednak dość wytrawny. Trzeba, byś wracał rychło.
— Ja? Ja będę teraz pisywał kroniki sześć stóp pod ziemią — wyjąkał.
Myśl ta, stale zajmująca jego umysł, powracała ustawicznie, jak oddźwięk poruszanego dzwonka, zjawiając się przy każdem słowie, przy każdem zapytaniu.
Zapanowało długie milczenie, milczenie boleśne i głębokie.
Łuna zachodu gasła powoli, góry stawały się coraz czarniejsze. Zaróżowiony półcień, pierwszy wysłannik nocy, mający jeszcze w sobie odblaski gasnącego żaru, wnikał do pokoju, zbarwiając meble, ściany, malowidła, wszystkie kąciki mieszkania, tą mieszaniną, na którą się składa kolor czarny i purpurowy. Zwierciadło, umieszczone nad kominkiem, wydawało się jedną kałużą pełną krwi.
Pani Forestier stała wciąż nieruchoma, z czołem opartem o szybę.
Karol ozwał się głosem urywanym, dyszącym, przejmującym:
— Na ileż zachodów słońca jeszcze będę patrzeć?... ośm... dziesięć... piętnaście lub może dwadzieścia... a może nawet trzydzieści... więcej nie... Wy macie jeszcze przyszłość przed sobą... dla mnie kończy się już wszystko... a po mnie jednak... wszystko będzie tym samym szło trybem... jak gdybym należał jeszcze do żyjących. Wszystko, na co patrzę — mówił dalej po chwili milczenia — przypomina mi, iż mam stąd odejść... odejść niezadługo... za kilka dni może. To okropne... Nie zobaczę już potem nic... nic z tego, co mnie w tej chwili otacza... naj< mniejszego przedmiotu... szklanek... talerzy... łóżek, gdzie się tak wygodnie spoczywa... pojazdów... Jak to przyjemnie wyjeżdżać wieczorem na spa^ cer... Jak ja to wszystko lubiłem!
Palcami obu rąk wykonywał ruchy lekkie, nerwowe, na poręczy fotelu, jakby grał na fortepianie. Każdorazowe zaś umilknięcie przykrzejsze było jeszcze od słów, gdyż kazało się domyślać okropnych, rozpaczliwych myśli chorego.
Duroy przypomniał sobie nagle, co mówił do niego Norbert de Varenne przed kilku tygodniami:
— Ja widzę nieraz śmierć tak blisko siebie, że chciałbym dosięgnąć ją ramieniem i odrzucić gdzieś daleko... Odnajduję ją wszędzie, na kaźdym kroku. Widzę ją w zmiażdżonych na ulicy owadach, w liściach opadających, w srebrnym włosie na brodzie mego przyjaciela i wówczas z piersi mojej wyrywa się wściekły okrzyk: „Oto ona, śmierć!“
Nie rozumiał go wówczas; teraz jednak, patrząc na Karola, wiedział już, co to znaczy. Odczuł nagle przenikający go straszliwy, nieznany dotąd niepokój i oto zdało mu się, iż obok tego dyszącego, siedzącego na fotelu człowieka, dostrzega nagle stojącą tuz koło siebie, straszliwą i ohydną śmierć. Napadła go gwałtowna chęć ucieczki, natychmiastowego powrotu do Paryża. Ach! gdyby był wiedział, nie byłby tu przyjechał.
Noc, jak gdyby przedwczesna żałoba, całkowicie zalegała pokój. Widać było tylko okno i rysującą się na jaśniejszej, lustrzanej tafli, sylwetkę stojącej wciąż nieruchomo młodej kobiety.
— No i cóż, nie przyniosą dzisiaj lampy? — zapytał niecierpliwie Forestier. — To się nazywa pielęgnować chorego.
Cień rysującego się na szybach ciała zniknął i w tejże samej niemal chwili rozległ się odgłos dzwonka elektrycznego. Za chwilę wszedł służący z zapaloną lampą i postawił ją na kominku.
— Położysz się, czy zejdziesz na obiad do jadalni? — zapytała Magdalena.
— Zejdę — odrzekł.
W ciągu godzinnego czekania na obiad wszyscy troje siedzieli nieruchomo, zamieniając czasami jakieś banalne zdanie, rzucając nic nie znaczące słowo, jak gdyby zbyt długie milczenie groziło niebezpieczeństwem. Pragnęli przerwać tę głuchą ciszę i ożywić zakrzepłe powietrze tego pokoju, w którym krążyła już śmierć.
Zapowiedziano wreszcie obiad, który wydał się Jerzemu nieskończenie długim. Nie rozmawiano wcale, jedzono w milczeniu, robiąc gałki z chleba w chwilach czekania na potrawy. Służący usługiwał jakby przesuwający się cień; Forestier nie znosił teraz najlżejszego skrzypnięcia obuwia, więc służący chodził w pantoflach. Jedynie ruch zegarowego wahadła przerywał miarowo panującą tu ciszę.
Zaledwie skończono obiad, Duroy pod pozorem zmęczenia usunął się do swojego pokoju i wsparty o poręcz okna, wpatrywał się w jasną pełnię księżyca. Jakby glob jakiej olbrzymiej lampy, rzucała ona na białe mury rozsypanych will jasność chłodną i przyćmioną, zasiewając znów morze jakby łuską ruchomą, łagodną i błyskotliwą.
Duroy myślał pod jakimby pozorem mógł wyjechać natychmiast, wynajdując zmyślone powody, telegramy lub wezwanie Waltera. Zbudziwszy się jednak nazajutrz, uznał, że ucieczka jest stanowczo niemożliwą, gdyż panią Forestier niełatwo wywieść w pole, a on straciłby niepowrotnie wszelkie korzyści poświęcenia.
— Ach, do licha! to nudne! ale cóż począć? Musi się przebywać w życiu okresy przykre. Zresztą, nie potrwa to zbyt długo!...
Czas był prześliczny. Niebo okryte było szafirem, owym szafirem południa, napełniającym serce radością, Duroy udał się nad morze, uważając, iż dosyć będzie miał czasu na odwiedzenie Forestiera.
Gdy wrócił na śniadanie, służący oznajmił mu, iż pan Forestier pytał już kilkakrotnie o niego.
— Może pan zechce wejść do niego na górę — rzekł.
Udał się do Karola. Chory zdawał się drzemać w fotelu. Żona wyciągnięta na kanapce, czytała.
Forestier podniósł głowę.
— No i cóż, jakie się miewasz? — spytał Duroy.
— Zuchowato dziś wyglądasz — dodał.
— Tak, dziś mi lepiej — szepnął suchotnik.
— Odzyskałem siły. Zjedz prędko śniadanie z Magdaleną, to wyjedziemy na spacer.
— Ot, widzi pan! dzisiaj zdaje mu się, ii jest już ocalony — rzekła młoda kobieta, znalazłszy się sam na sam z Duroy’em.
— Układa projekty od samego rana. Jedziemy w tej chwili do zatoki Juan, dla zakupienia fajansów do naszego mieszkania w Paryżu. Chce koniecznie wyjechać, choć ja strasznie się tego boję. To mu może zaszkodzić.
Gdy zajechała kareta, Forestier zeszedł na dół, opierając się silnie na ramieniu służącego. Spostrzegłszy jednak karetą zamkniętą, kazał natychmiast spuścić daszek.
— Alei, zaziębisz się — protestowała żona. — To prawdziwe szaleństwo.
— Nie, czuję się daleko lepiej — nalegał.
Jechali naprzód temi cienistemi, wijącemi się wciąż pomiędzy dwoma ogrodami alejami, które czynią z Cannes rodzaj angielskiego parku, następnie skręcili na drogę, prowadzącą do Antibes i biegnącą nad samem morzem.
Forestier dawał różne objaśnienia, w miarę miejsc przebywanych. Wskazał naprzód willę, należącą do jakiegoś hrabiego z Paryża, potem wyliczał nazwiska innych. Był wesoły, tą wymuszoną, sztuczną, nietrwałą wesołością skazańca. Wskazując na okolicę, podnosił palec, gdyż do podniesienia ręki nie miał sił.
— Ot, widzisz, tam leży wyspa Świętej Małgorzaty i zamek, w którym się ukrywał Bazaine. Że też nie zniszczą pamiątki tak hańbiącej!
Następnie przeszedł do innych wspomnień pułkowych i wyliczał nazwiska, przypominające im różnorodne historye. Nagle droga skręciła w inną stronę, odsłaniając całą zatokę Juan, z białą wioską w głębi i cyplem Antibes.
— Ach! eskadra! patrz, eskadra! — wykrzyknął Forestier z dziecinną radością.
W istocie, w pośrodku olbrzymiej zatoki widać było teraz z pół tuzina wielkich okrętów, podobnych do niebotycznych skał, pokrytych konarami i rogami jeleni. Dziwaczne one były i bezkształtne, ze swymi naroślami, wieżami i ostrogami, zanurzającymi się, jakby dla podchwycenia morskich korzeni.
Trudno było nawet pojąć, jak podobna masa może się poruszać, zmieniać miejsce; wydawała się bowiem strasznie ciężką i niejako przykutą do morskiej głębiny. Wysoka, okrągła, kołysząca się baterya, w kształcie obserwatoryum, podobna była do wieży, ostrzegającej płynące okręty o rafach podwodnych.
Wielki okręt, żaglowiec, wypłynął na otwartą przestrzeń, igrając wesoło z wiatrem. Zwinny był i lekki, w porównaniu do tych wojennych potworów żelaznych, strasznych, przysiadłych jakby na morskiej toni.
Forestier silił się, by je rozpoznać.
— „Colbert“ — mówił — „Suffren“, „Admirał Dupperé“, „Le Redoutable“, „La Devastation“. Nie mylę się... to „La Devastation“.
Przybyli za chwilę do pewnego rodzaju pawilonu o wielkich wymiarach, na którym było wypisane: „Fajanse artystyczne z zatoki Juan“ — i kareta okrążywszy szmaragdowy gazon, zatrzymała się przed wystawą sklepową.
Forestier chciał koniecznie wybrać dwa duże wazony na bibliotekę. Ponieważ jednak trudno mu było wysiąść z powozu, przynoszono mu różnorodne modele. Wybierał długo, zasięgając w tym względzie rad Jerzego i żony.
— Wiesz, to na tę szafę, w głębi mojego gabinetu — mówił. — Siedząc na fotelu, mam ją zawsze przed oczami, a lubię kształt starożytny, zwłaszcza grecki.
Przyglądał się uważnie wazom, kazał przynosić inne, wracał do pierwszych. Wreszcie wybrał i płacąc rachunek, żądał natychmiastowej wysyłki.
— Wracam do Paryża za kilka dni — tłómaczył.
Gdy wracali już do domu, jadąc brzegiem zatoki, wiatr, wydostawszy się z poza jakiejś doliny, owiał ich niespodzianie i chory zaczął kaszleć.
Z początku lekko, zwykły atak kaszlu, który się jednak potęgował, przechodząc w krztuszenie, w rodzaj czkawki i rzężenie.
Dyszał ciężko, a ilekroć chciał odetchnąć, kaszel wychodzący z głębi piersi, rozrywał mu gardło. Nic go nie mogło uspokoić. Z powozu wniesiono go do pokoju, jak dziecko, a Duroy, trzymający mu nogi, czuł każde ich wstrząśnienie, spowodowane konwulsyami płucnemi.
Nawet ciepłe łóżko, nie zdołało uśmierzyć tego gwałtownego ataku, który trwał aż do północy; nareszcie zapomocą silnych narkotyków przerwano ten spazmatyczny kaszel. Z otwartemi oczami, mając głową ułożoną wysoko na poduszkach, siedział chory, aż do samego poranka.
Pierwsze słowa, jakie przemówił, były wezwaniem golarza, gdyż miał zwyczaj golić się codziennie. Podniósł się do tej operacyi tualetowej, lecz w tejże niemal chwili zmuszonym był położyć się napowrót, a oddech jego stał się tak krótkim i ciężkim, że przerażona pani Forestier kazała obudzić Jerzego, który właśnie się położył, by udał się po doktora.
Przyprowadził natychmiast pana Gavaut, który zapisawszy jakiś napój, dał jeszcze kilka poleceń, lecz gdy odprowadzający go do drzwi dziennikarz zapytał o istotny stan chorego, odpowiedział: To już agonia.
— Jutro rano skończy niezawodnie. Musi pan uprzedzić tą biedną żoną i zawezwać ksiądza. Co do mnie, nie mam tu już nic do roboty. Zastosują się jednak w zupełności do pańskiego życzenia.
Duroy poprosił do siebie Magdaleną.
— Doktor powiedział, iż umrze jutro. Sądzi, że należy zawezwać księdza. Co pani sądzi?
Wahała się przez chwilą, poczem zważywszy wszystko, rzekła głosem powolnym:
— Tak, to będzie lepiej... pod każdym wzglądem... Muszą go przygotować... powiem, iż proboszcz pragnie go odwiedzić... lub coś podobnego... sama jeszcze nie wiem co. Niech pan będzie tak dobry, wyszukać jakiegoś... jakiegoś księdza... Trzebaby takiego, któryby nie robił za wiele ceremonii. Staraj się znaleść takiego, któryby się zadowolnił spowiedzią, uwalniając nas od dalszych historyi.
Duroy przyprowadził jakiegoś starego kapłana, upewniając Magdalenę, ze ten zgodzi się na wszystko.
Zaledwie ksiądz znalazł się w pokoju konającego, pani Forestier przeszła wraz z Jerzym do pokoju przyległego.
— To go bardzo wzburzyło — rzekła. — Gdy mu wspomniałam o księdzu, twarz jego przybrała wyraz przerażający... jakby odczuł... jakieś tchnienie... no, wie pan przecież... Zrozumiał nareszcie, iż już po wszystkiem, że ostatnie to już godziny...
Mówiąc to, była bardzo blada.
— Nigdy nie potrafię zapomnieć tego wyrazu przerażenia — mówiła dalej. — Bezwątpienia ujrzał on wówczas stojącą przed nim śmierć. Widział ją...
Do uszu ich dolatywały całe zdania. Ksiądz był cokolwiek głuchy i mówił głośno:
— Ależ nie, nie, nie jest tak źle, jak się panu wydaje. Jest pan chory, ale niema żadnego niebezpieczeństwa, a najlepszym dowodem, ze przychodzą tak po sąsiedzku pana odwiedzić.
Nie dosłyszano odpowiedzi Karola. Starzec zaczął znowu:
— Nie, nie będę pana spowiadał. Pomówimy o tem, gdy pan będzie zdrowszy. Jeśli pan chce korzystać z mojej wizyty, to możesz się zresztą wyspowiadać: wcale się nie sprzeciwiam. Jestem pasterzem i korzystam z każdej sposobności przygarnięcia ku sobie owieczek.
Nastąpiło długie milczenie. Widocznie mówił teraz Forestier swym głosem cichym i bezdźwięcznym.
Nagle, rozległ się znowu doniosły głos księdza, mówiącego uroczystym tonem celebranta:
— Miłosierdzie Boga jest nieskończone powtarzaj za mną Confiteor, moje dziecko. Zapomniałeś go może, to ci pomogę. Powtarzaj za mną: Confiteor Dei omnipotenti... Beatae Mariae semper virgini...
Zatrzymywał się od czasu do czasu, jakby chcąc dać konającemu możność łatwiejszego powtarzania.
— Teraz rozpocznij spowiedź — rzekł.
Młoda kobieta i Duroy siedzieli nieruchomo, zaskoczeni dziwnym niepokojem, obezwładnieni trwogą wyczekiwania.
Chory mówił coś pocichu. Ksiądz powtórzył za nim:
— Miałeś zatem grzeszne upodobania... — mówił — a jakiej to natury moje dziecko?
— Zejdźmy trochę do ogrodu — rzekła młoda kobieta. — Nie powinniśmy słuchać jego tajemnic.
Usiedli przed domem na ławce, mając dokoła siebie rozkwitłe krzewy róż i cały gazon wonnych gwoździków, napełniających powietrze, słodkim aromatem.
— Czy wróci pani rychło do Paryża? — zapytał Duroy po chwilowem milczeniu.
— Ach! tak, niezadługo — odpowiedziała. — Gdy się to wszystko skończy.
— Za jakie dziesięć dni, nieprawdaż?
— Tak, mniej więcej.
— Czy on nie ma żadnych krewnych? — pytał dalej.
— Żadnych, oprócz dalekich kuzynów. Rodziców stracił, będąc jeszcze dzieckiem.
Patrzyli oboje na motyla, przebiegającego po barwnych gwoździkach i trzepoczącego skrzydełkami; w kielichach wonnych tych kwiatów szukał pożywienia.
Zbliżył się służący, oznajmiając, że ksiądz proboszcz już skończył. Udali się zatem do pokoju chorego.
Zdawało się, iż Forestier schudł jeszcze bardziej w ciągu ostatnich godzin.
— Do widzenia, moje dziecko — mówił ksiądz, trzymając go za ręką. — Powrócę do ciebie jutro.
I z temi słowy odszedł.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, konający, dysząc ciężko, próbował podnieść ku żonie obie ręce, szepcząc:
— Ratuj mnie!... ratuj mnie... droga moja... nie chcę umierać... Ach! ratuj mnie... Mów, co trzeba robić, idź po doktora... Zrobię wszystko co tylko będzie potrzeba... Ta nie chcę... ja nie chcę...
Płakał. Grube, wielkie łzy spływały mu po wynędzniałych policzkach, a kąciki ust drżały jak u małych dzieci dotkniętych przykrością.
Ręce opadły mu znów na łóżko i rozpoczęły ruch powolny i regularny; zdawało się, iż chce coś zebrać z kołdry.
— Ależ to nic — szeptała żona, płacząc także. — To przesilenie. Jutro będzie ci lepiej. Przemęczyłeś się wczoraj tym spacerem.
Oddech konającego był szybszy, niż u zadyszanego długim biegiem wyżła, tak szybki, że trudno go już było policzyć, a tak słaby, że zaledwie był dosłyszalny.
— Ja nie chcę umierać... powtarzał ustawicznie. — Ach!... m ój Boże... mój Boże... co się ze mną stanie? Nie zobaczę już nic... nigdy... Ach! mój Boże!...
Widocznie widział coś przed sobą, coś niewidzialnego dla drugich, lecz co w jego oczach odbijało się przestrachem i obrzydzeniem.
Nagle, wstrząsnął się gwałtownym dreszczem, przebiegającym całe jego ciało i wyjąkał:
— Cmentarz... ja... mój Boże!...
Zamilkł, nieruchomy, z twarzą przerażoną, dysząc ciężko.
Mijały godziny, na sąsiednim klasztorze zegar wybił południe. Duroy wyszedł na śniadanie... i wrócił dopiero po godzinie. Pani Forestier nie chciała przyjąć żadnego posiłku. Chory leżał wciąż nieruchomo. Przesuwał ciągle palcami po prześcieradle, jakby chcąc je przyciągnąć do twarzy.
Młoda kobieta siedziała na fotelu przy nogach chorego. Duroy usiadł obok niej — czekali w milczeniu.
Była tu i dozorczyni, przysłana przez doktora, a drzemiąca w tej chwili przy oknie.
Duroy zaczynał także drzemać, gdy naraz, pod wpływem jakiegoś dziwnego odczucia, szeroko otworzył oczy i ujrzał oczy Karola gasnące jak dwa dopalające się światła. Lekka czkawka wzruszyła jeszcze gardłem konającego, a w kącikach ust ukazały się dwie cieniutkie strugi krwi, które spłynęły następnie na bieliznę. Ręce zaprzestały strasznej swej wędrówki. Przestał oddychać.
Żona zrozumiała i krzyknąwszy, rzuciła się na kolana, kryjąc twarz w poduszkach i szlochając.
Jerzy, przerażony i zdumiony, machinalnie zrobił znak krzyża. Dozorczyni rozbudzona zbliżyła się do łóżka:
— Już po wszystkiem — rzekła.
— Nie myślałem, że to tak prędko nastąpi — rzekł Jerzy z westchnieniem ulgi, odzyskując stopniowo równowagę.
Po pierwszem wrażeniu i pierwszych łzach wylanych, zajęto się natychmiast przygotowaniami do pogrzebu. Duroy biegał do późnego wieczora.
Wściekle był głodny po powrocie. Pani Forestier również się trochę posiliła, poczem zasiedli oboje, by czuwać przy zwłokach.
Na małym, nocnym stoliku paliły się dwie świece, a obok stał talerz, napełniony wodą, w której zanurzała się gałązka mimozy, gdyż nie znaleziono potrzebnego w takich razach bukszpanu. Sami byli oboje, obok tego, który już nie istniał. Siedzieli w milczeniu, zadumani, patrząc na nieboszczyka.
Jerzy, pod wpływem jakiejś siły magicznej, wpatrywał się uparcie w umarłego. Umysł jego i oko, jakby zaczarowane, spoczywały ustawicznie na tej wychudzonej twarzy, wydającej się jeszcze bardziej zapadłą, pod migotliwem światłem. Więc to był on, jego przyjaciel, Karol Forestier, rozmawiający z nim jeszcze wczoraj. Jakaż to dziwna i straszna rzecz, ten ostateczny zanik człowieka! Ach! przypomniały mu się teraz słowa, wypowiedziane kiedyś przez Norberta de Varenne. „Człowiek nie powraca nigdy.“ — Urodzą się miliony istot podobnych, mających takież same oczy, nos, usta, czaszką, wypełnioną myślami — nigdy jednak nie powróci ten, który spoczywa oto cicho na tem łożu.
Przez szereg lat żył, jadł, śmiał sią, kochał, miał nadzieje, jak wszyscy inni. A teraz było już po wszystkiem, po wszystkiem dla niego, po wszystkiem, na wieki! Życie! dni kilka, a potem nic — nic! Człowiek się rodzi, rośnie, jest szczęśliwym, żywi nadzieje — a potem umiera! Bądź zdrów człowieku! mężczyzno czy kobieto, nie powrócisz już nigdy na tą ziemią! A jednak, każdy nosi w sobie gorączkowe jakieś, nieokreślone pragnienie nieśmiertelności. Każdy jest pewnym rodzajem wszechświata — we wszechświecie i każdy znika niezadługo w gnojowisku nowych zarodków. Rośliny, zwierzęta, ludzie, gwiazdy, światy, wszystko ożywia sią, a potem umiera, po to, by w innej formie powstać. Nie powraca jednak nigdy tenże sam człowiek, robak lub planeta!
Trwoga straszna, nieokreślona przygniatała umysł Jerzego; przerażenie wobec tego bezgranicznego, nieuniknionego prawa, niszczącego bezpowrotnie istnienie tak krótkie i marne. Pochylił czoło pod tą groźbą. Myślał o muchach, żyjących zaledwie przez kilka godzin, o zwierzętach, istniejących dni kilka, o człowieku, żyjącym lat kilka, i ziemiach, istniejących przez kilka wieków. Jakaż więc różnica między jednemi a drugiemi? Kilka chwil więcej — ot i wszystko!
Odwrócił oczy, by nie patrzeć dłużej na trupa.
Pani Forestier, z pochyloną głową, zdawała się być pogrążoną w zadumie bolesnej. Piękne jej blond włosy wyglądały tak uroczo przy tej smutnej twarzy, że słodkie jakieś wrażenie, jakby podmuch nadziei, wniknęło do serca młodego człowieka. Po cóż się martwić, skoro miał przed sobą jeszcze lat tyle?
Zaczął się jej przypatrywać. Nie zwracała na niego uwagi, zajęta jedynie własnemi myślami.
— Oto jedyne w życiu szczęście: miłość! — myślał. — Szczęście objęcia ukochanej kobiety! To kres ludzkiej rozkoszy!
Jakie szczęście miał ten zmarły, że spotkał tak miłą i rozumną towarzyszkę. W jaki sposób się poznali? Jak ona mogła się zgodzić na połączenie z tak biednym i mało zdolnym człowiekiem? Jakim sposobem potrafiła z niego coś zrobić?
Zaczął myśleć o wszystkich tajemnicach życiowych. Przypomniał sobie szepty co do hrabiego Vaudrec’a, który jakoby miał ją wyposażyć i wydać za mąż.
Co tez ona teraz pocznie z sobą? Za kogo wyjdzie: za deputowanego, jak przypuszczała pani de Marelle, lub może za dziarskiego jaskiego chłopca, któryby przewyższał Forestiera? Czy ona tez ma jakie plany, projekta, marzenia ukryte? Jak bardzo chciałby o tem wiedzieć! Ale cóż go to właściwie obchodzi? Zadał sobie to pytanie i naraz zrozumiał, że ta jego troska o nią pochodzi z ukrytych, niewyraźnych a tajemnych myśli, które sobie uświadomić możemy, grzebiąc w najtajniejszych pokładach duszy.
Tak, dla czegóż nie miałby spróbować, czy nie uda mu się podbić dla siebie tego serca? Jakiż on byłby z nią silny i niebezpieczny dla innych! Jak mógłby zajść prędko, daleko i niezawodnie. Dlaczegóż nie miałoby mu się powieść? Czuł dobrze, że jej się podoba, że miała dla niego więcej nawet, niż sympatyę, jedno z tych uczuć, które rodzi się pomiędzy dwiema naturami podobnemi, a polega na wzajemnem przyciąganiu się i pewnego rodzaju niemem wspólnictwie.
Ona wie przecież, że jest inteligentny, odważny, zacięty; mogła mieć do niego zaufanie. Czyż nie zawezwała go w chwili tak poważnej? Po cóż go przywołała? Czyż nie miał dopatrywać się w tem pewnego wyboru, rodzaju wyznania, jakiegoś określenia stosunku? Myślała o nim w chwili, gdy miała zostać wdową; może właśnie dlatego, ze marzyła o tym, który stanie się nowym jej towarzyszem, sprzymierzeńcem?
Uczuł gwałtowną chęć dowiedzenia się o wszystkiem, poznania jej zamiarów. Miał odjechać pojutrze, nie mogąc przecież zostać tu sam na sam z młodą kobietą. Trzeba się zatem spieszyć; trzeba przed powrotem do Paryża wywiedzieć się zręcznie i delikatnie o jej zamiarach, nie pozwolić, by uległa może innemu pretendentowi, związać ją z sobą bezpowrotnie.
W pokoju panowała cisza głęboka. Jedynie rytmiczny dźwięk stojącego na kominku zegara przerywał ciszę niezamąconą.
— Musi pani być bardzo zmęczoną — szepnął.
— Tak, ale przedewszystkiem jestem straszliwie przybitą — odpowiedziała.
Dźwięk ich głosu, dziwnie brzmiącego w tym pokoju, przeraził ich oboje. Spojrzeli jednocześnie na twarz zmarłego, jakby spodziewali się dostrzedz lekkie jego poruszenie, usłyszeć głos, jakim przemawiał do nich przed kilku jeszcze godzinami.
— Ach! to straszny cios dla pani — mówił dalej Duroy. — Nietylko cios, ale i całkowita zmiana w życiu, prawdziwy przewrót całej istoty.
Westchnęła przeciągle, bez odpowiedzi.
— Jakie boleśnie dla młodej kobiety — zaczął znowu — zostać tak zupełnie osamotnioną.
Umilkł. Kobieta milczała uparcie.
— W każdym razie — wyszeptał — wie pani przecież o istniejącym między nami układzie. Rozporządzaj mną, jak ci się podoba. Należę do ciebie w zupełności.
Podała mu rękę, rzucając na niego jedno z tych spojrzeń melancholijnych i słodkich, przenikających nas do szpiku kości.
— Dziękuję — szepnęła. — Jesteś pan dobry, bardzo dobry. Gdybym śmiała i mogła coś zrobić dla pana, odpowiedziałabym również: Proszę na mnie liczyć.
Ujął ofiarowaną mu dłoń i trzymał w uścisku, pełen gorącej żądzy ucałowania jej. Uczynił to nareszcie i podniósłszy ją do ust, długo trzymał przy wargach delikatną, ciepłą, rozgorączkowaną i wonną rękę.
Gdy jednak uczuł, że przyjacielska ta pieszczota zaczyna się przedłużać, opuścił zwolna tę drobną dłoń, która opadła niedbale na kolana młodej kobiety.
— Tak, będę bardzo osamotniona — przemówiła poważnie — postaram się jednak być silną.
Sam nie wiedział, w jaki sposób ma jej dać do poznania, że byłby szczęśliwy, bardzo szczęśliwy, gdyby mógł posiąść ją w zupełności. Nie mógł jednak powiedzieć tego w tej chwili, w tem miejscu, wobec tego trupa; mógł natomiast znaleść jeden z owych frazesów dwuznacznych, przyzwoitych i skomplikowanych, które w formie ukrytej wyrażają wszystko, co wyjawić pragniemy.
Powstrzymywał go jednak ten trup, sztywny, rozciągnięty na łóżku, a znajdujący się tak blisko. Co więcej, w zamkniętym tym pokoju czuć już było od chwili pewien odór, jakby zgniły oddech, wychodzący z tej nadpsutej piersi, ów pierwszy podmuch rozkładu, jakim biedni umarli, rozciągnięci na łóżku, przerażają dozorujących ich krewnych; podmuch straszliwy, który napełnić ma niebawem wnętrze trumny.
— Czy nie możnaby otworzyć trochę okna? — zapytał. — Zdaje mi się, iż powietrze tu niedobre.
— I owszem — odpowiedziała. — Sama już to spostrzegłam.
Podszedł do okna i otworzył. Cała wonna świeżość nocy owiała pokój i zamąciła światło gromnic. Księżyc, jak poprzedniego wieczora, oblewał swymi jasnymi i spokojnymi promieniami mury białych wili, srebrząc jasną tafią morza.
Duroy pijąc to powietrze, uczuł nagle wstępującą weń nadzieją, jakby przeczucie szczęścia.
— A może pani odetchnie cokolwiek? Czas taki cudowny.
Zbliżyła się doń powoli i wsparła łokciami na oknie.
Wówczas cichym głosem szepnął:
— Proszą mnie posłuchać i zrozumieć, co chcą powiedzieć. Przedewszystkiem proszą się nie oburzać, ze będę mówił o takich rzeczach w chwili podobnej, lecz wyjeżdżam pojutrze, a gdy pani powróci do Paryża, może już być dla mnie wszystko stracone. Rzecz jest taka... Pani już wie, że jestem biedakiem, bez majątku, mogącym jednak dojść do czegoś. Mam wiele silnej woli, trochę sprytu i inteligencyi, jak mi się zdaje, i jestem na drodze, na bardzo dobrej drodze. Z człowiekiem, stojącym u mety — wiadomo, co się bierze, z człowiekiem rozpoczynającym drogą, nie można przewidzieć, do czego dojdzie. Tem gorzej, lub tem lepiej. Otóż, będąc niegdyś u pani, powiedziałem ci, że najgorętszem mojem marzeniem byłoby poślubienie podobnej ci kobiety. Powtarzam i dzisiaj to pragnienie. Proszą nie odpowiadać. Pozwól mi pani powiedzieć wszystko. Nie zanoszą dziś do ciebie żadnej prośby. Miejsce i chwila uczyniłyby ją odrażającą. Idzie mi jedynie o to, byś wiedziała, że od jednego twego słowa zależy całkowicie moje szczęście, że możesz uczynić ze mnie braterskiego przyjaciela, lub męża, stosownie do twojej woli, że cała istota moja i serce w zupełności do ciebie należą. Nie chcę, by mi pani teraz odpowiadała, nie chcę nawet, byśmy powrócili tu do tego przedmiotu. Gdy spotkajmy się w Paryżu, pozwoli mi pani odgadnąć swe postanowienie. Do tej pory ani słowa, nieprawdaż?
Powiedział to wszystko, nie patrząc na nią, jakby wysyłał te wyrazy w noc, roztaczającą się przed nim, a ona znów była tak nieruchoma, tak zapatrzona w krajobraz, oświetlony bladym księżycem, że zdawała się nie słyszeć nawet jego słów.
I stali tak długo, oparci na oknie, tuż obok siebie, zadumani i milczący.
— Trochę za chłodno — rzekła wreszcie.
Wróciła do łóżka umarłego. Jerzy poszedł za nią.
Zbliżywszy się poznał, że w istocie ciało Forestier’a zaczęło się rozkładać; odsunął swój fotel, nie mogąc znieść tego odoru zgnilizny.
— Trzeba będzie włożyć go zaraz rano do trumny — rzekł.
— Tak, oczywiście — odpowiedziała. — Stolarz przyjdzie około ósmej.
— Biedny chłopiec! — westchnął Duroy.
On a również wyrzuciła z piersi głębokie westchnienie rezygnacyi.
Oswojeni już cokolwiek ze śmiercią, mniej przypatrywali się teraz nieboszczykowi, godząc się w myśli na to zniknięcie, które przed chwilą jeszcze przerażało ich i oburzało — ich, również śmiertelnych i znikomych.
Siedzieli w milczeniu, podług zwyczaju czuwając przy umarłym. Koło północy jednak Duroy zdrzemnął się pierwszy. Gdy się przebudził, spostrzegł, że pani Forestier śpi również; poprawił się więc w fotelu, usiadł wygodniej i zamykając ponownie oczy, mruknął:
— Do licha! w łóżku jednak wygodniej.
Obudził go nagle jakiś szmer. Wchodziła dozorczyni. Był już dzień. Siedząca naprzeciw kobieta wydawała się równie, jak on, zdziwiona. Była cokolwiek blada, lecz mimo nocy spędzonej na krześle, była zawsze piękną i milutką.
Duroy spojrzał na nieboszczyka.
— Ach! jego broda! — krzyknął wstrząs śnięty dreszczem.
Na tem rozkładającem się ciele, broda wyrosła w kilka godzin tak, jak u żyjącego w ciągu dni kilku.
Patrzyli ze zdumieniem na ten dalszy ciąg życia po śmierci, jakby na jakiś cud straszliwy, na jakąś nadludzką groźbą zmartwychwstania, coś anormalnego i przerażającego, coś, co wstrząsa i w pomieszanie wprawia rozum człowieka.
Udali się następnie na parogodzinny spoczynek, po którym, około jedenastej, ułożywszy Karola do trumny, uczuli się naraz swobodniejsi, jakby rozpogodzeni. Usiedli przy śniadaniu naprost siebie, z chęcią rozmawiania o czemś weselszem, pocieszającem, z chęcią powrotu do życia, po załatwieniu się ze śmiercią.
Przez otwarte szeroko okno wpływało całą falą łagodne ciepło wiosenne, wnosząc wonny podmuch kwitnących pod oknami gwoździków.
Magdalena zaproponowała przejście się po ogrodzie i zaczęli przechadzać się zwolna około szmaragdowego gazonu, oddychając z rozkoszą ciepłem powietrzem, napełnionem zapachem żywicy i eukaliptusów.
— Słuchaj, kochany przyjacielu — ozwała się nagle, nie patrząc na niego, jak on to uczynił ubiegłej nocy, w pokoju, tam na górze.
Mówiła powoli, cicho, poważnie. — Słuchaj, kochany przyjacielu, namyśliłam się już dobrze... nad tem, coś mi powiedział dziś w nocy i nie chcę cię zostawić teraz bez słowa odpowiedzi. Zresztą, nie odpowiem dzisiaj ani tak, ani nie. Poczekajmy jeszcze, zobaczymy, co będzie, poznamy się lepiej. Przedewszystkiem, namyśl się dobrze. Nie daj się porwać pierwszemu popędowi. Jeżeli mówię z tobą o tem w tej chwili, gdy biedny Karol nie został jeszcze nawet pochowany, to dlatego jedynie, że po tem, coś mi mówił, pragnę, byś się dowiedział dokładnie, jaką jestem i jeśli nie posiadasz... charakteru, zdolnego do zniesienia mnie, abyś przestał nosić się z myślami, wypowiedzianemi niedawno. Słuchaj, co powiem i zrozumiej dokładnie. Małżeństwa nie uważam jako krępujący łańcuch, lecz jako pewien rodzaj spółki. Żądam swobody, swobody całkowitej w mych czynach, w mych przedsięwzięciach, postępowaniu, we wszystkiem. Nie zniosłabym najlżejszej kontroli, zazdrości lub krytyki. Zobowiązałabym się, oczywiście, nie skompromitować nigdy człowieka, któregobym nazwisko nosiła, i nie narazić go na wstyd lub śmieszność. Jednakowoż człowiek ten musiałby się zgodzić najzupełniej, że będzie uważać mnie za równą sobie, za towarzyszkę, a nie za poddaną lub też posłuszną i uległą małżonkę. Wiem dobrze, że przekonania moje różnią się od zwykle przyjętych, lecz nie zmienię ich ani trochę. Taką jestem.
Dodaję jeszcze: nie odpowiadaj mi teraz; byłoby to bezużyteczne i niewłaściwe. Zobaczymy się później i wrócimy do tego przedmiotu.
Teraz idź pan na przechadzkę. Ja wracam do niego. A zatem do wieczora!
Duroy złożył długi pocałunek na ręce Magdaleny i oddalił się bez słowa.
Wieczorem zobaczyli się dopiero przy obiedzie, poczem udało się każde do swego pokoju. Upadali ze znużenia.
Karol Forestier pochowany został nazajutrz, bez żadnej okazałości, na cmentarzu w Cannes. Duroy pospieszył do kuryera, wychodzącego do Paryża o pół do drugiej po południu.
Pani Forestier odprowadziła go na stacyę. Przechadzali się spokojnie po wybrzeżu, aż do chwili nadejścia pociągu, rozmawiając o rzeczach obojętnych.
Nadszedł wreszcie pociąg bardzo mały, prawdziwy kuryer, składający się z pięciu zaledwie wagonów.
Dziennikarz wybrał miejsce dogodne, poczem wyszedł jeszcze na chwilkę rozmowy z młodą kobietą. Owładnęła nim raptownie jakaś tęsknota, smutek, żal gwałtowny, jakby się lękał, iż utraci ją na zawsze.
Rozległ się głos urzędnika:
— Marsylia, Lyon, Paryż, proszę wsiadać.
Duroy zajął miejsce i oparłszy się łokciami na oknie wagonu, rzucił jeszcze kilka słów na pożegnanie. Lokomotywa wyrzuciła z siebie przeciągły świst i pociąg ruszył z miejsca.
Młody człowiek, wychylony przez okno, patrzył na stojącą nieruchomo i śledzącą go wzrokiem kobietą. Nagle, gdy miał ją już stracić z oczu, przyłożył obie ręce do ust i posłał jej pocałunek.
Kobieta odpowiedziała mu, lecz dyskretnie, z pewnem wahaniem i namysłem.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.