Przejdź do zawartości

Piękny chłopiec/Część druga/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piękny chłopiec
Podtytuł Powieść
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bel-Ami
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Jerzy Duroy wrócił do dawnego trybu życia.
Zamieszkawszy teraz w mieszkaniu parterowem przy ulicy Konstantynopolskiej, prowadził życie bardzo poważne, jak człowiek, przygotowujący się do nowej ery. Nawet jego stosunek z panią de Marelle przypominał stosunek małżeński, jak gdyby wprawiał się już zawczasu do bliskiej zmiany, a kochanka jego, zdziwiona tym jego spokojem, powtarzała ze śmiechem:
— Jakiż z ciebie safanduła! gorszy jeszcze od mojego męża. Nie warto było zmieniać!
Pani Forestier nie powracała dotąd. Opaźniała wyjazd z Cannes. Jeden tylko odebrał od niej list, zapowiadający powrót na połowę kwietnia; w liście tym jednak nie było najmniejszej nawet aluzyi do ich pożegnania. Czekał. Teraz stanowczo był już zdecydowanym użyć wszelkich środków, mogących zapewnić mu to małżeństwo, gdyby ona chciała się cofnąć. Wierzył jednak w swoją gwiazdę, w ten czar, jaki czuł w sobie, w ową siłą nieokreśloną i nieprzezwyciężoną, której ulegały wszystkie kobiety.
Krótki bilecik oznajmił mu, że godzina stanowcza nadchodzi.

„Jestem w Paryżu. Proszą mnie odwiedzić.
Magdalena Forestier“.

Ani słowa więcej. Odebrał te wiadomość rano o dziewiątej, a o trzeciej po południu był już na stanowisku. Wyciągnęła do niego obie ręce, uśmiechając się przytem swym miłym, ponętnym uśmiechem, a oczy ich skrzyżowały się i wpatrzyły w same białka.
— Jaki pan byłeś dobry, przyjeżdżając tam do mnie, w okolicznościach tak przykrych rzekła wreszcie.
— Byłbym zrobił wszystko, coby mi pani rozkazała — odpowiedział.
Usiedli. Magdalena wypytywała o państwo Walterów, o wszystkich współpracowników, o dziennik.
— Brakuje mi tego wszystkiego, brakuje bardzo — mówiła. — W duszy, stałam się już dziennikarką. Lubię ten zawód.
Umilkła. Zdawało mu się, że rozumie, że chwyta w jej uśmiechu, w jej tonie głosu, w słowach nawet, pewien rodzaj zachęty i chociaż przyrzekał sobie nie naglić tej sprawy, wyjąkał jednak:
— Zatem... czemuż... czemuż nie miałaby pani wrócić do... tego zawodu... pod... nazwieskiem Duroy?
Spoważniała nagle, i kładąc mu ręką na ramieniu, rzekła:
— Nie mówmy jeszcze o tem.
Zrozumiał jednak, iż się zgadza i padłszy przed nią na kolana, począł namiętnymi pocałunkam i okrywać jej ręce, powtarzając głosem przerywanym:
— Dziękuję, dziękuję. Ach! jak ja cię kocham!
Magdalena podniosła się z kanapki. Poszedł i on za jej przykładem i spostrzegł, że była bardzo blada. Zrozumiał więc, iż musiał się jej oddawna podobać, a ponieważ stali na prost siebie, objął ją ramieniem, a następnie ucałował w czoło, długim, tkliwym i poważnym pocałunkiem. Gdy nareszcie oswobodziła się z uścisku, rzekła powoli:
— Słuchaj przyjacielu, nie jestem jeszcze na nic zdecydowaną. Być jednak może, że powiem „tak“. Musisz mi jednak przyrzec najgłębszą tajemnicę, aż do chwili, w której cię od niej uwolnię.
Przysiągł, a następnie oddalił się z sercem wypełnionem radością bezmierną.
Od tej chwili stał się bardzo ostrożnym co do wizyt składanych Magdalenie i nie dopraszał się już przyzwolenia bardziej stanowczego, gdyż umiała ona w taki sposób mówić o przyszłości, tak wymawiać to słowo „później“, układać projekty o przyszłości obojga, tak wiązać je z sobą, że to wszystko odpowiadało m u lepiej i delikatniej, niż najwyraźniejsze mogłyby uczynić słowa.
Duroy pracował wytrwale, stał się nadzwyczaj oszcządnym, chcąc odłożyć trochą grosza na pierwsze chwile swojego małżeństwa i z rozrzutnika przemienił się w prawdziwego skąpca.
Minęło już lato i jesień, a nikomu nie przyszło do głowy najlżejsze nawet podejrzenie. Spotykali się bowiem rzadko i najnaturalniej w świecie.
Pewnego wieczoru Magdalena, patrząc Jerzemu bystro w oczy, spytała:
— Czy nic jeszcze nie wspomniałeś pan o naszym projekcie pani de Marelle?
— Nie, kochana przyjaciółko. Przyrzekłszy ci sekret, nie wspominałem o tem przed żywą duszą.
— A więc czas, by ją już uprzedzić o tem. Ja biorą na siebie panią Walter. W tym tygodniu, dobrze?
Zaczerwienił sią.
— Dobrze, zaraz jutro — odpowiedział.
Odwróciła powoli oczy, jakby nie zauważyła była jego pomieszania i zaczęła powtórnie:
— Jeźli chcesz, moglibyśmy się pobrać na początku maja; byłoby to najodpowiedniej.
— Z radością poddaję się wszystkiemu.
— Dziesiątego maja, w sobotę, przypada dzień moich imienin. Dzień ten najbardziej by mi się podobał.
— Dobrze, niech będzie dziesiątego maja.
— Rodzice twoi mieszkają w okolicach Rouen, nieprawdaż? Tak mi przynajmniej opowiadałeś.
— Tak, w okolicach Rouen, w Canteleu.
— Cóż oni tam robią?
— Oni są... mają maleńką posiadłość.
— Ach! Pragnę bardzo ich poznać.
Zamyślił się, pełen niepokoju.
— Ale... bo to... oni są...
Potem zdobywszy się na prawdziwą odwagę, przemówił:
— Moja najdroższa, to są chłopi, karczmarze, którzy pracują w krwawym pocie, wychowali mnie i umożliwili ukończenie nauk. Ja nie wstydzę się ich bynajmniej, lecz ich... prostota... ich... wieśniacza prostota... mogłaby cię może wprowadzić w kłopot.
Uśmiechnęła się słodko i twarz jej rozjaśniła się dobrocią.
— Nie — odpowiedziała. — Będę ich bardzo kochać. Pojedziemy ich odwiedzić. Chcę tego. Powrócimy jeszcze do tej kwestyi. Ja również jestem córką biednych ludzi, lecz straciłam moich rodziców. Nie mam już na świecie nikogo... — Wyciągnęła ku niemu ręką i dodała: — Prócz ciebie.
Czuł się rozrzewnionym, wzruszonym, pod’ bitym, jak przez żadną dotychczas kobietą.
— Myślałam o czemś — mówiła dalej — ale to dosyć trudne do wypowiedzenia.
— Cóż takiego? — zapytał.
— Otóż widzisz, mój drogi, jestem jak wszystkie inne kobiety, mam... słabostki, małostki, lubią, co błyszczy, co dźwięczy. Pragnęłabym bardzo nosić nazwisko szlacheckie. Czy nie mógłby pan z okazyi naszego małżeństwa... oszlachcić się trochę?
Teraz ona znowu sic zaczerwieniła, jakby proponowała mu coś niestosownego.
— Dawno już myślałem o tem — odpowiedział z prostotą — tylko nie wydawało mi się to tak łatwe.
— Dlaczegóż?
— Bo boję się, czy to nie będzie śmiesznem — odpowiedział ze śmiechem.
— Ależ wcale nie, bynajmniej — odpowiedziała wzruszając ramionami. — Wszyscy tak robią i nikt się z tego nie śmieje. Rozdziel pan swoje nazwisko na „Du Roy“. To brzmi wybornie.
— Nie, to nie będzie dobrze — odpowiedział bez namysłu, jak człowiek, znający doskonale kwestyę poruszoną. — Sposób to nazbyt powszedni, nazbyt znany. Myślałem już nad tem, by przybrać nazwą miejsca urodzenia, początkowo, jako pseudonim literacki, potem łączyć je zwolna z mojem nazwiskiem, a z czasem rozdzielić, jak radzisz, moje nazwisko.
— Miejsce twego urodzenia, to Canteleu? — zapytała.
— Tak.
— Nie — rzekła po namyśle. — Nie podoba mi się zakończenie. Jak sądzisz, czy nie moglibyśmy zmienić cokolwiek ten wyraz... Canteleu?
Wzięła ze stołu pióro i zaczęła kreślić wyrazy, badając ich wygląd.
— Patrz, patrz! — zawołała nagle.
Przysunęła mu ćwiartką papieru, na której wyczytał: „Pani Duroy de Cantel“.
Po chwilowym namyśle zadecydował z powagą:
— Tak, to bardzo dobrze.
Magdalena powtarzała z zachwytem:
— Duroy de Cantel, Duroy de Cantel, pani Duroy de Cantel. To wybornie, ach! wybornie!
— A zobaczysz jak łatwo ludzie się do tego przyzwyczają — dodała z przekonaniem. — Trzeba tylko korzystać ze sposobności. Później byłoby już zapóźno. Od jutra zacznij podpisywać swoje kroniki: „D. de Cantel“, a echa poprostu Duroy. W prasie podobne rzeczy zdarzają się codziennie, i nikt się nie zadziwi, czytając nowy przydomek dziennikarza. Gdy się pobierzemy, będziemy mogli większą jeszcze zaprowadzić zmianę, oświadczając przyjaciołom, że przez skromność tylko zarzuciłeś du, z powodu ówczesnej swej pozycyi socyalnej, a można i nic nie mówić. Jak na imię twemu ojcu?
— Aleksander.
— Aleksander, Aleksander — szepnęła kilkakrotnie, wsłuchując się uważnie w brzmienie zgłosek, poczem na ćwiartce czystego papieru napisała:
„Państwo Aleksandrowie du Roy de Cantel mają zaszczyt zawiadomić o zawartem małżeństwie ich syna, pana Jerzego du Roy de Cantel z panią Magdaleną Forestier“.
Zachwycona, przypatrywała się przez chwilę nakreślonym wyrazom, wreszcie oświadczyła:
— Trochę wprawy, a można dojść do wszystkiego.
Gdy Jerzy, zdecydowany najzupełniej na noszenie nazwiska du Roy, a nawet du Roy de Cantel znalazł się na ulicy, wydało mu się, że zaszło coś nadzwyczaj ważnego. Szedł krokiem śmielszym, niż zwykle, z głową do góry i wąsikiem dumnie podkręconym, jak przystało szlachcicowi. Czuł w sobie radosną chęć opowiadania wszystkim przechodniom:
— Nazywam się du Roy de Cantel.
Zaledwie jednak wrócił do domu, myśl o pani de Marelle zaniepokoiła go silnie i napisał do niej zaraz bilecik, prosząc o schadzkę nazajutrz.
— To będzie twardy orzech do zgryzienia — myślał. — Spadnie na moją głowę prawdziwy huragan.
Ostatecznie jednak powziął decyzyę, z ową właściwą mu beztroską, pozwalającą lekceważ żyć wszystkie możliwe nieprzyjemności życiowe, i zabrał się do pisania fantastycznego artykułu o nowych podatkach i sposobach doprowadzenia budżetu do równowagi. W artykule tym poruszył kwestye nowego źródła dochodu, przez opodatkowanie szlachectwa i herbu, na sto franków rocznie, a tytułów, począwszy od barona aż do księcia, na pięćset do tysiąca pięćset franków.
Skończywszy, podpisał D. de Cantel.
Nazajutrz otrzymał od kochanki małą niebieską depeszę, oznajmiającą, że przybędzie o godzinie pierwszej.
Oczekiwał ją z pewną gorączką, zdecydowany jednak na zerwanie całego stosunku, na wypowiedzenie wszystkiego odrazu, a gdy minie już pierwsze uniesienie, postanowił jej dowieść w sposób rozsądny, ze on nie może przecież pozostać całe życie kawalerem, a ponieważ pan de Marelle upiera się przy życiu, więc on musi pomyśleć o innej, by mieć ostatecznie prawną towarzyszkę życia.
A jednak był wzruszonym. Na odgłos dzwonka serce zaczęło mu bić jak młotem.
— Dzień dobry Bel Ami — zawołała, rzucając mu się w ramiona.
Czując jednak pewien chłód w jego uścisku, spojrzała nań bystro i spytała:
— Co ci jest?
— Siadaj, moja droga. Musimy się rozmówić poważnie.
Odrzuciwszy woalkę, usiadła, nie zdejmując kapelusza. Czekała w milczeniu.
Spuścił oczy; przygotowywał wstęp. Nareszcie głosem powolnym zaczął:
— Kochana przyjaciółko, widzisz przed sobą człowieka bardzo wzburzonego, bardzo smutnego i zakłopotanego tem, co ci ma wyjawić. Kocham cię bardzo, kocham z całego serca, dlatego też obawa sprawienia ci przykrości bardziej mnie jeszcze gnębi, niż sama wiadomość, której ci mam udzielić.
Pobladła gwałtownie i drżąc cała, rzekła głosem stłumionym:
— Co ci jest? Mów prędko!
— Co mi jest? Żenią się — przemówił głosem smutnym, lecz stanowczym, w którym przebijało to udane zgnębienie, z jakiem zawiadamiamy o spadającem na nas nieszczęściu-szczęściu.
Wyrzuciła z siebie głębokie westchnienie kobiety bliskiej omdlenia, westchnienie bolesne, pochodzące z głębi piersi i nie mogąc wymówić słowa, poczęła dyszeć gwałtownie.
Widząc, ze milczy, mówił dalej: — Ty nie pojmujesz nawet, ile cierpiałem, zanim doszedłem do ostatecznej tej decyzyi. Nie posiadam jednak ani pozycyi, ani majątku. Jestem samotny, zaprzepaszczony w Paryżu. Potrzebowałem koniecznie mieć kogoś, coby przedewszystkiem był dla mnie radą, pociechą i podporą. Szukałem wspólniczki, sprzymierzonej i znalazłem to wszystko!
Umilkł, spodziewając się, ze odpowie, że wybuchnie straszliwym gniewem, ze obrzuci go gwałtownemi przekleństwy.
Ona jednak milczała. Prawą ręką przyciskała serce, jakby chciała je uspokoić, wciąż oddychając krótko, szybko, jakby z trudem, gdy dreszcz wstrząsał raz po raz jej głową i piersiami.
Ujął opartą na poręczy fotelu rękę: wyrwała mu ją gwałtownie, a po chwili, jakby zapadając w pewien rodzaj przytępienia umysłomwego, szepnęła:
— Ach!... mój Boże...
Ukląkł przed nią, nie śmiejąc jej jednak dotknąć i onieśmielony tem milczeniem bardziej, niż gdyby widział najsilniejsze jej uniesienie, mamrotał:
— Klo, moja maleńka Klo, zrozum przecież moje położenie, zrozum dobrze, czem jestem. Ach! gdybym mógł się z tobą ożenić, cóźby to było za szczęście! Ale ty jesteś mężatką. Cóż mogę na to poradzić? Rozważ tylko, no, rozważ! Trzeba przecież, bym sobie wyrobił w świecie stanowisko, a nie mogę tego dokonać, dopóki nie będę miał własnego domu. Ach! gdybyś ty wiedziała!... Są dni, w których pragnąłbym zamordować twojego męża...
Mówił głosem cichym, słodkim, głosem który wpadał w ucho niby urocza melodya.
Widział dwie grube łzy, zbierające się w osłupiałych oczach kochanki, widział potem jak spadały i jak tuż zaraz za niemi, inne pojawiły się na rzęsach.
— Ach! nie płacz, moja Klo! nie płacz! szeptał błagalnie. — Ranisz mi serce.
Kobieta uczyniła wysiłek, wysiłek wielki, by okazać godność i dumę, i głosem drżącym, w którym czuć było tłumione łkanie, spytała:
— Któż to jest?
Wahał się chwileczką, czując jednak, iż trzeba koniecznie powiedzieć, wyrzekł:
— Magdalena Forestier.
Pani de Marelle wstrząsnęła się całem ciałem i zapadła ponownie w milczenie, myśląc o czemś z takiem natężeniem, ze zdawała się zapominać o klęczącym przed nią mężczyzną. A dwie przeźroczyste krople, formując się bezustannie na brzegach rzęs, spadały, ustępując miejsca innym, następnym.
Wstała nareszcie. Duroy zrozumiał, że chce odejść bez jednego słówka, bez wymówek i bez przebaczenia. Uczuł się zadraśniętym, upokorzonym w głębi duszy. Chcąc ją zatrzymać, chwycił ramionami za suknię, ściskając poprzez ubranie jej okrągłe łydki, które czuł, jak się prężyły, stawiając opór.
— Błagam cię, nie odchodź tak — prosił.
Wówczas, spojrzała na niego, objęła go tem łzawem, zrozpaczonem, tak uroczem i smutnem spojrzeniem, które wypowiada cały ból serca kobiecego i rzekła:
— Ja nie... ja nie mam nic do powiedzenia... nie... mogę nic uczynić... Ty... ty masz racyę... ty... ty... wybrałeś dobrze, czego ci potrzeba...
Wyrwała się jednym rzutem i wybiegła, mimo, że Duroy starał się ją jeszcze zatrzymać w objęciu.
Pozostawszy sam, podniósł się, jakby odurzony obuchem w głową, za chwilą jednak pogodził się z położeniem i mruknął:
— Dalibóg, tem gorzej lub tem lepiej. już po wszystkiem... bez scen. Tak wolą.
I czując się oswobodzonym naraz od straszliwego ciężaru, czując się swobodnym, wolnym, czując przed sobą szeroki widnokrąg życiowy, uniesiony radosnem upojeniem zwycięstwa i siły, zaczął się boksować, kułakami potężnymi uderzając o ścianą, jak gdyby walczył z przeznaczeniem.
Gdy pani Forestier zapytała:
— Czy uprzedziłeś panią de Marelle? — odpowiedział spokojnie:
— Ależ tak...
Spojrzała nań przenikliwie.
— I nie wzburzyła ją ta wiadomość?
— Ależ nie, bynajmniej. Przeciwnie, bardzo się jej to podobało.
Wiadomość rozeszła się szybko. Jedni się dziwili, drudzy utrzymywali, że to było do przewidzenia, inni jeszcze uśmiechając sią, dawali do poznania, iż ich to wcale nie dziwi.
Młody człowiek, podpisujący się obecnie w kronikach „D. de Cantel“, w echach „Duroy“, a w artykułach politycznych, które od niedawna zaczął pisywać, du Roy, spędzał pół dnia u narzeczonej, traktującej go z poufałością siostrzaną, z którą jednak łączyło się uczucie gorętsze, choć skrywane, rodzaj żądzy tajonej, niewyraźnej. Magdalena zadecydowała, aby ślub odbył się w największej tajemnicy, w obecności tylko dwóch świadków i aby tegoż samego wieczora wyjechać do Rouen. Nazajutrz pójdą uściskać starych rodziców dziennikarza i zabawią tam przez dni kilka.
Duroy wszelkimi sposobami chciał ją zniechęcić do tego projektu, nie mogąc tego jednak dokazać, musiał się poddać konieczności.
W dniu 10-go maja, młodzi małżonkowie, uważając ceremonię religijną za zgoła niepotrzebną, ponieważ na ślub nie prosili nikogo, załatwili się szybko w merostwie, wrócili do domu, by pozamykać walizy podróżne i o szóstej, wziąwszy bilety na dworcu Ś-go Łazarza, wsiedli do pociągu, mającego ich zawieść do Normandyi.
Aż do chwili, kiedy znaleźli się sami w wagonie, nie zamienili z sobą dwudziestu słów. Teraz, w uwożącym ich pociągu, spoglądali na siebie i śmiali się bezustannie, chcąc ukryć pewne zakłopotanie, którego nie chcieli wzajem okazać.
Pociąg minął zwolna Batignolles, wydostając się na równinę, biegnącą od fortyfikacyj Paryża wzdłuż Sekwany.
Duroy i żona jego rzucali od czasu do czasu kilka banalnych słów, odwracając się następnie do okna.
Gdy przebywali most d’Asnières, zdjęła ich nagle niezmierna wesołość na widok rzeki, pokrytej statkami, łodziami rybaków i przewoźnikami. Słonce, potężne majowe słońce, oblewało skośnymi promieniami te rozliczne łodzie i tą rzeką spokojną, jakby nieruchomą, zakrzepłą w tej chwili pod upałem i światłem zapadającego już dnia. Barka masztowa w pośrodku rzeki, rozwiawszy swe trójkątne, białe, wielkie płótna, chwytające najlżejsze podmuchy wiatru, czyniła wrażenie olbrzymiego ptaka, gotującego się do odlotu.
— Zachwycam się okolicami Paryża — szepnął Duroy. — Wspomnienia ryb smażonych, tu spożytych, należą do najprzyjemniejszych w mojem życiu.
— A łódki! Jak to przyjemnie mknąć lekko po wodzie przy zapadającem już słońcu! — odparła.
Przerwali znowu, jakby nie mieli odwagi do dalszych zwierzeń, dotyczących przeszłości i zapadli w milczenie, przeżywając żałosną poezyą wspomnień.
Duroy, siedzący naprzeciw żony, ujął jej ręke i złożył na niej długi pocałunek.
— Po powrocie do Paryża — przemówił — będziemy czasem chodzili na obiad do Chatou.
— Będziemy mieli co innego do czynienia! szepnęła tonem, zdającym się oznaczać: Trzeba będzie poświęcić przyjemne dla pożytecznego.
Trzymał ciągle jej rękę, zapytując się z niepokojem, w jaki sposób dojdzie do pieszczot. Nie byłby się czuł zakłopotanym wobec bezświadomej dziewczyny; lecz baczna i przebiegła inteligencya, jaką przeczuwał w Magdalenie, onieśmielała go całkowicie.
Lękał się jej wydać mazgajowatym, nazbyt nieśmiałym lub tez nazbyt brutalnym, za powolnym lub tez za gwałtownym.
Ściskał tę rączkę krótkimi uściskami, wyczekując bezskutecznie na odpowiedź.
Takie mi się to wydaje zabawne, że ty jesteś moją żoną — przemówił.
— Dlaczegóż to? — spytała zdziwiona.
— Alboż wiem. Wydaje mi się to zabawnem. Pragnę cię ucałować i dziwię się, ze mam już do tego prawo.
Podała mu spokojnie policzek, który pocałował, jak gdyby całował siostrę.
— Pierwszy raz, gdy cię ujrzałem — począł znowu — (pamiętasz, na tym obiedzie, na który mię zaprosił Forestier), pomyślałem sobie: „Sapristi, gdybym tak ja mógł znaleźć taką kobietę“. No i cóż! znalazłem. Mam ją.
— To bardzo ładnie — rzekła, patrząc m u prosto w twarz swemi sprytnemi i zawsze uśmiechniętemi oczyma.
— Jestem za zimny — myślał. — Jestem za głupi. Powinienbym szybciej iść do celu. W jaki sposób poznałaś się z Forestierem? — zapytał.
— Czy jedziemy do Rouen, aby mówić o nim? — zapytała, ze złośliwością wyzywającą.
— Jaki ja głupi! — zawołał, czerwieniąc się. — Kiedy bo ty mię onieśmielasz!
— Ja! — zawołała uradowana. — Nie może być! A to dlaczego?
Siadł obok niej na kanapie, tuż blisko.
— Ach! jeleń! — krzyknęła.
Pociąg przebiegał właśnie wzdłuż lasku Saint-Germain i Magdalena dojrzała wystraszonego jelenia, jednym skokiem przesadzającego szeroką aleję.
Gdy wyglądała przez otwarte okno wagonu, Duroy, pochyliwszy się nad nią, złożył długi pocałunek, pocałunek kochanka, na szyi, pokrytej drobnymi, kręcącymi się loczkami.
Stała przez chwilę nieruchoma, poczem podniósłszy głowę, rzekła:
— No, daj pokój, łaskoczesz mnie.
On jednak nie przestawał, delikatnie, fryzowanymi wąsikami, długą i denerwującą pieszczotą, muskając białe, delikatne ciało.
— Dajże pokój — powtórzyła, wstrząsając się.
Ująwszy prawą ręką głowę Magdaleny, obrócił ją ku sobie i, jak jastrząb na zdobycz, rzucił się na jej usta.
Szamotała się, odpychała go, starała się uwolnić z tego uścisku.
Gdy się jej nareszcie udało, powtórzyła:
— Dajżeż pokój.
Nie słuchał jej już wcale, ściskając i całując pożądliwemi, drżącemi usty i próbując przewrócić ją na poduszki kanapy.
Odepchnęła go gwałtownie i szybko się zerwała:
— Ach! przestanie już Jerzy. Nie jesteśmy przecież dziećmi, możemy zaczekać do Rouen.
Zaczerwienił się po same uszy, zmrożony temi słowami rozsądku, poczem odzyskując zwolna swą zimną krew, rzekł wesoło:
— Niech i tak będzie, zaczekam. Będę jednak durniem, jeśli do tej pory wypowiem dwadzieścia słów. A pamiętaj, że jesteśmy dopiero w Poissy.
— No, to ja będę mówiła.
Siadła obok niego i zaczęła mówić, co będą robili po powrocie do Paryża. Zatrzymają mieszkanie po pierwszym jej mężu, a Duroy odziedziczy też zajęcia i pensyę Forestiera w La Vie Française.
Zresztą, już przed ślubem ułożyła te wszystkie sprawy, wszystkie szczegóły finansowe, z doskonałą znajomością rzeczy.
Pobrali się na zasadzie rozdziału majątkomwego i wszystkie wypadki zostały z góry przewidziane: śmierć, rozwód, urodzenie jednego lub kilkorga dzieci. Młody człowiek wnosił cztery tysiące franków, jak mówił, lecz na tę sumę pożyczył był już tysiąc pięćset. Reszta pochodziła z oszczędności ostatniego roku, poczynionych w przewidywaniu ogniska domowego. Młoda kobieta wnosiła czterdzieści tysięcy franków, pozostawionych, jak twierdziła, przez Forestier’a.
— Był to człowiek bardzo oszczędny, przyzwoity i nadzwyczaj pracowity — mówiła, stawiając go za przykład. — W krótkim czasie byłby zrobił majątek.
Duroy nie słuchał prawie, zajęty całkowicie innemi myślami.
Magdalena milkła chwilami, jak gdyby goniąc jakąś myśl intymną, i znowu poczynała:
— Za lat trzy będziesz mógł zarabiać od trzydziestu do czterdziestu tysięcy franków rocznie. I Karol miałby te same dochody, gdyby żył.
— Sądzę, że nie po to jedziemy do Rouen, aby rozmawiać o nim — odezwał się nareszcie Jerzy, znudzony tą przydługo trwającą lekcyą.
Prawda, masz racyę, — zaśmiała się, uderzając go lekko w policzek.
Przybrał postawę małego, grzecznego chłopczyka, trzymającego rączki na kolanach.
— W tej chwili masz minę niewiniątka — zauważyła.
— To moja rola — odrzekł. — Rola, którą mi sama przypomniałaś przed chwilą. Zatrzymam ją i nadal.
— Dlaczego? Ponieważ ty obejmujesz nietylko zarząd nad domem, lecz i nad moją osobą. I w istocie, jako wdowie, należy ci się to nawet.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytała zdziwiona.
— Że ty posiadasz doświadczenie, mogące rozprószyć moją nieświadomość, i w dodatku praktykę małżeńską, która powinna wyprowadzić z odrętwienia moją niewinność kawalerską. Oto wszystko!
— To za rubaszne! — zawołała.
— Tak jest jednak. Ja nie znam kobiet, a ty znasz mężczyzn, bo przecież jesteś wdową. Wobec tego, ty powinnaś rozpocząć... dziś wieczór moją edukacyę... a nawet, jeśli chcesz... możesz rozpocząć ją natychmiast.
— Oh! jeśli na mnie liczysz w tym względzie!... — zawołała wesoło.
— Ależ tak, liczą... na pewno! — rzekł głosem uczniaka, niewyraźnie wybębniającego lekcyę. — Liczą nawet, ze dwadzieścia twoich lekcyj wystarczy na dopełnienie moich wiadomości ogólnych... dziesięć przeznaczonych na zasady początkowe... czytanie i gramatykę... a dziesięć dalszych obejmie ogólne wykształcenie i retorykę... Ja zresztą nie wiem...
— Jaki z ciebie głuptas! — zawołała rozbawiona.
— Ponieważ zaczynasz mi mówić „ty“, więc idę za twoim przykładem i powiadam ci, najdroższa, że z każdą chwilą, z każdą niemal sekundą kocham cię bardziej i bardziej i uważam, że Rouen leży bardzo daleko!
Mówił teraz z intonacyą aktorską i wyborną mimiką, która też bawiła młodą kobietą, przyzwyczajoną do przesady i krotochwilności cyganeryi.
Przypatrywała mu się z boku i wydał się jej istotnie zachwycającym. Uczuwała też ochotą schrupania owocu świeżo zerwanego, jakkolwiek rozwaga nakazuje odłożyć go do godziny poobiedniej.
I zarumieniona lekko pod napływem owładających nią myśli, ozwała się pieszczotliwie:
— Maleńki mój uczniu, wierz memu doświadczeniu, bardzo wielkiemu doświadczeniu. Pocałunki w wagonie niewiele są warte. Sprowadzają niestrawność. Nie trzeba nigdy zżynać zboża przedwcześnie — dodała, rumieniąc się coraz silniej.
Jerzy odpowiedział jej krótkim uśmiechem, podniecony dwuznacznikiem z tych pięknych usteczek. Poruszając cicho ustami, jakby w modlitwie, zrobił znak krzyża i szepnął:
— Uciekam się pod opiekę świętego Antoniego, orędownika od pokuszeń. Teraz jestem jak z bronzu.
Noc zapadała powolnie, ocieniając przejrzystym jakby woalem leżącą po prawej stronie wioskę. Pociąg biegł nad brzegiem Sekwany i młodzi podróżni poczęli się wpatrywać w jej nurty, połyskujące tuż koło plantu długą, jak z polerowanego metalu wstęgą, w której odbijały się czerwone refleksy, odbicia zawisłych tam w górze chmur, zabarwione krwistą i świetną purpurą znikającego słońca. Odblaski te nikły stopniowo, zaciemniały się coraz silniej, pokrywały całunem coraz smutniejszym. Wreszcie cała wioska zanurzyła się w ponurych cieniach, z tym dreszczem śmiertelnym, jaki wywołuje zwykle roztaczająca się wokoło nas pomroka.
Wieczorna ta melancholia wślizgiwała się przez otwarte okna wagonu i przenikała nawskroś tak wesołe przed chwilą dusze młodych małżonków. Milcząc, zbliżyli się ku sobie i patrzyli razem na to powolne pięknego i radosnego dnia majowego konanie.
W Mantes zapalono małe lampki oliwne, które obrzuciły drżącem i żółtawem światłem kanapy i suknem wybite ściany wagonu.
Duroy otoczywszy kobietę ramieniem, przycisnął ją ku sobie. Niedawne, pełne pożądliwości pragnienie przemieniło się teraz w tkliwość omdlewającą, w pragnienie słodkiej, niemal dziecięcej pieszczoty.
— Będę cię bardzo kochał, Magdaleno — szepnął ledwie dosłyszalnie.
Słodycz tego głosu wzruszyła młodą kobiettę, dreszcz leciuchny przebiegł jej ciało i pochyliwszy się ku Jerzemu, którego głowa spoczywała na jej łonie, ofiarowała mu usta do pocałunku.
Był to pocałunek przeciągły, niemy i głęboki, a po nim rzut, gwałtowny, szalony uścisk, krótka i dysząca walka, wreszcie namiętne, niezręczne połączenie.
I młodzi małżonkowie znużeni, oszołomieni, wzajem trochę rozczarowani, pozostali tak w uścisku aż do chwili, gdy rozdzierający świst lokomotywy oznajmił stacyę.
— Jakie to głupie! Straszne z nas łobuzy — zadecydowała Magdalena, poprawiając rozrzucone nad czołem włosy.
On jednak gorączkowo całował kolejno obie jej ręce, powtarzając:
— Ubóstwiam cię, Magdalenko.
Do samego już Rouen milczeli, nieruchomi niemal z twarzą przy twarzy, ze wzrokiem skierowanym w ciemności, z pośród których wyłaniały się od czasu do czasu oświetlone domy. Marzyli, przytuleni do siebie, a pragnienie swobodniejszego, tkliwszego jeszcze złączenia coraz bardziej się w nich potęgowało.
Zajechali do hotelu przy bulwarze, a po spożyciu lekkiej i bardzo krótko trwającej wieczerzy udali się na spoczynek.
Hotelowa służąca obudziła ich nazajutrz o ósmej rano. Duroy wypił stojącą na stoliczku filiżankę herbaty, wpatrzył się następnie w żonę i pochwyciwszy ją gwałtownie w objęcia, jak człowiek uradowany ze skarbu odkrytego, począł szeptać raz po raz:
— Maleńka moja, czuję, iż cię kocham bardzo... bardzo... bardzo...
Uśmiechnęła się doń swym uśmiechem spokojnym i pełnym ufności i oddając mu pocałunki, rzekła:
— Ja... może również.
Niepokoiła go jednak ta wizyta u rodziców. Kilkakrotnie uprzedzał był żonę; przygotowywał, czynił jej uwagi. Zdawało mu się teraz, iż nie zaszkodzi rozpocząć znów od nowa.
— Wiesz, to są wieśniacy, chłopi ze wsi, nie z opery komicznej.
— Ależ wiem, mówiłeś mi już o tem niejednokrotnie — odpowiedziała z uśmiechem. Ot widzisz, wstawaj lepiej i daj mi się również podnieść.
— Będzie nam tam źle, bardzo źle wyrzekał, zeskakując z łóżka i zaczynając się ubierać. — W moim pokoiku jest tylko jedno łóżko ze słomianym siennikiem. W Canteleu nie znają materacy.
Wydawała się zachwyconą.
— Tem lepiej — rzekła. — Będzie nadzwyczaj przyjemnie spać na niewygodnym sienniku... obok ciebie... i zbudzić się przy pianiu kogutów.
Zarzuciła na siebie ranny szlafroczek, szlafroczek biały, flanelowy, który też Duroy poznał natychmiast. Widok ten zrobił mu wielką przykrość. Dlaczego? Żona jego, wiedział przecież o tem, posiadała cały tuzin rannych szlafroczków. Nie mogła wszak zmarnować swej dawnej wyprawy i kupować nowej? Mniejsza o to. On jednak chciał, aby bielizna nocna, bielizna miłości, nie była tąsamą, co za tamtego męża. Zdawało m u się, że śnieżna, miękka ta tkanin a zachowała w swych fałdach coś łącznego z Forestierem.
Podszedł ku oknu i zapalił papierosa.
Widok portu, szerokiej rzeki, brzemiennej ładownymi statkami, o wysmukłych masztach, para, wydobywająca się za pomocą maszyn na bulwar — wszystko to go wzruszyło, jakkolwiek znane mu było oddawna.
— Jakie to piękne! — zawołał.
Przybiegła doń Magdalena i położywszy obie ręce na ramieniu mężowskiem, pochyliła się ku niemu z gestem poddania, patrząc przed siebie wzrokiem zachwytu.
— Ach, jakie to piękne, jakie piękne! — powtarzała. — Nie wiedziałam, ze można nagromadzić razem tyle statków.
W godzinę potem jechali już do rodziców, których zawiadomili przed kilku dniami, że przybędą do nich dziś na śniadanie.
Jechali w odkrytym, zardzewiałym, brzęczącym i hałasującym powoziku. Przebyli naprzód długi i wcale niepięknie wyglądający bulwar, wydostali się na łąkę, wśród której płynęła rzeczka, wkońcu poczęli wznosić się na pagórek.
Magdalena, zmęczona, zdrzemnęła się w rogu starego powozu. Ciepłe i pieszczotliwe promienie słoneczne oblewały ją jakby rozkoszną kąpielą sielankową.
— Spójrz tylko — przebudził ją naraz głos męża.
Byli teraz na połowie pochyłości pagórka, o słynnym z piękności widoku, dokąd zwykle prowadzono ciekawych turystów.
U stóp ich rozciągała się wspaniała, olbrzymia równina, zalana bystremi, jasnemi falami rzeki, która zataczała tutaj wielkie koło przed wejściem do Rouen. Po prawej stronie widne już było miasto, okryte w tej chwili leciuchną mgłą poranku. Słoneczne promienie oślizgiwały dachy i tysiączne w górę strzelające lub przysadkowate dzwonnice, lekkie wszystkie i misterne, jak olbrzymie klejnoty, których czworograniaste lub okrągłe wieżyczki dźwigały na głowach heraldyczne korony. Był tu cały zastęp wież i dzwonie: cały tłum gotyckich, kościelnych wierzchołków, ponad którymi królowała wysmukła strzałka katedralna, zadziwiająca igła bronzowa, najdłuższa ze wszystkich istniejących na świecie, lecz zarazem rażąca brzydotą swą i bezkształtem.
Tam znowu wprost poza rzeką wznosiły się okrągłe i grube w swych podstawach, wysokie kominy fabryk, olbrzymiego przedmieścia Saint-Sever.
Tłumniej jeszcze, niż ich bracia, dzwony wyciągały swe olbrzymie, smukłe, ceglane szyje i ginąc aż w odległej wiosce, buchały w niebo czarnym oddechem węglowym. A najwyższy z pośród wszystkich, równie wysoki jak piramida Cheopsa, drugi z niebotycznych szczytów zbudowany ręką ludzką, dorównujący niemal swej dumnej katedralnej towarzyszce, ognista studnia, La Foudre, wydawała się królową śród pracowitego i parą ziejącego tłumu, podobnie jak jej sąsiadka, władczyni strzelających w niebo uświęconych gmachów.
A jeszcze niżej, poza robotniczą częścią miasta, ciągnął się las sosnowy; Sekwana zaś przerzynając stary gród miasta na dwie połowy, roztaczała srebrzystą swą wstęgę, podmywała falami pagórek, pokryty staremi drzewami, odsłaniała czasami swe kościste z białego kamienia łożysko, następnie zatoczywszy jeszcze wielką krzywą linię, nikła w dalekiem przestworzu. Widać było ładowne statki, przybliżające się lub oddalające. Wszystkie one sunęły siłą maleńkich, parowych statków, plujących dokoła gęstym dymem. Wyspy, rozłożone wśród wody, szły równą linią, jedna za drugą, lub też pozostawiały między sobą wielkie przedziały, tworząc jakby ziarna nierównego, zielonawego różańca.
Woźnica czekał, aż podróżni nasycą się widokiem. Wiedział on z doświadczenia, jak długo zwykły trwać zachwyty turystów wszelkiego rodzaju.
Zaledwie jednak ruszył z miejsca, Duroy spostrzegł nagle oddalonych od niego o kilkanaście sążni dwoje zbliżających się starych ludzi. Zeskoczył z powozu z okrzykiem.
— Oto ich masz. Poznają ich!
Było to dwoje wieśniaków, mężczyzna i kobieta, idących nierównym krokiem, kołyszących się i potrącających wzajem ramionami. Męcżzyzna, niskiego wzrostu, przysadzisty był, czerwony, barczysty, mimo podeszłego już wieku. Kobieta wysoka, sucha, zgarbiona i smutna, prawdziwa niewolnica pracy, zaciągnięta w jarzmo od zarania życia, kobieta, która się nigdy nie śmiała, gdy jej mąż wdawał się zwykle w gawędy, pijąc z gośćmi oberży, Magdalena, wysiadłszy również z powozu, przypatrywała się tym dwom biednym istotom, na widok których doznała dziwnego ściśnienia serca, jakiegoś smutku nieprzewidywanego. Nie poznali oni syna w tym pięknym panu, a w eleganckiej i strojnej w jasną suknią kobiecie nie domyślali się synowej.
Szybkim krokiem, w milczeniu, dążyli na powitanie oczekiwanego dziecka i nie zwracali uwagi na elegantów, postępujących za powozem.
— Dzień dobry, ojcze — zawołał Duroy ze śmiechem.
Oboje stanlęi jak wryci. Ogarnęło ich naprzód zdziwienie, potem znowu obezwładniła radość. Stara, uspokoiwszy się, pierwsza wybąkała:
— To ty, nasz syn?
— Alei tak, to ja, matko Duroy — odpowiedział młody człowiek i zbliżywszy się do niej, ucałował w oba policzki. Następnie dotknął skronią skroni ojca, który zdjął był swój czarny jedwabny kapelusz, modny w Rouen, a podobny do kapeluszy rzeźników.
— Oto moja zona — rzekł Jerzy.
I dwoje wieśniaków zaczęło się przypatrywać Magdalenie. Spoglądali na nią jak na jakiś ciekawy okaz, z pewnym kłopotliwym niepokojem, z którym łączył się u ojca rodzaj zachwytu, a u matki nieokreślona jakaś zazdrość.
Mężczyzna, posiadający temperament jowialny, przesiąkły wesołością słodkiego cydru i alkoholu, zebrał się na odwagę i spytał żartobliwie:
— Czy można ją też pocałować?
— Czemuż nie? — odparł Jerzy.
I Magdalena, mimo niechęci, podała starem u oba policzki, a ten ucałowawszy je, otarł następnie usta rękawem.
Z kolei, stara matka pocałowała synowe z chłodem niechęci. Nie była bo też to synowa, o jakiej marzyła: hoża i zdrowa wieśniaczka, rumiana jak jabłko, a silna i rosła jak łania. Dama ta wyglądała jak lalka porcelanowa, strojna w falbany i pachnąca piżmem, gdyż stara wieśniaczka każdą perfume nazywała piżmem.
Wszyscy razem ruszyli teraz za powozem, wiozącym walizy podróżnych. Stary, wziąwszy syna pod ramią i pozostając trochą za kobietami, pytał zaciekawiony:
— No i jakże ta m idą interesa?
— Ależ bardzo dobrze.
— Tem lepiej! Ale powiedz mi, czy żona twoja majętna?.
— Czterdzieści tysięcy franków — odpowiedział Jerzy.
Stary świsnął zcicha, pełen zachwytu i mruknął:
— A to szelma! — do głębi wzruszony tą sumą. — Słowo dają, to piękna kobieta! — dorzucił po chwili z akcentem głębokiego uznania.
Magdalena podobała mu się istotnie, a ongi uchodził przecież za znawcą kobiet.
Magdalena i m tka szły obok siebie w milczeniu. Mężczyżni zrównali się z niemi.
Zbliżali się już do wioski, do maleńkiej osady, składającej się z dziesięciu domostw, po obu stronach drogi, domostw, zbudowanych z lichej cegły, lub ulepionych z gliny, jedne o strzechach słomianych, inne znowu pokryte łupkiem. Kawiarnia ojca Duroy „Pod pięknym widokiem“, lichy parterowy domek, znajdowała się na lewo, przy sam em wejściu do wioski. Sosnowa gałąź, zawieszona tu starym zwyczajem ponad drzwiami, oznajmiała, ze zmęczony podróżnik znaleźć może wytchnienie i posiłek.
Na dwóch dużych stołach kawiarni stały gotowe nakrycia, poosłaniane serwetami. Przybyła tu do pomocy sąsiadka, złożyła głęboki ukłon wchodzącej pięknej pani, następnie poznając Jerzego, krzyknęła:
— Jezus, Marya, to ty, smyku?
— Tak, to ja, matko Brulin — odrzekł wesoło.
I pocałował ją, jak pocałował był przed chwilą ojca i matkę.
— Chodźmy do naszego pokoju — zwrócił się do żony. — Będziesz mogła odłożyć okrycie i kapelusz.
Zaprowadził Magdalenę do pokoiku po prawej stronie kawiarni, wybielonego wapnem. Stało tu łóżko z bawełnianemi firankami; nad niem krucyfiks nad kropielnicą i dwa kolorowe obrazki: Paweł i Wirginia pod palmą i Napoleon I na gniadym koniu: wszystko to razem tworzyć miało jedyną ozdobę tego pokoiku czystego i ponurego.
— Dzień dobry, Magdalenko — rzekł Jerzy, całując ją czule. — Rad jestem, że widzę starych. W Paryżu człowiek zapomina o nich, a jednak przyjemnie mi, że ich znów widzę.
— Chodźcie, chodźcie — przerwał ojciec, stukając silnie we drzwi — zupa gotowa.
Trzeba było zasiąść do stołu.
Było to długie chłopskie śniadanie, cały szereg potraw źle dobranych. Po baraninie kiełbasa, a po kiełbasie omlet. Ojciec Duroy podniecony jabłecznikiem i kilkoma szklankami wina, popuściwszy cugli językowi, opowiadał całe tuziny anegdotek, służących zwykle do rozweselania gości wyjątkowych. Były to awantury żołnierskie, grube i nieprzyzwoite, które, jak zapewniał, przydarzyły się jego przyjaciołom. Jerzy, znający już doskonale wszystkie te historye, śmiał się jednak, podniecony atmosferą rodzinną, wrodzonem przywiązaniem do tej strzechy, do tych miejsc, znanych oddawna, mnóstwem wspomnień i pamiątek z dzieciństwa; każdy drobiazg, naprzykład znak noża na drzwiach do przyległej izdebki, kulawe krzesło, przypominały mu jakiś szczegół; zapach ziemi, żywiczne powietrze sosnowego lasku, a nawet woń mieszkania, rzeczki i śmietnika rozrzewniały go i wzruszały.
Matka Duroy milczała uporczywie. Smutna zawsze i surowa, śledziła synowę spojrzeniem pełnem nienawiści, tej nienawiści starej, skołatanej pracownicy, starej chłopki o spracowanych przy twardej robocie rękach, zbezkształconej w krwawym znoju, a patrzącej na miejską damę, budzącą w niej wstręt, odrazę, niby jakaś istota przeklęta, potępiona, nieczysta, a stworzona jedynie do próżniactwa i grzechu.
Wstawała co chwila, by podawać nowe potrawy lub nalewać do szklanek żółty i kwaśny napój, który zakorkowany silnie w butelkach, strzelał głośno korkiem, jak limoniada gazowa.
Magdalena milczała, wcale nie jedząc, ze zwykłym na ustach uśmiechem, który jednak smutny był teraz i zrezygnowany. Czuła się znękaną, rozczarowaną. Dlaczego? Wszak sama chciała tu przybyć. Wiedziała, ze jedzie do chłopów, do biednych wieśniaków. Jakie ona ich sobie wyobrażała, ona, nie oddająca się marzeniom?
Alboż wiedziała? Alboż kobiety nie spodziewają się zawsze czegoś innego, niż to, co jest w rzeczywistości! Czy może zdała wyobrażała ich sobie poetyczniej? Nie, lecz sądziła, że będą więcej ukształceni, szlachetniejsi, tkliwsi i barwniejsi. Nie chciała jednak, by byli podobni do bohaterów romansu. Skądże zatem raziły ją teraz tysięczne szczegóły, tysięczne grubiaństwa nieuchwytne, sama nawet ich natura nieokrzesana, słowa, gesty ich, wesołość?
W myśli stanęła jej własna matka, o której nie wspominała nigdy, biedna, uwiedziona nauczycielka, wychowana w Saint-Denis, która, w dwunastym roku życia Magdaleny, umarła ze zgryzoty i nędzy. Nieznajomy jakiś mężczyzna wychowywał małą dziewczynkę. Prawdopodobnie jej ojciec? Kim on był? Nie zdołała nigdy dociec, mimo, ze miała pewne silne poszlaki.
Śniadanie przeciągało się bez końca. Teraz zaczęli przychodzić zwykli konsumenci, ściskali rękę ojca Duroy, zachwycali się synem i spoglądając z ukosa na młodą kobietę, mrugali żartobliwie oczyma, co miało prawdopodobnie oznaczać:
— A do licha! to wcale niczego, ta małżonka Jerzego Duroy.
Inni, mniej zadomowieni, zasiadali przed drewnianymi stołami, wołając:
— Pół kwarty!
— Kufelek!
— Dwa małe.
— Kieliszek absyntu!
I zabierali się do gry w domino, stukając głośno czarnemi i białemi kostkami.
Matka Duroy chodziła teraz bezustannie tam i napowrót, usługując gościom z miną Żałośliwą, przyjmując pieniądze i ocierając stoły rogiem niebieskiego fartucha.
Dym fajek i ordynarnych cygar napełnił izbę.
— Gdybyśmy tak wyszli? nie mogę już dłużej pozostać — ozwała się Magdalena, pokaszlując.
Posiłek nie był jeszcze skończony i stary Duroy zrobił miną niezadowoloną. Młoda kobieta wstała zatem i wyszedłszy przed domek, usiadła na krześle, czekając, aż ojciec i mąż wypiją czarną kawą i likiery.
Jerzy wyszedł niezadługo.
— Czy chcesz pójść nad Sekwaną? — zapytał.
— Ach! tak! Chodźmy! — zawołała z radością.
Zeszli oboje z góry, a wynająwszy w Croiset łódką, przepędzili całe popołudnie na małej wysepce, zacienionej wierzbami, gdzie słodkie wiosenne powietrze i delikatny szum fal rzecznych, rozkosznie ich rozmarzał.
Noc już zapadała, gdy powrócili do domu.
Posiłek wieczorny, przy jedynej świecy, był jeszcze bardziej przykry dla Magdaleny, niż śniadanie. Ojciec Duroy, mający tego dnia lichy zarobek, milczał. Matka miała ciągle miną cierpką.
Żółte światło palącej się świecy rzucało na ścianą cienie olbrzymich nosów i ruchów dziwacznych. Od czasu do czasu wyłaniała się potworna ręka, podnosząca widelec, podobny do wideł, a usta, otwierające się dla przyjęcia pokarmu, przypominały paszczęki potworów, ilekroć czyjś profil odbił się na ścianie.
Zaledwie doczekawszy końca obiadu, Magdalena wyciągnęła męża na powietrze, nie mogąc wytrzymać w ciemnej tej i dusznej sali, przepełnionej cierpkim dymem fajczanym i odorami różnorodnych napojów.
— Nudzisz się już — rzekł Jerzy, zostawszy z nią sam na sam.
Chciała zaprzeczać.
— Nie. Widzę to doskonale — przerwał. — Jeśli sobie życzysz, wyjedziemy jutro.
— Tak. Chciałabym — szepnęła.
Szli przed siebie powoli. Noc była rozkoszna, ciepła, a pieszczotliwa opona cienia zdawała się przepełniona delikatnymi szmerami, odgłosami, podmuchami tajemniczymi. Znaleźli się w jakiejś wązkiej alei, wśród niebotycznych drzew, w m roku nieprzeniknionym.
— Gdzież my jesteśmy? — zapytała.
— W lesie — odpowiedział.
— Duży to las?
— O! bardzo duży. Jeden z największych we Francyi.
Powietrze przesycone było zapachem ziemi, mchów, mięszaniną świeżości i zgnilizny, sokami drzewnymi i zbutwiałymi, zeschłymi liśćmi. Magdalena, podniósłszy głowę, dostrzegła pomiędzy zbitą masą drzew migocące drżącem światłem gwiazdy i mimo, że najlżejszy podmuch nie poruszał liści, czuła wokół siebie wśród tego oceanu liści, nieokreślone jakieś i tajemnicze drżenie.
Dziwny dreszcz wstrząsnął całą jej istotą; serce się ścisnęło lękiem nieokreślonym. Dlaczego. Nie pojmowała tego. Zdawało jej się jednak, iż jest zgubioną, zatopioną, otoczoną niebezpieczeństwami, opuszczoną od wszystkich, samą, samą jedną, pod tem żyjącem i drżącem tam wysoko sklepieniem.
— Boję się trochę. Chciałabym wrócić — rzekła.
— Dobrze, wróćmy.
— I... pojedziemy jutro do Paryża?
— Tak, jutro.
— Jutro rano.
— Jutro rano, jeśli chcesz.
Powrócili do domu. Starzy już spali. W nocy miała sny przykre, przebudzały ją bezustannie nieznane jej, coraz to nowe wiejskie odgłosy, krzyki puszczyków, kwik wieprza zamkniętego w chlewku, przytykającym do ściany mieszkania i pianie koguta, zwiastującego północ.
Wstała o świcie i niebawem gotowa już była do drogi.
Gdy Jerzy oznajmił rodzicom, ze musi wy^ jechać, stanęli oboje jak wryci; zrozumiali jednak odrazu, skąd wyszło to rozporządzenie.
— A zobaczę cię prędko? — zapytał ojciec.
— Alei tak. W ciągu lata.
— No, to dobrze.
— Życzę ci, byś nigdy nie pożałował wyboru — mruknęła stara.
Zostawił rodzicom dwieście franków, by załagodzić ich nieukontentowanie i gdy powozik, sprowadzony przez małego wisusa, przybył o godzinie dziesiątej, młodzi małżonkowie, ucałowawszy starych wieśniaków, wyruszyli w stronę Rouen.
— Widzisz, uprzedzałem cię — przemówił ze śmiechem Duroy, oddalając się od wioski. — Nie powinnaś była poznawać państwa du Roy de Cantel, ojca i matki.
— Teraz jestem już zachwycona — odpowiedziała również ze śmiechem. — Zacni ludzie i zaczynam ich teraz kochać. Z Paryża poszlę im różnych łakoci.
— Du Roy de Cantel — rzekła. — Zobaczysz, iż nikt się nie zadziwi rozesłanemi zawiadomieniami. Opowiemy, że byliśmy przez cały tydzień w majętności twoich rodziców.
I przysunąwszy się do małżonka, ucałowała go pieszczotliwie, mówiąc: Dzień dobry, Jerzyku.
— Dzień dobry Magdalenko — odpowiedział, obejmując jej kibić.
Zdaleka, w głębi doliny, widać już było wspaniałą rzekę, roztaczającą się srebrną wstęgą w blaskach porannego słońca; i wszystkie kominy fabryk, ziejące w niebo chmurami węglowego dymu i wszystkie dzwonnice starego grodu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.