Nowy obywatel/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Gruszecki
Tytuł Nowy obywatel
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Im bliżej zbiorów, tem bardziej malały nadzieje tegorocznych dochodów, nietylko owe nadmierne, wmawiane przez ekonoma, przyjęte i piastowane przez właściciela z uporem człowieka, ratującego się z powodzi kłopotów i przykrości, ale żniwo obiecywało zaledwie zwrócenie kosztów, wyłożonych na uprawę.
Pierwsi żydzi wierzyciele, nieomylny barometr w tych wypadkach, zaczęli coraz częściej najeżdżać dwór Popielówki, upominając się natarczywie o zaległe procenty i kapitał. Właściciel, chcąc uniknąć przykrości spotkania, długich rozpraw i kłamliwych tłómaczeń, wyjeżdżał coraz częściej z domu do Warszawy, zostawiając załatwienie tego rodzaju interesów Wierczakowi, a w części i zmartwionej żonie.
— Jaśnie panie — mówił Wierczak, korzystając z chwili powrotu — konie pochudły, zesłabły, ani wozić, ani orać nimi...
— Czy ja pilnuję remanentu? — odparł chmurny.
— Owsa niema, żyją trawą, a ta sił nie doda... Boruch odmówił dalszej dostawy; co robić?
— Twoja wina, psi synu! Won mi z oczu, nie mają konie co żreć, daj im własną skórę. Won!
Ekonom z pokornym ukłonem wycofał się z pokoju.
Właściciel chodził zły po gabinecie, potrącając gniewnie krzesła; przez otwarte okno dojrzał ekonoma.
— Hej! Wierczak! Sam tu!... Do okna, durniu!
— Słucham jaśnie pana.
— Pytał kto o woły?
— Był jeden żyd... dawał po pięćdziesiąt rubli za sztukę.
— Co? — zaczerwienił się z gniewu — płaciłem po siedemdziesiąt pięć!
— Marne, wychudzone, a teraz w robocie dzień w dzień.
— Ot, tobie masz!... Takie twoje gospodarstwo, psi synu! — zaklął.
— Jaśnie pan sam kazał...
— Hm... ja kazał?... nu, niech i tak będzie... Zawołaj żyda, niech da, com zapłacił.
— Nie zechce, jaśnie panie... bydło staniało... nawet sześćdziesięciu nie da.
Namyślał się chwilę; wreszcie, machnąwszy ręką, rzekł:
— Iii, jeden czort... niech da pięćdziesiąt, bo przy twojem gospodarstwie jeszcze pozdychają... Mamy pięć wołów, co?
— Meldowałem w zeszłym tygodniu jasnemu panu, że jedna sztuka padła...
— Ot, pasy drzeć z ciebie, psie nasienie!
— Nie moja wina... krew napadła...
— Zawołaj żyda!... Ruszaj!...
Po chwili otworzyły się cicho drzwi z dalszych pokojów, i stanęła w nich pani Zofia, pobladła, z sińcami pod oczyma, w starej, podniszczonej sukni, uczesana niedbale.
— Tadziu! — przemówiła nieśmiało.
Odwrócił się chmurny od okna.
— Czego chcesz?
— Mam z tobą do pomówienia.
— Tak i gadaj... byle krótko.
Weszła, zamykając starannie drzwi za sobą, i usiadła na kanapce.
Stanął przed nią, zapalając papierosa, ubrany w nowy garnitur, spojrzał drwiąco na jej zaplamioną suknię, a chowając srebrny portcygar w boczną kieszeń, odezwał się:
— Ot, młoda żonka z ciebie: suknia jak u klucznicy, trzewiki stare, włosy na cztery wiatry, ręce brudne... tak i przyjemność mężowi...
— Stroje nie są mi w głowie... a zresztą po co mi się ubierać, kiedy ty zawsze za domem...
— Tak nie głupim słuchać twego narzekania i widzieć cię taką osowiałą i beksiwą... żona powinna być wesoła jak kotka, a strojna jak na bal... tożbym siedział w domu i hołubił ciebie...
— O tem później pogadamy — westchnęła.
— A teraz o czem? — zaśmiał się.
— Wczoraj był Judka...
— Było go za drzwi wyrzucić.
— Upomina się o pięć tysięcy...
— Tak? skądże to naliczył?
— Ma już wyrok i grozi komornikiem — zalała się łzami.
— Złodziej, psia wiara żyd! — wybuchnął gniewnie — obiecał mi czekać do zimowej pory.
Chodził zły po pokoju, trąc brodę zapamiętale.
— Tadziu, my już zrujnowani...
— Ot głupstwa gadasz... mam jeszcze dwadzieścia tysięcy...
— I one nie pomogą, jeśli ty się nie zmienisz... Zginiemy bez ratunku, i co będzie? — płakała cicho.
— Ot głupie gadanie, jakże mam się zmienić? Jakiegoś mnie poznała, takiego mnie masz.
— Ty byłeś inny... teraz pijesz, hulasz, tracisz w tej Warszawie Bóg wie z kim... — zaszlochała.
— Ot tobie masz, już płacz! że ci też raz te łzy nie wyschną.
Płakała, łkając cicho.
— Tak mówisz, że ja tracę, hulam, no a za czyje pieniądze? Może za twoje?... Czy ja wziął co za tobą? czy choć kopiejkę?... W domu nudno, smutno, ciągłe sceny, komedye, płacze... a ja wesoły człowiek, nie lubię tego, i znalazł sobie kamratów dobrych, to i jadę do nich.
— Ale kto taki? Oni cię wyzyskują, zabierają pieniądze, jakieś urwisy...
— Ot, milczałabyś i tyle... to porządni ludzie, urzędnicy z kolei, z banków, z kantorów, oni mają honor, a nie są tak zarozumiali i głupi, jak wasze szlachcice, co to umieją gadać tylko o gospodarstwie, podatkach, polityce, ani z nimi pić, ani się weselić po ludzku.
— Bo ich nie stać na wybryki szalone.
— To niech sobie siedzą na wsi... czort z nimi... Czy już skończyłaś?
Otarła oczy z łez, wstała i z wymuszonym uśmiechem zbliżyła się do męża.
— Tadziu, mój drogi Tadziu — mówiła czule, całując go — ureguluj te długi, zaprzestań hulatyk...
— Hm... łatwo gadać: ureguluj długi! — uśmiechnął się — ale jak? ale skąd?
— Możebyś dostał na hypotekę... zawsze to mniejszy procent, aniżeli lichwa żydowska.
— Tak pomyślę o tem, poradzę się... Ot pisał ja po pieniądze do mojego wierzyciela; przyjdą, tak skończą się wszystkie kłopoty.
— Mój dobry, mój drogi, nie rób już więcej długów — mówiła z przymileniem — pomyśl, że masz syna i obowiązki względem niego.
— Eh, będzie dosyć i dla mnie, i dla niego... A on zdrów?
Wszczęli rozmowę o dziecku, służbie, wypadkach gospodarczych...
W czasie obiadu nadjechał posłaniec z poczty.
— Nu, jest i mój list — zawołał uradowany, rozrywając z pośpiechem kopertę.
Żona pełna oczekiwania wpatrywała się w twarz męża, a widząc jego uśmiech zadowolenia, odetchnęła głęboko, jak gdyby pozbyła się ciężaru.
— Ot, dzielny mały, dobry człowiek — rzekł, skończywszy list.
— Od kogo, Tadziu?
— Pisze mi ten mój przyjaciel, u którego mam pod zakładną, że wysłał mi do banku tysiąc pięćset, a resztę odda zimową porą, jak przyjadę do niego... Ot, chwat chłopiec!
— Tadziu, ale ty użyjesz tych pieniędzy na spłatę długów?
— Tak, koniecznie... Czy ty myślałaś, że mnie te długi nie bolą, co?
— Kiedy pojedziesz po pieniądze? — spytała zaniepokojona.
Wyjął zegarek, spojrzał.
— Dziś za późno, szkoda, bank zamknięty... tak jutro raniutko...
— A wrócisz?
— Et, człowiek wie kiedy wyjeżdża, ale nie wie kiedy wróci — uśmiechnął się.
— Mój Tadziu, wróć wieczorem do domu, bardzo cię proszę...
— Chcesz, to i wrócę.
— Sama wyjadę na kolej po ciebie, wróć wcześnie...
— A pocóż tobie wyjeżdżać? Czy ty mój żandarm? co?
— Wierzę, że gdy sama wyjadę, ty się postarasz wrócić wcześnie.
Poszukał rozkładu jazdy koleją i odpowiedział po namyśle:
— Ot, wstyd, abyś czekała na stacyi, to już wrócę o godzinie 9 minut 40 nocną porą...
— Tak późno?
— Raniej nie mogę... Mam bank, interesy, sprawunki...
— Ale wrócisz napewno? Będę czekała chociażby całą noc.
— No, u mnie słowo nie wróbel, tak mówię, że wrócę i koniec.
Pani Zofia, przyjechawszy dość wcześnie na dworzec kolei żelaznej, usiadła przy bocznym stoliku w obszernej sali restauracyjnej. Sala podłużna, oświetlona słabo czterema lampami nafcianemi, z wielkim stołem pośrodku, ozdobionym nieśmiertelnie nudnymi bukietami z zeschłych, pomalowanych i zapylonych roślin i piór, z piramidami pustych butelek z etykietami win i koniaków, z popstrzoną paterą na bułki, z rozwieszonymi na ścianach rozkładami pociągów, miała w sobie coś ze zbiornika nudów, zgromadzonych ze wszystkich stron świata; nużyła jednostajnością i kosmopolitycznym układem mebli; męczyła nieustannem oczekiwaniem gości i przyjezdnych; czuć ją było kurzem, pyłem i dymem węglowym, zapachem wódki i piwa, odorem zepsutej kuchni i parą gotującego się samowara.
Ziewające nudy przerywał tylko łoskot przesuwanych wagonów na stacyi i zmęczone ruchy bufetowej, porządkującej talerzyki z przekąskami na ladzie.
Przed nadejściem pociągu z Warszawy, zjawił się w sali garson, młody, niewyraźny blondyn, z przebiegłym uśmiechem na zużytej twarzy; podszedł cicho do siedzącej pani Zofii, pytając z ukłonem:
— Może herbaty? kawy?
— Dziękuję — a chociaż wiedziała dobrze godzinę przybycia pociągu, spytała, kiedy przyjdzie z Warszawy.
— Za dwadzieścia minut.
— Dobrze.
Po chwili weszło kilku podróżnych, stawiając hałaśliwie podręczne kuferki na kanapki plecione. Do sali weszli szybko dwaj urzędnicy kolejowi, widoczni po mundurach, stanęli przed bufetem:
— Dwa mocnej... z kroplami...
— Dla mnie czystej.
— Panie naczelniku — przemówił szczupły brunet z wielkim wąsem — lepsza z kroplami.
— Wam w ekspedycyi padają krople z ekspedycyi — zaśmiał się naczelnik, nizki, przysadkowaty blondyn — ale u nas w ruchu bieda.
— Wolne żarty! — uśmiechnął się ekspedytor — co kapnie, to i wsiąknie bez śladu.
— W kieszeń... Hej, pani, jeszcze dwa kieliszki.
— Nie mogę, jak Boga mego, nie mogę więcej — zaklinał się ekspedytor.
— Wstyd, panie Sielski — gromił pół żartem naczelnik — taki z pana Polak, co? Ucz się pan u Szyszkowskiego.
— Oho, z tej beczki, panie naczelniku, jak pić, to pić... Proszę jeszcze o dwa, ale mocnej.
Pani Zofia, usłyszawszy nazwisko męża, zwróciła baczną u wagę na pijących urzędników, którzy jednak w tej chwili byli zajęci sprawami kolejowemi i kolejką wódki.
Drzwi wejściowe otworzyły się szeroko, szwajcar zadzwonił, wygłaszając donośnym głosem:
— Pociąg z Warszawy...
Z wagonu drugiej klasy wyszedł pan Szyszkowski, uśmiechnięty, rozweselony, a zobaczywszy żonę, zbliżył się i ucałował głośno.
— Tak nie sam ja przyjechał, ale ot przywiózł moich przyjaciół — wskazał głową dwóch panów, w skromnych, wyszarzanych paltotach, którzy lekko zmieszani, z uśmiechem zbliżyli się do pani Zofii.
— To najlepszy mój druh, Michał Piotrowski...
— Przepraszam cię, Tadeuszu, bo nazywam się Piotr Michałowski, urzędnik banku.
— Ot jeden czort — śmiał się zbyt głośno pan Szyszkowski — jak się zwał, tak się zwał, aby się dobrze miał...
— Może i mnie przedstawisz pani?
— A jakże, dlaczego nie, toż ty mój przyjaciel... Konstanty... jakże tobie, co?
— Brośkiewicz — podpowiedział.
— Tak, tak, Brośkiewicz... W gazetach pisze... ot reporter taki, ale pije jak bąk, prawdziwa bibuła.
— Pani zna męża, on zawsze żartuje — uśmiechnął się.
— Tak chodźmy oblać wasz przyjazd, ja gospodarz, po kieliszku na początek — i szedł w kierunku sali restauracyjnej.
Pani Zofia stała zmieszana, nie wiedząc co począć. Poznała, że mąż i jego goście są już podchmieleni, obawiała się wywołania głośnej awantury, radaby zniknąć, ale znów strach o pieniądze, przywiezione przez męża, zmuszał ją do pozostania na stacyi i odwiezienia męża do domu.
Wszyscy trzej szli, a mąż, spostrzegłszy ociąganie się żony, zawołał:
— Chodź, Zosiu z nami... na chwilę... zaraz pojedziemy, jak cię kocham...
We drzwiach spotkali wychodzących naczelnika i ekspedytora.
— Ot, szczęście! — krzyknął pan Szyszkowski — wypijesz z nami, naczelniku, co?
— Dziękuję, dopiero co piłem.
— Iii, jeden jeszcze się zmieści... chodź — i wziąwszy za ramię, prowadził z sobą.
Pani Zofia usiadła opodal przy stole, patrząc z żalem i wstrętem na hałasujących przy bufecie mężczyzn.
— Dla mnie angielską gorzką!
— Koniak, aby dobry!
— Tylko czysta!
— A pani nie pija? — spytał męża pan Michałowski, brunet z twarzą zmęczoną, silący się na elegancyę.
— Zosieńku, duszko, tak wypij likieru.
Pan Brośkiewicz, przysadkowaty blondyn, z nierównym zarostem na twarzy zniszczonej, wytartej jak stare trzygroszniaki, z rysami zlewającymi się z sobą, niewyraźnymi, podszedł do stolika chwiejnym, kaczym krokiem, mówiąc ze słodkim uśmiechem:
— Kieliszeczek likierku, pani dobrodziejko, malutki...
— Dziękuję.
— Ale taki maciupki kieliszunio likiereczku słodziutkiego — zapraszał, rozszerzając usta w uśmiechu.
— Dziękuję.
— Pójdź tu, Konstanty! — krzyknął amfitryon — nie uprosisz, ja ją znam.
Wypili jeden kieliszek, zjedli przekąski, wypili drugi i usiedli przy stole pani Zofii, milczącej, chmurnej, z wypiekami na bladej twarzy.
— Jedźmy już, Tadziu — prosiła.
— Zaraz, zaraz... ot po kieliszku szampana i pojedziemy.
— Tadziu! — zawołała z wyrzutem.
— Mało jeden kieliszek? — zaśmiał się — tak będą dwa.

— Nie sprzeciwiaj mu się, pani — szepnął naczelnik, siedzący obok niej.
— Hej, szampana, a żywo!
Pani Zofii zakręciły się łzy w oczach; spostrzegł to mąż:
— No, no, nie martw się, Zosiu: pieniądze są, ot, patrz!
Wyjął garść złotych monet, a gdy kładł gwałtownie na stół, kilka stoczyło się na ziemię, dzwoniąc na kamiennej posadzce.
Reporter i urzędnik porwali się do podnoszenia pieniędzy.
— Siedźcie, to nie wasza rzecz! — zawołał ostro. — Hej, człowiek! pozbieraj, a nie ukradnij, bo ubiję.
— Ja nie złodziej — mruknął garson, schylając się po monety.
— Milcz, psi synu! — wrzasnął.
— Milcz! — dodał groźnie naczelnik.
Garson coś zamamrotał, pan Szyszkowski porwał talerz leżący ze stołu i rzucił w kierunku garsona.
— Ja ciebie nauczę odpowiadać panu... won wypędzę... hej, żandarm!
Przybiegła bufetowa z butelką szampana i, złorzecząc garsonowi, przebłagała rozgniewanego, nalewając w kieliszki.
— No, Zosieńku: kieliszek!
— Nie mogę — połykała łzy cisnące się.
— Tak co z tobą?.. No, zdrowie mojej żony, a duszkiem!
Wstali z ukłonami głębokimi.
— Hej! Oddałeś mi, coś znalazł.
— Tak, jaśnie panie.
— Masz, durniu, dla ciebie — i dał mu złotą monetę. — Znaj pana, i czuj duch!
— Tadziu! — przemówiła z żalem.
— Tak jedziemy już... Ty, Zosieńku, z gośćmi powozem, a ja z naczelnikiem na wózku.
— Ja nie mogę jechać; jutro u mnie służba.
— To i ja się nie ruszę: ty mój najlepszy przyjaciel, ja nie jadę bez ciebie.
— Nie mogę.
— Jedź z nami, naczelniku — namawiali go — i my jutro mamy robotę.
— Ee, co tam wasza robota — rzekł z lekceważeniem — radca w biurze spać możesz, a pan jak nie napisze, to i lepiej dla gazety.
— Ot, chwat z ciebie! — śmiał się gospodarz zabawy — zaraz widać, żeś nasz, szczery, prawdziwy człowiek — i całował w oba policzki — jedź ze mną, albo pijmy tutaj całą noc.
Do sali wszedł ekspedytor; pan Szyszkowski, zobaczywszy go, wstał i szedł ku niemu.
— Panie naczelniku — szeptała pani Zofia, zalewając się łzami — jedź pan z nim na miłość Boga: on ma przy sobie pieniądze, pogubi, straci...
Właśnie wracał, prowadząc za rękę ociągającego się ekspedytora, a widząc żonę nachyloną, zawołał:
— A ty co mówisz tam? ha?
— Proszę do nas naczelnika — bąknęła.
— Jedziesz, co?
— Jeśli dasz słowo, że odeszlesz mnie na piątą rano... pojadę.
— Tak jazda... a słowo daję... ale i ekspedytor z nami, to dobry chłop.
Wnet wyszukano furmanki, i całe towarzystwo jechało do Popielówki.
Pani Zofia z naczelnikiem w powozie, a reszta panów najętymi wózkami, śmiejąc się, hałasując, śpiewając fałszywie piosnki operetkowe.
We dworze trwała zabawa do białego dnia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Gruszecki.