Przejdź do zawartości

Piękny chłopiec/Część druga/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piękny chłopiec
Podtytuł Powieść
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bel-Ami
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Państwo Du Roy byli już od dwóch dni w Paryżu i dziennikarz powrócił tymczasowo do dawnych swych czynności, czekając chwili, kiedy obejmie dział Forestiera i poświęci się całkowicie sprawom politycznym.
Tego wieczora wracał do domu swego poprzednika z sercem przepełnionem radością, z rozbudzonem w tej chwili pragnieniem ucałowania żony, której urokowi fizycznemu i władzy niedostrzegalnej szybko się poddawał. Przechodząc około kwiaciarki, na rogu ulicy Nôtre-Dame de Lorette, powziął myśl kupienia kwiatów dla Magdaleny. Wybrał duży bukiet zaledwie rozwijających się róż, wiązankę wonnych pączków.
Na każdem piętrze, prowadzącem do nowej jego rezydencyi, przypatrywał się z lubością odbijającej się w zwierciadle własnej postaci, co przypominało mu pierwsze wejście do tego domu.
Zapomniawszy klucza, zadzwonił.
Tenże sam lokaj, co niegdyś, zatrzymany również za poradą żony, otworzył drzwi.
— Pani już powróciła? — zapytał Jerzy.
— Tak, proszę pana.
Przechodząc przez pokój jadalny, zdziwił się niepomiernie, zobaczywszy na stole przygotowane trzy nakrycia; a przez uchyloną kotarę dostrzegł, iż Magdalena układa w wazony na kominku takież same róże, jakie on przyniósł. Uczuł się podrażnionym, złym, jak gdyby okradziono go z pomysłu, a temsamem i z przyjemności oczekiwanej.
— Zaprosiłaś kogoś na obiad? — zapytał, wchodząc.
— Tak i nie — odpowiedziała, nie odwracając głowy i w dalszym ciągu układając kwiaty.
— To stary mój przyjaciel, hrabia de Vaudrec, ma zwyczaj obiadowania tu każdego poniedziałku, więc i dzisiaj.
— Ach! dobrze — mruknął Jerzy.
Stał za nią, trzymając w ręku przyniesiony bukiet, mając ochotę rzucić go, skryć przed oczami ożny.
— Patrz, przyniosłem ci kwiaty — rzekł jednak po chwili.
— Ach! jakiś ty dobry, ze pamiętałeś o tem — zawołała, odwracając się nagle i uśmiechnięta, rzuciła mu się na szyję.
Wyraz szczerości, widny na twarzy Magdaleny, uspokoił go i pocieszył.
Młoda kobieta pochwyciła róże, poiła się ich wonią, z minką uradowanego dziecka, poczem umieściła je w drugim, pustym dotąd wazonie.
— Ach! jakie się cieszę! — zawołała. — Taki mam teraz śliczny kominek.
— Wiesz, to zachwycający człowiek, ten hrabia Vaudrec. Od pierwszego widzenia będziesz z nim na przyjacielskiej stopie — dodała tonem przeświadczenia.
Odgłos dzwonka oznajmił przybycie hrabiego. Gość wszedł spokojny, pewny, jak gdyby był we własnym domu. Ucałowawszy z galanteryą paluszki młodej kobiety, zwrócił się do męża, i podając mu przyjaźnie rękę, zapytał:
— No i cóż, wszystko dobrze, kochany Du Roy?
Nie miał teraz swej dawnej sztywności i miny wyniosłej. Zachowanie się jego wobec Jerzego było ujmujące; wiedział przecież, że sytuacya zmieniła się najzupełniej. Dziennikarz, pełen podziwu, usiłował być również uprzejmym. Po pięciu minutach rozmowy byli z sobą, jak ludzie znający się i kochający oddawna.
— Zostawiam panów na chwilę — odezwała się uradowana Magdalena.
— Muszę zajrzeć do kuchni.
I wybiegła z salonu, przeprowadzona wzrokiem obydwóch mężczyzn.
Powróciwszy, zastała ich rozmawiających o teatrze à propos nowej sztuki, a poglądy ich tak były zgodne, że odrazu w oczach ich zajaśniał pewien wyraz przyjaźni, zrodzonej przez wspólność upodobań.
Podczas całego obiadu panowała atmosfera serdeczna, swobodna. Hrabia bawił do późna, czując się doskonale w tem ślicznem, nowem gniazdku.
— Prawda, że zachwycający? — zagadnęła Magdalena męża, po odejściu hrabiego. — Zyskuje wiele przy poznaniu. Prawdziwie dobry, pewny, oddany i wierny przyjaciel. Ach! bez niego...
Nie dokończyła swej myśli.
— Tak, wydał mi się nadzwyczaj sympatycznym — odpowiedział Jerzy. — Prawdopodobnie porozumiemy się doskonale.
— Ach! ale ty nie wiesz — przerwała Magdalena — że mamy dzisiaj jeszcze robotę. Nie możemy jeszcze myśleć o spoczynku. Nie miałam czasu powiedzieć ci przed obiadem, gdyż zaraz przyszedł hrabia. Mam bardzo ważne wiadomości z Maroko. Udzielił mi ich Laroche-Mathieu, deputowany, przyszły minister. Trzeba napisać wielki, sensacyjny artykuł. Mam fakty i cyfry. Musimy się natychmiast zabrać do pracy. Weź lampę.
Wziął i przeszli oboje do gabinetu.
Tutaj, na półkach, stały w równych szeregach też same co niegdyś książki, a biblioteka przyozdobiona była trzema wazonami, kupionymi w zatoce Juan przez Forestiera, w przededniu śmierci. Pod stołem, futro nieboszczyka czekało teraz na nogi Jerzego Du Roy, a obsadka z kości słoniowej nosiła leciuchne ślady zębów zmarłego.
Magdalena oparła się o kominek i zapaliwszy papierosa, przedłożyła wiadomości marokańskie, rozwijając swe pomysły i plan wymarzonego artykułu.
On słuchał uważnie, notując ciągle cyfry, a gdy skończyła, podjął kwestyę bez żadnej trudności, rozszerzył ją i rozwinął plan, już nie artykułu, lecz całej kampanii przeciw dzisiejszemu ministeryum. To będzie atak wstępny. Magdalena przestała palić, zainteresowana tą kwestyą, widząc cały krąg myśli męża, z które mi się jednoczyła.
— Tak... tak... mówiła od czasu do czasu. — To będzie bardzo dobrze... Doskonale... Wybornie...
Gdy skończył mówić, rzekła:
— No, teraz piszmy.
Jerzemu trudny był jednak każdy początek, więc i teraz nie wiedział, jak rozpocząć. Wysilał mózg napróżno. Wówczas Magdalena pochyliwszy się lekko nad jego ramieniem, poczęła mu szeptać gotowe już frazesy.
Od czasu do czasu zatrzymywała się, pytając:
— Czy to chcesz powiedzieć?
— Tak, najzupełniej.
Miała rysy trochę ostre, rysy kobiety jadowitej, pragnącej ugodzić śmiertelnie naczelnika rady. A ta mięszanina żartobliwości i zaciekłości politycznej, tworzyła całość tak zabawną, iż przyprawiała o śmiech, zadziwiając równocześnie trafnością obserwacyi.
Du Roy dorzucając czasami kilka wierszy, pogłębiał myśl i potęgował atak rozpoczęty. Redagując echa, wyuczył się półsłówek, domyślników, i gdy fakt podawany przez Magdalenę, wydawał mu się zbyt wątpliwy lub kompromitujący, wolał go podać w formie domysłu i przez to uczynić silniejszym i niezbitym. Gdy skończyli artykuł, odczytał go głośno, z odpowiednią intonacyą. Jednozgodnie uznali go za doskonały; uśmiechnęli się do siebie, pełni podziwu i zachwytu, jakby dopiero teraz poznali swoje zdolności. Patrzyli sobie prosto w oczy, pełni wzajemnego podziwu i tkliwości i ucałowali się gorąco, gdyż admiracya intelektualna przechodziła zwolna w namiętność cielesną.
— A teraz spać, spać — rzekł z okiem roziskrzonem Du Roy, biorąc lampę.
— Idź naprzód, mój panie, ponieważ oświecasz drogę — odpowiedziała.
Usłuchał, a Magdalena, idąc tuż za nim, łaskotała go po karku, co zniewalało Jerzego do szybszego kroku, gdyż nie lubił tej pieszczoty.
Artykuł pojawił się z podpisem Jerzego du Roy de Cantel i wywołał wielką wrzawę. Zrobił się ruch w senacie. W alter winszował autorowi i poruczył mu redakcyę działu politycznego. Echa wróciły do Boisrenard’a. Teraz zaczęła się w dzienniku systematyczna i gwałtowna kampania przeciw całemu wydziałowi ministerstwa. Atak był zręczny i obfitujący zawsze w fakty; ironiczny, to znów poważny, czasem żartobliwy lub jadowity jak żmija, uderzając bezustannie z nadzwyczajną pewnością i wytrwałością. Inne dzienniki przedrukowywały całe szpalty z La Vie Française, a ludzie wpływowi starali się przez policyę zakneblować usta temu nieznanemu a tak zaciekłemu nieprzyjacielowi.
Du Roy stawał się znakomitością w grupie politycznej. Czuł rosnący swój wpływ, ujawniający się w kaidem uściśnieniu, w każdym odbieranym ukłonie. Z drugiej strony pomysłowości żony, łatwo nabywane informacye, jej rozliczne znajomości i stosunki napełniały go podziwem i zachwytem.
Co chwila zastawał w swym salonie jakiegoś senatora, deputowanego, wysokiego urzędnika lub generała, którzy obchodzili się z Magdaleną jak z dawną i rozumną przyjaciółką.
Gdzie ona poznała tych wszystkich ludzi? W salonie — powiadała. Lecz jakim sposobem zdołała pozyskać ich przyjaźń i zaufanie? Tego nie pojmował.
— Byłaby z niej wytrawna dyplomatka — myślał.
Niejednokrotnie spaźniała się na obiad i zadyszana, czerwona i drżąca, nie zdjąwszy jeszcze woalki mówiła:
— Mam dzisiaj przysmaczek. Wyobraź sobie, minister sprawiedliwości zamianował dwóch urzędników policyjnych, którzy należeli do działu administracyjnego. Sprawimy mu takie lanie, że popamięta.
I sprawiali ministrowi lanie i powtarzali je nazajutrz i na trzeci dzień i dni następnych. Deputowany Laroche-Mathieu, co wtorek przychodzący na obiad, gdyż hrabia Vaudrec rozpoczynał tydzień, ściskał gorąco ręce młodej kobiety, a mężowskie znów z widoczną, nieukrywaną radością, powtarzając raz po raz:
— Chryste Jezu! co za kampania! Jeśliby się nam jeszcze teraz nie udało?
W istocie, spodziewał się teki spraw zagranicznych, na którą miał chętkę oddawna.
Był to polityk o dwóch obliczach, człowiek bez przekonań, bez silnych środków, nieśmiały i niewykształcony, z fachu adwokat prowincyonalny, piękny mężczyzna, utrzymujący równowagę filuta we wszystkich najskrajniejszych partyach, rodzaj republikańskiego jezuity lub wątpliwej natury grzyba liberalnego, jakich setki wyrastają na śmietniku głosowania powszechnego.
Prowincyonalny jego machiawelizm czynił go silnym między współkolegami, osobnikami wykolejonymi, lub niedorostkami, sprawującymi obowiązki poselskie. Był staranny, dobrze wy“ chowany i dość sympatyczny, by módz liczyć na powodzenie. Miał tez dosyć szczęścia w świecie, w tak zwanem towarzystwie mieszanem, nie mającem jasnego pojęcia o koniecznych warunkach męża stanu.
— Laroche będzie ministrem — powtarzano wszędzie.
I Laroche silniej od innych wierzył, że to nastąpi.
Był jednym z głównych akcyonaryuszów dziennika Waltera, kolegi swego i wspólnika w różnych przedsiębiorstwach finansowych.
Du Roy podtrzymywał go silnie i miał już co do niego plany ukryte. Zresztą kontynuował on tylko dalej dzieło rozpoczęte przez Forestiera, któremu w razie tryumfu, przyobiecał był Laroche krzyż legii honorowej. Dekoracya przyozdobi pierś nowego męża Magdaleny, ot i wszystko. Pozatem nic się nie zmieniło. Rozumiano tak dobrze, iż nic się nie zmieniło, że koledzy Du Roy’a zaczęli mu urządzać piłę, która irytowała go niepomiernie.
Nie nazywano go inaczej, tylko Forestier.
Zaledwie pojawił się w redakcyi, wołano:
— Słuchaj no, Forestier.
Udawał, że nie słyszy i szukał listów w przeznaczonej dla siebie skrzynce.
Głos odzywał się ponownie:
— Hej! Forestier!
Ciche śmiechy obiegały salą.
Gdy następnie przechodził do biura dyrektora, wołający zatrzymywał go, przepraszając:
— Ach! przepraszam najmocniej, to do ciebie chciałem mówić. Jakie to głupie! Zdaje mi się ciągle, ze ten biedny Karol wchodzi. Ale to dlatego, ze artykuły twoje dyabelnie są podobne do jego artykułów. Każdy się na nie łapie.
Du Roy nie odpowiadał, lecz wściekał się ze złości, a w sercu jego rosła tajona nienawiść ku nieboszczykowi.
Sam nawet ojciec Walter zadecydował, gdy dziwiono się rażącemu podobieństwu określeń i pomysłów nowego a umarłego redaktora politycznego, „iż w istocie, jest to Forestier, lecz Forestier dojrzalszy, bardziej nerwowy i wytrawny“.
Innym znów razem, gdy Du Roy przypadkowo otworzył szafę z bilboqietami, znalazł wszystkie bilboqiety swego poprzednika, okryte czarną krepą, jego zaś własny, którym odbywał pierwsze próby pod kierunkiem Saint-Potin’a, przystrojony był różową wstążeczką. Wszystkie stały w tym samym porządku, co dawniej, stosownie do wielkości, a karta umieszczona nad niemi, oznajmiała: „Dawna kolekcya Forestier’a i spółki. Forestier-Du Roy, patentowany spadkobierca. Spuścizna niezużyta, mogąca służyć w każdym wypadku, nawet w podróży.“
Zamknął spokojnie szafą, mówiąc dość głośno, by go usłyszano:
— Głupców i zazdrosnych nie brak nigdy.
Czuł się jednak zranionym w swej dumie i ambicyi, w tej dumie i ambicyi autora, która wyraża czujną zawsze wrażliwość nerwową, zarówno u reportera, jak i u genialnego poety.
Słowo to: „Forestier“ rozdzierało mu uszy, lękał się je usłyszeć, czuł, iż czerwieni się za każdym razem. Słowo to oznaczało dian szyderstwo, było dlań obelgą. Krzyczało mu ciągle: To żona twoja pracuje za ciebie, taksamo, jak pracowała za pierwszego męża. Bez niej, nie byłbyś niczem.
Przyznawał zresztą, że Forestier nie znaczyłby nic bez Magdaleny; ale on! cóż znowu!
Myśl ta napastowała go nawet po powrocie do domu. Wszystko przypominało mu umarłego. Wszystkie meble, wszystkie graciki, wszystko, czego on dotykał. Z początku nie zastanawiał się nad tem; piła jednak urządzana konsekwentnie przez kolegów, wytworzyła w umyśle jego rodzaj rany, którą tysiączne drobiazgi wpierw niespostrzegalne, rozdrażniały teraz jadowicie.
Nie mógł wziąść do ręki żadnego przedmiotu, aby jednocześnie nie ujrzeć na nim ręki Karola. Widział i posiadał jedynie to, co tamtemu dawniej służyło, co było przez niego kupione i lubione, co było wyłączną jego własnością. Nawet wspomnienie stosunku, łączącego tamtego człowieka z żoną jego, sprawiało mu torturą bolesną. Dziwił się niejednokrotnie butowi, powstającemu w głębi serca, zapytując sam siebie:
— Jak to u dyabła, mogło się zacząć? Nie jestem przecie zazdrosny o przyjaciół Magdaleny. Nie interesuje mnie, co ona robi. Wchodzi i wychodzi, kiedy jej się podoba; a jednak wspomnienie tego gbura, Karola, doprowadza mię do wściekłości! W gruncie rzeczy — dodawał w myśli — był to po prostu głupiec; to mnie prawdopodobnie tak rani. Gniewa mnie, iż Magdalena mogła była poślubić takiego głupca.
I Jerzy powtarzał bezustannie:
— Jak tez ta kobieta mogła bodaj na chwilę pokochać takie bydlę?
Nienawiść jego wzrastała z każdym dniem. Tysiączne, najmniej znaczące szczegóły, kłuły go niemiłosiernie jak szpilki. Każde słowo Magdaleny, wymówione z powodu tamtego, każde podobne odezwanie się służącego lub pokojówki irytowało go niepomiernie.
— Dlaczego nie jadamy leguminy? — spytał raz Du Roy, lubiący słodkie potrawy. — Nigdy nie każesz robić.
— Ach, prawdą, zapominam zawsze — zaśmiała się młoda kobieta. — Ale bo widzisz, to dlatego, że Karol nie cierpiał...
Przerwał jej z niecierpliwością, nie dającą się opanować:
— Ach! wiesz, ten Karol zaczyna mnie już dyabelnie nudzić. Zawsze: Karol to, Karol tamto, Karol lubił, Karol nie lubił. Karol umarł, więc dajże mu pokój.
Magdalena przypatrywała mu się ze zdumieniem, nie pojmując, skąd u niego podobna wściekłość. Będąc jednak nadzwyczaj sprytną, domyśliła się potrosze, co dzieje się w głębi jego duszy. Domyśliła się, iż każdej chwili, na każdym kroku, wspomnienie umarłego zatruwa mu spokój.
Być może, iż uważała to za dzieciństwo; pochlebiało jej to jednak; więc umilkła, nie dodawszy ani słowa.
Irytował się na siebie za ten wybuch gniewu, którego nie był zdolnym ukryć. Gdy po obiedzie, jak zwykle, pisali razem artykuł, zaplątał sobie nogi we futro, leżące pod biurkiem, a nie mogąc z niem dojść do ładu, odrzucił je, zapytując ze śmiechem:
— Czy Karolowi zawsze było zimno w nogi?
— Ach! on żył zawsze pod groźbą kataru — odpowiedziała również ze śmiechem — miał bardzo wątłe piersi.
— Czego najlepszy zresztą dał dowód! — zawołał brutalnie.
Natychmiast jednak dodał z galanteryą, całując rękę młodej kobiety:
— Na moje szczęście.
Idąc na spoczynek, prześladowany ciągle tą samą myślą, spytał jeszcze:
— A może Karol dla uchronienia uszu od przeciągów nosił bawełniane szlafmyce?
— Nie, tylko szalikiem obwiązywał sobie czoło — odpowiedziała żartobliwie.
Jerzy wzruszył pogardliwie ramionami i tonem wyższości oświadczył:
— Stary dudek.
Od tej pory Karol stał się dlań ustawicznym tematem rozmowy. Najbardziej błaha przyczyna sprowadzała mu na usta: „biedny Karol“, a słowa te wymawiał z pewnem politowaniem. Po powrocie z biura, gdzie co najmniej dwa lub trzy razy interpelowano go pod adresem Forestier’a, mścił się w domu drwinami i nienawiścią pod adresem nieboszczyka. Przypominał jego błędy, wady, jego śmieszności, małostki, wyliczał je sumiennie, rozwijał i podkreślał, jakby chciał tym sposobem zwalczyć w sercu żony wpływ nienawistnego rywala.
— Powiedz-no, Magdalenko, — powtarzał — czy przypominasz sobie dzień, kiedy ten korniszon Forestier starał się nam dowieść, że ludzie otyli silniejsi są od chudych?
To znów pragnął się dowiedzieć o nieboszczyku mnóstwa poufnych szczegółów, których młoda kobieta, podrażniona już cokolwiek, nie chciała mu udzielić. Nalegał jednak w dalszym ciągu:
— No, opowiedz-że mi to. Musiał być okropnie zabawny w takiej chwili?
— Ale dajże mi wreszcie pokój — wyrzekła przez zaciśnięte zęby.
— Nie, musisz mi powiedzieć! Prawda, że to bydlę musiało być okropnie zabawne. Ach! co to był za nieokrzesaniec! — zamykał zwykle rozmowę.
Pewnego wieczora, było to pod koniec czerwca, Jerzy palił przy otwartem oknie, a silny upał wieczorny wzbudził w nim chęć przechadzki.
— Magdalenko, czy nie chciałabyś się przejechać? — zapytał. — Pojechalibyśmy do lasku Bulońskiego.
— I owszem.
Wzięli odkryty powozik i udali się Polami Elizejskiemi w stronę lasku. Noc była cicha, powietrze, napływające do płuc, zdawało się wychodzić z pieca rozpalonego. Szereg pojazdów wiózł całe tłumy zakochanych. Powozy ciągnęły jedne za drugimi, bez końca.
Jerzy z Magdaleną bawili się oboje, patrząc na te czułe pary, jadące w powozach. Była to cała olbrzymia fala, płynąca pod gorące i gwiaździste niebo lasku. Prócz turkotu cichego kół, nic nie było słychać dokoła. Przejeżdżali, przejeżdżali po dwoje w każdym powozie, przytuleni do siebie na powozowych poduszkach, pogrążeni w halucynacyjnych pragnieniach, drżący w oczekiwaniu bliskiej rozkoszy. Gorąca pomroka zdawała się być przesyconą pocałunkami. Czułość, miłość zwierzęca, przenikające atmosferę, czyniły ją cięższą jeszcze i bardziej duszną. Wszyscy ci ludzie, złączeni gorącym uściskiem, pijani jedną jedyną myślą, jedną żądzą, roztaczali naokół siebie zaraźliwą jakąś gorączkę. Wszystkie te miłością przepełnione powozy, ponad którymi zdawały się krążyć pocałunki i pieszczoty, pozostawiały na swej drodze tchnienie zmysłowe, subtelne a niepokojące.
Nawet Magdalena i Jerzy ulegli tej miłosnej zarazie. Milcząc, owładnięci ciężarem atmosfery i porywającą ich żądzą, ujęli się za ręce.
Na zakręcie, prowadzącym ku fortyfikacyom, pocałowali się oboje, a Magdalena, zmięszana cokolwiek, szepnęła:
— Jesteśmy takimi samymi łobuzami, jak w podróży do Rouen.
Fala powozów rozpłynęła się teraz po ciernistych alejach. W alei „Jeziora“, którą jechało teraz dwoje młodych ludzi, tłum powozów zmniejszył się nieco, lecz cień, padający od zbitych gęsto drzew, powietrze, odświeżone masą liści i wilgocią strumienia, szemrzącego tuż koło drogi, pewien rodzaj szerokiej, nocnej przestrzeni, roziskrzonej migotliwemi gwiazdami, nadawały pocałunkom kochanków uroku bardziej przejmującego.
— Ach, moja mała Magdalenko — szepnął Jerzy, przyciskając ją do siebie.
— Przypominasz sobie ten twój las w Canteleu? — przemówiła. — Jaki on był straszny. Zdawało mi się, iż jest przepełniony dzikiemi zwierzętami i że nie ma początku, ani końca. Tymczasem tutaj, jak uroczo. Czuć pieszczotę w powietrzu, a w dodatku wiem doskonale, że po drugiej stronie lasku jest Sèvres.
— Ach! w moim lesie — odpowiedział — były tylko same sarny, lisy, wiewiórki i dziki, a gdzieniegdzie jakiś domek leśniczego.
Słowo ostatnie (po francusku leśnik, brzmi: forestier) zadziwiło go niepomiernie. Zdawało mu się, iż krzyknął mu je ktoś przez jakąś tubę. Zamilkł raptownie, zdjęty dziwną nieustającą zawiścią, tą zazdrosną a toczącą mu serce złością, która od pewnego czasu zatruwała i psuła mu spokój.
— Czy przychodziłaś tu wieczorami z Karolem? — zapytał po chwili.
— Ma się rozumieć, często nawet — odrzekła.
Ogarnęła go raptowna chęć, powrotu do domu, chęć nerwowa, ściskająca mu serce. Obraz jednak Forestier’a owładnął całkowicie jego umysłem, mordował go niemiłosiernie. O nim tylko jednym mógł był myśleć i mówić.
— Słuchaj, Magdalenko — począł z irytacyą.
— Czego chcesz, mój drogi?
— Przyprawiałaś ty rogi temu biednemu Karolowi?
— Ach! jaki ty się stajesz głupi ze swoimi dowcipami! — mruknęła ironicznie.
Jerzy nie odstępował jednak od swojej myśli.
— No, moja Magdalenko, bądźcie szczerą, przyznaj się. Przyprawiałaś mu rogi? Przyznaj się do tego.
Magdalena milczała, urażona, jak wszystkie kobiety w podobnych wypadkach.
— Słowo daję — ciągnął uparcie — jeśli kto miał do nich odpowiednią głowę, to właśnie on. Ach! tak, tak! Toby mnie dopiero uradowała wiadomość, że Forestier miał przyprawione rogi. Och! co za znakomita głowa...
Uczuł, iż kobieta się uśmiecha, może pod wpływem jakichś wspomnień; nalegał więc w dalszym ciągu:
— No, powiedzcie! Cóż to szkodzi? Przeciwnie, to będzie bardzo zabawne, jeśli mi wyznasz, żeś go oszukiwała, jeśli to wyznasz właśnie przedemną.
Pod wpływem nienawiści, drżał na samą myśl, że Karol, ten obrzydliwy Karol, ten znienawidzony umarły, napiętnowany był hańbą podobną. A jednak inny jeszcze niepokój, niepokój niewyraźny, pobudzał w nim pragnienie dowiedzenia się prawdy.
— Magdalenko, moja śliczna Magdalenko — powtarzał — proszę cię, powiedz mi. O, to była osobistość godna podobnego przystrojenia! Byłabyś niesprawiedliwą, gdybyś mu nie była dała tego, co mu się bezsprzecznie należało. No, moja Magdalenko, powiedz...
Widocznie musiało ją bawić to długie naleganie, gdyż śmiała się ciągle. Śmiała się śmiechem krótkim, urywanym.
Jerzy, przykładając usta do ucha zony, powtarzał:
No!... moja najdroższa... wyznaj?...
Kobieta odrzuciła się ruchem gwałtownym i rzekła ostro:
— Jakiż z ciebie nudziarz! Czyż odpowiada się na podobne zapytania?
Wymówiła to tonem tak dziwnym, iż Jerzy uczuł dreszcz lodowaty, pod wpływem którego zamilkł przerażony, niepewny, dyszący lekko, jakby pod wpływem jakiegoś wstrząśnienia moralnego.
Powóz toczył się teraz po alei, biegnąc tuz obok jeziora, na które gwiaździste niebo rzucało całe snopy bladych świateł. Dwa, zaledwie dostrzegalne w ciemnościach łabędzie pływały cicho po jego srebrzystych falach.
— Zawracaj! — krzyknął Jerzy do woźnicy.
I powóz skręcił napo wrót, krzyżując się z innymi pojazdami, posuwającymi się powoli. Wielkie latarnie powozów błyszczały jak oczy w nieprzebitych mrokach lasku.
— Jakim to ona dziwnym powiedziała tonem! Czyżby to było wyznanie? — zapytywał sam siebie.
I pewność niemal, że oszukiwała swego pierwszego męża, napełniła go naraz wściekłością. Miał niewymowną chęć bić ją teraz, udusić, wyrywać jej włosy.
Ach! gdyby mu była odpowiedziała: „Ależ, mój drogi, gdybym go była miała oszukiwać, oszukiwałabym z tobą.“ Jak on byłby ją za to ucałował, przytulił, uściskał!
Zatopiwszy wzrok w niebie gwiaździstem, niezdolny z nadmiaru podrażnienia myśleć o czemkolwiek, siedział ze skrzyżowanemi rękami. Czuł tylko fermentującą w sobie ową zawiść i złość, jaką knuje każdy mężczyzna wobec pożądliwych kaprysów kobiecych. Po raz pierwszy odczuł owe nieokreślone męczarnie podejrzywającego męża! Jednem słowem, był zazdrosnym, zazdrosnym za umarłego, za Forestiera! zazdrosnym do takiego stopnia, że powstała w nim nagle gwałtowna nienawiść ku Magdalenie. Skoro oszukiwała tamtego, jakżeż on mógłby mieć do niej zaufanie?
Powoli jednak, wzburzony jego umysł zaczął się uspakajać i, śmiało stawiając czoło cierpieniu, zadecydował w myśli:
— Każda kobieta jest prostytutką; trzeba się niemi posługiwać, nie dając im nic nawzajem.
Gorycz wypełniająca mu serce, wylała się w słowach wzgardliwych, pełnych ohydy. Nie zdołała jednak rozpłynąć się całkowicie. Powtarzał więc w duchu:
— Świat należy do silnych. Trzeba być silnym. Trzeba stać ponad wszystkiem.
Powóz jednak toczył się szybko. Byli teraz na fortyfikacyach. Duroy ujrzał naprost siebie rozlaną na niebie czerwoną jasność, podobną do łuny kuźni olbrzymiej. Usłyszał jakieś niewyraźne szmery; niezliczone, bezustanne i różnorodne odgłosy, odgłosy głuche, bliskie lub dalekie, niepewne jakieś i olbrzymie tętna życiowe, tchnienie oddychającego Paryża, zmęczonego i wyczerpanego kolosa, odpoczywającego w tę noc letnią.
— Byłbym wielkim osłem, martwiąc się z tego powodu. Każdy dla siebie. Zwycięstwo przy śmiałych. Wszystko jest tylko egoizmem. Egoizm skierowany ku ambicyi i fortunie, więcej wart od egoizmu, skierowanego ku kobietom i miłości.
Brama tryumfalna, wznosząca się na dwóch olbrzymich podstawach, widniała już przy wejściu do miasta. Brama ta, rodzaj bezkształtnego olbrzyma, wydawała się jakoby gotową do pochodu wzdłuż otwartej przed nią alei.
Jerzy i Magdalena znaleźli się teraz wśród długiej linii pojazdów, odwożących na uprągniony spoczynek milczące i w czułym uścisku splecione pary. Zdawało się, iż ludzkość cała, pijana żądzą, radością i szczęściem, prześlizguje się tuż pod ich bokiem.
— O czem tak myślisz, najdroższy? — odezwała się słodkim głosem młoda kobieta, przeczuwająca doskonale, co dzieje się w sercu jej męża.
— Minęło już dobre pół godziny, odkąd milczysz.
— Myślę o tych wszystkich całujących się durniach — odparł z gniewem — i powiadam sobie, że doprawdy, wiele jest innych rzeczy w życiu do załatwienia.
— Tak... ale i to dobre czasami.
— Tak, dobre... dobre... gdy człowiek nie ma nic lepszego do roboty!
Myśl Jerzego pracowała dalej, odzierając życie z poetycznej jego osłony, odzierając z pewnym rodzajem zawiści okrutnej.
Byłbym tez ostatnim głupcem, wstydząc się lub pozbywając czegokolwiekbądi dobrego, niepokojąc się, mordując, tocząc sobie serce, jak to czynię od pewnego czasu.
Obraz Forestier’a przemknął mu znowu przez umysł, lecz nie obudził już najlżejszego niepokoju. Zdało mu się, iż pogodzili się teraz, iż stali się przyjaciółmi. Miał nawet ochotę krzyknąć: „Dobry wieczór, stary“.
— Gdybyśmy tak zajechali do Tortoni’ego na lody — odezwała się Magdalena, zakłopotana tem długiem milczeniem.
Spojrzał na nią z ukosa. Delikatny profil młodej kobiety zarysował się w żywem świetle girlandy gazowej, zwiastującej ogródkowy teatrzyk.
— Jaka ona piękna — pomyślał. — Ech! tem lepiej. Dobra mysz dla dobrego kota. Ale jeśli sądzisz, że będę dla ciebie zawracał sobie głowę, to chyba prędzej zrobi się upał na biegunie północnym.
— Alei i owszem, kochanko — odpowiedział natychmiast. I ażeby się niczego nie domyśliła, pocałował ją nawet. Młodej kobiecie wydało się, iż wargi męża są lodowate. Uśmiechała się jednak zwykłym swoim uśmiechem, gdy wchodząc na stopnie, prowadzące do teatralnego budynku, ujmowała jego ramię.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.