Nil desperandum/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Nil desperandum
Pochodzenie Rok 1794
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1916
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Zaręba na widok wchodzącego Staszka porwał się wystraszony.
— Jakto! pan kapitan jeszcze nie wyjechał z Warszawy?
— Połednie dochodzi, to musi już być w Grójcu. Sam go w Raszynie ułożyłem na sanie, że to był ździebko zawiany, okręciłem żydowską pierzyną i przywaliłem kożuchem. Powieźli go do Grójca, niby to chorego chłopa do księdza, bo na trakcie stoją kozackie komendy i często podróżnych indagują...
— To chwała Bogu! — odetchnął z ulgą. — Powróciłeś za jakiemiś sprawami?
— Wziąłem abszejt od mojego pana — rzekł smutnie, podnosząc rękę do zapuchniętej twarzy. — Moja osoba potrzebniejsza we Warszawie, proszę pana porucznika.
— Któż ci tak pysk przefasonował? Musiałeś rzetelnie lusztykować na kuligu?
— Proszę pana porucznika, przy alianckich oficerach niewiele się człowiek pożywi, bo, za przeproszeniem, sami wszystko wychlają. Tak sobie używali w Raszynie, że nawet lagru nie zostawili w antałach. I ani jednego całego okna, ni sprzętu! Zaś rano to już poprute pierzyny wytrząsali po stancyach la zabawy! Nie na mój smak, proszę pana porucznika, taka kompania — skrzywił się wzgardliwie. — A względem mojej gęby? Podziękowałem za służbę i tak mię pan kapitan czule potraktował na pożegnanie.
— Rzuciłeś służbę i to w takiej chwili! — powstał gniewnie na niego.
— Jenom przeszedł pod komendę ks. Meiera. Prawdę powiedam! Mam przykazane pokazywać na mieście szopkę, jak to już robiłem czasu Wielkiego Sejmu z przyczyny pana Niemcewicza i Weyssenhoffa. Ks. Meier wypisał nowe komedye, pan Aigner ulepił łątki, pani Barssowa przybrała je spaniale, ja zaś wyuczyłem się wszystkiego, że i pan Bogusławski lepiej nie potrafi. Przecie udam głos każdego! Niejedna wielmożność pęknie od złości, proszę pana porucznika — zaszeptał tajemniczo. — Będzie Igelström, postać Heroda biorący; będzie i Małgorzatka z huzarami, tak utrafiona, że każdy w mig rozpozna, kogo przedstawia; będzie dziadek, króla pruskiego wystawiający; będzie śmierć sroga i wszystko, co być powinno w akuratnej szopce. We Trzy Króle wypuścimy się na miasto. Kuba fajfer od Działyńskich, zafiuka na piszczałce i odśpiewa kolędy, ja będę ruchać łątkami i głosy ich udawać. Kamratów do noszenia szopki już mam. Bojam się jeno marszałkowskich gamoniów i kozaków; mogą nas gdzie w kącie przydybać, sprać i wszystko pomarnować. Żeby dostać ze czterech gemeinów obrotnych, coby to mieli oczy na niebezpieczeństwo, a w potrzebie i mocne kije! Przebrałbym ich za płanetników dla niepoznaki. Potom właśnie stanął przed oblicznością pana porucznika.
Zaręba, pojmując intencye ks. Meiera, natychmiast polecił zająć się Kacprowi doborem żołnierzów gotowych na każde skinienie Staszka.
— Gdzie chowasz szopkę, u ks. Meiera?
— Jeszcze stoi u pani Barssowej. Właśnie lecę ją pozłocić.
Oddał honory, wykręcił się na pięcie i grzmiał ze schodów, aż mury dygotały.
— Kacper, każ Maciusiowi zajeżdżać. Zaraz będę gotowy. — Szykował się bowiem do szambelanowej. Jechał szukać u niej pomocy dla Volange’a, czynił to jednak z przykrością i ciężkiem sercem, pod przymusem. Czuł się przytem nie dobrze. Już od samego powrotu z Paryża, w połowie grudnia, nie dopisały mu humory i zdrowie. Zawód, jaki go tam spotkał, i przeżyte wrażenia sprawiły w nim wielką zmianę. Nie zbrakło mu wiary w sprawy, jakim oddał swoje życie, ale już nieraz brakowało sił i cierpliwości. Burzył się w sobie i często wybuchał niepohamowanem rozdrażnieniem. Na domiar złego przyszły złe wieści z domu. Ojciec leżał ciężko chory i tak zawzięty na niego, że nie wolno było nawet matce wspominać o nim. Przywiózł te nowiny Kacper, który się był naparł do Grabowa i, siedząc tam przeszło dwie niedziele, wszystko akuratnie spenetrował. I wieści z tamtej strony Rzeczypospolitej, względem ducha i przygotowań insurekcyjnych, nie były pomyślne. Stryj Onufry pisał mu od siebie, jako szlachta, zjeżdżająca się pod pozorem przyszłych sejmików i agitacyi wyborczych, burzy się i odgraża na aliantów z przyczyny ciągłych przemarszów, rekwizycyi furażów i najprzeróżniejszych uprzykrzań, ale od myśli powstania odżegnywa się i przeciwko rozpowszechnianym pismom powstaje. »Żebyś to przyjechał — pisał dalej — co najznaczniejsze domy odwiedził, do serc i rozumu przemówił, zamierzenia w prawdziwem świetle przedstawił a komu trzeba i pogroził, tobyś mógł wiele zdziałać dla sprawy. Nienawiść bowiem do wroga rośnie z dnia na dzień i pomnażać się nie przestanie. Przecie po wymarszu komend Chruszczowa do Warszawy zostały w wielu wsiach puste obory i śpichlerze bez jednego ziarna! Trzeba tylko mądrego słowa, a najzapaleńsi przejrzą, do czego prowadzą nas te alianse. Ceśka jest w Stokach. Pogodziłem ją z Brzozowskim, który, wypędzony przez miecznika, błąkał się tu i owdzie, aż trafił do mnie i siedzi. Śniegi mamy po drogach na chłopa. Niech się sanna przetrze, to ks. Albin przywiezie ci, cośmy tu nazbierali płótna i skór. Kumy zdrowe. Ceśka napierała się do Warszawy, niby to z odwiedzinami do ciotki Grodzickiej, kasztelanowej wieluńskiej, ale jakem jej kropnął, że ta ciotka ma wąsy i nosi artyleryjską kurtę, zgniewała się srodze i pojechała. Wróciła jednak wrychle. Wpadłbyś na parę dni ucieszyć nasze serca«. Ba, żeby to mógł, nie namyślałby się ani chwili. A zresztą gdzież to zajedzie? Poczuł się bezdomnym i niezmierna gorycz zalała mu serce, przyprowadzając do gniewu na przeciwne losy, iż skrupiło się to na Maciusiu za jakieś nieporządki.
— Rozprawię ja się z tobą w domu — groził, wysiadając przed pałacem Borchów.
W ogromnej sali czekało parę osób jakby swojej kolei: handlarze, suplikanci, jakich nigdy nie brakowało w pańskich przedpokojach, Bernardyn po kweście i zakwrefiowane damy, lecz rzucał się w oczy jakiś jegomość wychudły, czarno odziany, z bladą twarzą, rozwichrzonych włosach i z rulonem papierów w ręku.
Pani jeszcze nie wstała, bowiem modą wielkich dam przyjmowała w sypialni wizyty przyjaciół, załatwiając przytem i różne pilne sprawy.
Zaręba szedł przez pokoje jakby na ścięcie, nie wiedząc w jaki sposób zacząć. Niepodobna mu było wręcz powiedzieć: Proś Zubowa! Już liberyjny otwierał przed nim ostatnie drzwi, gdy miał jeszcze ochotę uciekać, ale wszedł mężnie i posuwistym krokiem zbliżył się do łóżka. Iza przywitała go radosnym uśmiechem i, ściskając mocno rękę, kazała usiąść przy sobie i zaczekać chwileczkę, gdyż była zafrapowana przymierzaniem klejnotów, które jej podawał jakiś handlerz; drugi stał z boku z pękami sobolowych skórek, trzeci podsuwał jej pod oczy pudło z pachnidłami, czwarty zaś, Tatarzyn we wzorzystym chałacie i czerwonej krymce na szpiczastej głowie, złożył przed nią przecudne wschodnie bławaty. Wszyscy naraz mówili, zachwalając jeden przez drugiego swoje towary. Pokojowa trzymała przed nią owalne srebrne zwierciadło, druga pomagała w przystrajaniu klejnotami głowy.
Nigdy jej nie widział w takim pajęczym dezabilu, bezwstydnie wystawiającym, co miała najpiękniejszego. Przejrzysta tkań koronek zdradzała rozkosznie wszystek zarys jej wdzięków: złotawą cerę jej ciała, smukłość postaci, luby obrys piersi, jakby ulepionych z alabastru, liliowymi cieniami opłyniętych i zwieńczonych różyczkami. Ani minuty nie mogła uleżeć spokojnie i chwilami tylko skrzyżowane ramiona i płaszcz niesfornych włosów okrywały jej nagość...
Łóżko, dające postać wyzłoconej muszli, skrytej pod pawilonem z szafranowej chińskiej materyi, pokrytej barwistymi smokami, że w tem złotawem przyćmieniu wydawała się bóstwem zjawionem w gorączkowych snach kochanków...
W pierwszych chwilach Zarębie załomotało serce i krew uderzyła mu do głowy niby wino, lecz swarliwe targi z handlerzami, strofowania pokojowej i nienasycona pożądliwość, z jaką oglądała przystrojenia, wnet go przyprowadziły do równowagi.
Oddał się więc spokojnie admirowaniu jej cudności. Ostatni raz wczoraj w kościele przyszły na niego żale, wspominania i niezaspokojonych tęsknot udręki. Ale teraz patrzył, jak na jedną z rozgłośnych i modnych piękności. Jak na jedną z takich, jakieby przy zdarzonej okoliczności chętnie wziął w ramiona i, nasyciwszy chwilowo wzbudzone żądze, odszedł w swoją stronę.
— Wczoraj wieczorem byłam sama i myślałam o tobie — rzuciła niespodzianie.
— Siedziałem samotnie i także myślałem o tobie — odparł bez zająknienia.
Zapłaciła mu wdzięcznem spojrzeniem, myśląc o wygórowanej cenie soboli, o które targowała się z nieoczekiwaną biegłością. Lokaj przyniósł jakiś list, odpisała na niego, wydawała dyspozycye służbie, a w przerwach mówiła.
— Ojciec kazał mi donieść o tobie, a ja nic nie wiem...
— Jakże sobie podoba w Petersburgu?
— Bardzo. Był przyjęty od Imperatorowej z wyróżniającą łaskawością.
— Jakże mnie radują takie splendory! Myślę, że bez paru tysięcy dusz, otrzymanych gdzieś w kordonie rosyjskim, nie powróci do Warszawy.
— Nic nie wspominał o powrocie. Gdzieżeś balował przez całą jesień?
Odprawiła wszystkich z pokoju i, naciągnąwszy kołdrę pod brodę, wparła w niego badające oczy.
— Bawiłem w Wielkopolsce u przyjaciół. Ale imaginowałem zastać cię już obleczoną w zakonny habit — wyrzekł z udaną powagą.
— Gdyby nie przeszkody ze strony szambelana, kto wie, czybym tego nie uczyniła.
Chciało mu się roześmiać z tej deklaracyi, lecz tylko rzekł galantuomnie:
— Świat straciłby najpiękniejszą kobietę, ale Kościół mógłby zyskać nową świętą. Straszno mi jednak pomyśleć cię sypiającą we Włosienicy i biczowaną...
— Nie, nie! — wzdrygnęła się przed wystawionym obrazem. — Chociaż opowiadała mi ciotka Zawitowska, Karmelitanka, że to sprawia niebiańskie rozkosze — zadumała się, oczy uciekły w głąb, twarz przyoblekła się w surowość. — Byłam w dzieciństwie wpisana w pasek św. Dominika i do siódmego roku życia ubierali mnie w habit. Boże, jakaż ja byłam wierząca! Jakże mnie te wszystkie zabobony czarowały! Pamiętasz w Górach te majowe nabożeństwa!
— Dzieciństwo niegodne wspominania! — rzekł z lekceważeniem.
Ale Iza pod wpływem nagle wzbudzonej pamięci jęła się przed nim wyznawać. Miała oczy pełne łez, goryczą sycone słowa i żalem, gdy wystawiała ewenty swojego pożycia z szambelanem. Ujrzał w niej naraz duszę, jątrzącemi ranami przemawiającą. Nie drgnęło mu jednak serce współczuciem. Słuchał, jakby na teatrze ktoś przed nim wyobrażał urojoną historyę niefortunnej kochanki. Rozumiał ją szczerą w tych cichych zwierzeniach, czuł w jej głosie prawdziwy ból, ale myślał o celu, jaki mieć może w tem dusznem obnażaniu się przed nim. I z niecierpliwością czekał sposobności wystąpienia ze swoją sprawą.
— Śliczna nawet w przystrojeniu płaczów! — pomyślał nie bez satysfakcyi.
Hajduk wniósł na tacy jakiś rulon papieru, obwiązany niebieską wstążeczką.
— Nowe dzieło mojego poety! — porwała się żywo i, zapomniawszy o smutkach, czytała półgłosem francuski madrygał, na swoją cześć napisany. — Czy on tam czeka?
— Przemawiałem po dobroci, żeby sobie poszedł, ale czeka.
— Widziałem w przedpokoju jakiegoś chudej postaci człowieka — zauważył Zaręba.
— Ten sam, proszę pana porucznika. Przyłazi parę razy na tydzień i cięgiem się napiera przed jaśnie pani oblicze — objaśniał hajduk.
— Wiersz gładki — zaopiniował Zaręba po przeczytaniu madrygału.
— Wprowadź go — rozkazała. — Prześladuje mnie wierszami od samego przyjazdu do Warszawy. Mam już szyfonierkę zapchaną jego dziełami. Ucieszna figura!
— Jakiś przedpotopowy gryzmoła, poszukujący sposobu utrzymania.
Jakoż ukazał się w progu blady jegomość i, skłoniwszy się z godnością, stanął wyczekująco. Iza zasypała go pochwałami, prosząc o przeczytanie czegoś nowego.
Dał się uprosić i, wyciągnąwszy z kieszeni całą plikę karteluszków, stanął w namaszczonej pozycyi, odrzucił skołtunione włosy i czytał z przejęciem a górnie czułe poema na śmierć Azorka pani Grabowskiej, potem napuszone epitafium jakiegoś męża głośnego w Psiej Wólce, sonety do okrutnej Zerliny i szereg madrygałów i hymnów na cześć szambelanowej, a wszystko niepomiernie naszpikowane mitologią, pełne berżerek, ruczajów, baranków, srebrzystej luny, wzdychań, udanych łez, boskietów i sztucznej, ckliwej poetyczności.
Jegomość, chociaż przybierał postać J. J. Rousseau i oddychał samą poetycznością, patrzał się być nielada filutem, sprawnie zabiegając o dukaty i protekcyę. Ale na jego nieszczęście oznajmiono grafa Zubowa.
Zaręba porwał się do wyjścia, nie zdążył jednak bowiem ukazał się piękny hrabia, bożyszcze dam i głośny bohatyr alkowianych wiktoryi; z oficyerską szarmanteryą, posuwiście, głośno i z ferworem ruszył całować rękę szambelanowej.
Napełnił sypialnię zapachem francuskich wódek pomad, pudrów, tkliwie cedzonych duserów i swoją okazałą, extraordynaryjną osobą, a przysiadłszy, dopiero raczył zauważyć Zarębę, podając mu rękę z niemałą łaskawością.
— Znamy się z asamblów hr. Ankwicza w Grodnie — objaśniał Izie Zaręba.
— Być może. Prawda, przypominam sobie nazwisko waszmości z jakiejś awantury...
— Chyba z racyi głośnego napadu von Bluma na moją kwaterę! — przypominał z nieporównaną szydliwością. — Biedny kapitan, w całym zysku wziął po pysku, jak się u nas mówi! — dorzucił, bijąc w niego zaczepnemi spojrzeniami.
Zubow poruszył się. Zmierzyli się oczyma. Graf, pokrywając nagle zrodzony gniew uśmieszkiem skłopotania, zwrócił się do Izy. Rozmowa potoczyła się w materyach zdarzeń stołecznego życia. Obaj równocześnie poczuli do siebie niewytłómaczoną awersyę, więc tem usilniej chowali ją pod ugrzecznione, dworne uprzejmości.
Pogarszała sytuacyę Iza, w szczególny sposób wyróżniająca Zarębę, który, rozumiejąc przykrość, jaką to musi sprawiać hrabiemu, dawał swojem zachowaniem się pozory najszczęśliwszego kochanka. Ale Zubow nie pozwolił się wyprowadzić z wielkopańskiej powściągliwości, pokazując doskonale obojętnego. Zasię, kiedy Iza miała się ubierać i przechodzili na dalsze pokoje, hrabia ustąpił mu w drzwiach miejsca przed sobą. Promenowali się po wspaniale urządzonej bawialni, jakby w najlepszej komitywie. Zubow był nielada graczem wyćwiczonym na petersburskim dworze w sztuce udawania. Młody, piękny, ufny w siebie i wsparty na wielkiem znaczeniu brata, faworyta Imperatorowej, ambitny a przytem zimny do okrucieństwa, ostrożny i mający tylko własne wyniesienie na celu, górował nad wszystkimi Rosyanami, jacy się byli wtedy znaleźli w Warszawie. Posiadał wysoką szarżę w wojsku i przyjechał niby to na służbę, ale zdawał się tylko zabawiać miłostkami. pokazując się birbantem i zapamiętałym graczem, czem jednał sobie przyjaciół i sławę najmilszego kompaniona. Zwracał też uwagę powszechności bogactwem zaprzęgów, wystawnością przyjęć i szczodrem sypaniem dukatami, a także i życzliwością okazywaną Polsce. Nierzadko dawał się słyszeć z przyganami ambasadorskich rządów, starając się łagodzić różne nadużycia i krzywdy. Rychło też stał się ulubieńcem publiki, a zwłaszcza dam. Sam wszechwładny Igelström czuł przed nim respekt, obawiając się jego znaczenia i wpływów.
Zaręba, czując jego wielką przewagę nad sobą, traktował go, mimo wzburzenia, z powinną uprzejmością. Gawędzili o stolicy i kobietach. Hrabia unosił się nad pięknością Polek i polską cnotą gościnności. Każde jego słowo zdawało się dźwięczeć złotem najgłębszej szczerości. Zaręba nie dał się jednak wziąć na lep sentymentów, przeczuwając w nim przyczajonego wilka i brutalną duszę satrapy. Zaciekawiał go ten rodzaj człowieka, jaki w Polsce nie był nawet do pomyślenia — człowieka, wyniesionego z nicości aż na stopnie tronu, dzięki jeno gładkości i wigorowi własnego brata.
Na jednej ze ścian bawialni wisiały rzędem konterfekty królewskiej rodziny francuskiej w okrągłych, medalionowych ramach, spowiniętych krepą w znak żałoby. Pod wyobrażeniem Ludwika XVI położono napis:

»Il sent aimer, souffrir et pardonner«.

Pod portretem królowej:

»O perfidie! O crime! O jour fatal au monde!
O mort toujours présente à ma douleur profonde!«

Zaś ostatni, pod dziecinnem, ślicznem obliczem żyjącego jeszcze Delfina, brzmiał:

»Eh quoi, tous le malheurs aux humains réservés,
Faut-il si jeune encore les avoir éprouvés«.

Zubow, przeczytawszy głośno, wyrzekł z niepohamowaną pasyą:
— Gdyby mi dano być gubernatorem Francyi, uśmierzyłbym rychło te królobójcze kanalie. Wstyd dla oświeconej ludzkości, że takie potwory jeszcze żyją.
— Próbował ich cesarz nawracać do cnoty posłuszeństwa, próbował król pruski, próbował Pitt wespół z Hiszpanami, a jakoś te usiłowania nie dawały fortunnego obrotu! Sami jeszcze przy tych zabiegach tęgo obrywają w skórę.
— Bo się kierują względami ludzkości. Francuscy jakobini, to wściekłe zwierzęta i każdy, byle skuteczny sposób ich wytępienia jest święty! Dla tych buntowników niema pardonu, ni miłosierdzia!
Zaręba oddawał się lubym radościom, patrząc na jego bezsilne gniewy, gdy wszedł szambelan, wybornie dzisiaj usposobiony. Powracał właśnie z konferencyi z kucharzem, przynosząc ze sobą nowy sposób przyrządzania podlewy do zająca, który zaczął wykładać hrabiemu.
Zaręba, nie czując się na siłach dyskurowania w tych materyach, wymówiwszy się sprawą do kasztelanowej, oddalił się z wielką przyjemnością.
— Zyskałem sobie nowego i możnego wroga — pomyślał, rezygnując już z pomocy Izy. Nawet był rad, że nie doszło do rozmowy o Francuzie. — Ale co teraz począć?
Kasztelanową zastał w pokoju, na ogrody wychodzącym. Wszystko w nim było, jak w mieszkaniu grodzieńskiem: te same obicia ścian, sprzęty i pamiątki, ten sam mnich, straszący bladością twarzy, papuga rozbujana w złotej obręczy, ten sam przedziwny zapach nabożeństwa, więdnących kwiatów, melancholia, smutek rzeczy minionych i łez wypłakanych.
Przyjęła go z niezmierną życzliwością, zmuszając dobrotliwemi słowy do wyznania wszystkich utrapień. Wystawił całą grozę położenia Volange’a.
— Czyby nie można udać się do króla o pomoc? — spytała po długim namyśle.
— Żeby kto chciał wnieść do niego suplikę!
— Sprawa, widzę, ważna, sekret musi być zachowany, chyba jabym spróbowała!
Zdumiony tą niespodzianą gotowością, okrył jej ręce wdzięcznymi pocałunkami.
Ożywiła się bardzo, coś jak różany cień zawisł na bladych jagodach. Powstała zdeterminowana, lecz długą chwilę czuć było w niej walkę postanowienia z wahaniami i obawami.
— Dobrze, tylko o tem nie ma nikt wiedzieć, nikt! Rozumiesz waćpan.
— Kawalerski parol, jako słowa z gęby nie wypuszczę — zapewniał skwapliwie.
— Całą duszą poślubiłam sprawę insurekcyi, więc wszystko, co do jej powodzenia konieczne, uczynić mam za świętą powinność — zdeklarowała otwarcie. — Niepodobna, bym nie uzyskała przychylnego responsu. Napisz waćpan dla króla obszerną konotatkę o Francuzie, a mnie o nim naucz, abym się w czem nie splątała.
W kilkanaście minut wiedziała już najdrobniejsze okoliczności.
— Nim zdołam sprawę przywieść do pomyślnego skutku, parę dni zejść może. Król musi być umęczony pracą i obowiązkami. Zaglądaj do mnie często. Mógłbyś przychodzić na obiady, miałabym z kim pomówić. Mnie z Izą i jej kompanią wszystko różni. To inni ludzie. I tacy wszyscy poziomi, na ordynaryjne uciechy czuli a przed złotem pokorni! Wszystko, co nie służy ku wygodzie, zbogaceniu się i potrzebom, mienią śmiesznym zabobonem. Nie imaginujesz, jak mnie to uraża! Jak mnie boli ten jarmarkowy gwar dokoła! Moje wytchnienie, to kiedy się zbiorą moi dawni, drodzy przyjaciele... Wczoraj mnie odwiedzili... — ściszyła głos, oczy się jej powlekły mgłą oddalenia. — Siedzieliśmy długo w noc i mówili o... zaraz, zaraz... — zastanowiła się, nie mogąc przypomnieć.
Zarębę przeszedł lodowaty dreszcz, bowiem znowu nawiedzili ją dawno pomarli.
— Był z nami Kapostas — powlekła oczyma dokoła. — O czem to ja mówiłam? Kapostasa nie zaniedbuj i staraj się o jego przyjaźń: to cnota wyjątkowa i rozum pełen głębokiej nauki. Posiada sekret komunikowania się z tamtym światem...
Zarębie zrobiło się naraz pilno na słońce i powietrze, gdyż jej słowa i błędne chwilami oczy przyprawiały go o zawrót głowy. Pożegnała go z macierzyńską czułością, mnicha wyprawiła z listem na Zamek i zamknąwszy się na klucz, wyjęła ze skrytek szyfonierki jakieś nikłe karteluszki, tchnące umarłą wonią larendogry.
Nie łacno jej przychodziło wziąć się do czytania. Bała się dotknąć tych kart. Jakby przed wiekiem trumny, cofały się roztrzęsione ręce, a serce przejmowała zgroza popełnianego świętokradztwa. Przemogła się wreszcie. Listów było niewiele i skąpo wypełnionych drobnem, wyblakłem pismem, starczyło jednak na wskrzeszenie całej przeszłości. Utajone na dnie serca żary wybuchnęły gryzącymi płomieniami. Stanęły w pamięci dni już dawno odeszłe, dni szczęścia...
Dwadzieścia lat te słowa niedotykane nawet oczyma i z pamięci wygnane, przemówiły naraz wstrząsającym głosem miłości. Gdzie to było? Kiedy to się stało? I czemu minęło? Czemu?
Zmierzch zasypał komnatę modrawym brzaskiem śniegów, obwijając jej duszę rozżarzoną jakby całunem, tkanym z żałosnego przędziwa łez. Płakała, perliste łzy toczyły się nieskończonymi sznurami. Płakała złamanego żywota kalwaryjskie dzieje. Płakała nad człowieczych złud kruchością, nad wszystkiego świata męką i własnem opuszczeniem.
Dopiero powrót mnicha odwrócił ją od łez i smutnych rozpamiętywań.
Król naznaczył posłuchanie jeszcze dzisiaj, na szóstą wieczorem.
— To niepodobna! Jego Królewska Mość byłby tak łaskawy! Jeszcze dzisiaj?
Mnich powtarzał parę razy, nim wreszcie uwierzyła.
— Więc mnie pamięta? Więc... ujrzę go znowu, za chwilę... to niepodobna! — Ogarniały ją lęki, chwytały płacze i tępe, prawie nieprzytomne osłupienia, kazała się jednak ubrać starannie i przed wyjściem długo przeglądała się w zwierciedle.
— Nie pozna mnie! — westchnęła żałośnie.
Mnich powiódł ją na zamek i zaprowadził prawie ciemnymi schodami do jakiegoś zacisznego pokoju, gdzie ogień wesoło trzaskał w kominie i skrzył się u sufitu zapalony pająk. Stanęła, rozglądając się zdumionemi oczyma. Czy sen ją ogarnął mamiącemi widziadłami przeszłości? Jakiś szczególny przypadek! Wszak to ten sam pokój, co niegdyś! Te same sprzęty! Jakby wczoraj była tutaj po raz ostatni! Tak samo z wielkiego konterfektu patrzą jego urzekające oczy. Złocone berżery stoją przed kominem, a na jego parapecie siedzi obok zegaru ten sam śmieszny Chińczyk z porcelany. Poruszyła go, zakiwał głową, jak niegdyś. Odsunęła się zatrwożona. Sama była w komnacie. Żaden głos nie dochodził; zasłony z wiśniowego aksamitu na drzwiach i oknach nie przepuszczały najsłabszego szmeru.
Na jednej ze ścian psy rozszarpywały Akteona i cudnie wyobrażona Dyana zdała się szczuć z wyblakłego gobelinu. Nigdy nie mogła patrzeć na tę scenę bez przykrości. Zegar wydzwonił znajomym głosem wpół do siódmej. — Zaraz przyjdzie! — pomyślała, wciągając w siebie jakby woń róż, tak pachniały zawsze jego włosy. Drżenie lubych oczekiwań poczuła w sobie, jak niegdyś, zdało się jej, że już nadchodzi... więc, jak niegdyś, skryła się za zasłonę i wyjrzała oknem. Białe, posępne w mrokach śniegi pokrywały zamkowy taras, drzewa stały nagie, zima panowała na świecie, a mróz zahaftował szyby fantastycznymi ornamentami. A wtedy panowała wiosna, pachniały kwiaty i śpiewały ptaszęta i dusza miała wiośniane skrzydła upojeń. Osypały się jej złudzenia, niby zwarzone mrozem kwiaty.
Usiadła przed ogniem pełna rezygnacyi.
— Ciężka zima. Czy aby Staś się nie przeziębił? — zatroskała się nagle o syna.
W sąsiednim pokoju zaskrzypiała podłoga, ktoś tam wszedł... Poruszyła się zasłona, ktoś stanął w progu i, patrząc na nią, zbliżał się zwolna.
— Przyszłam kołatać do twej łaskawości, Najjaśniejszy Panie... — wyrzuciła gorączkowo.
— Nazywam fortunną chwilę, w której mogę spełnić coś dobrego...
Podniosła oczy. Król patrzył na nią z wyczekującym uśmiechem.
— Najjaśniejszy Panie... — głos jej uwiązł w gardle, a serce dziw nie pękło od wzruszenia.
— Jakże się cieszę, widząc panią w dobrem zdrowiu, jakże się cieszę! — powtarzał z wymuszoną grzecznością. — A sporo to już chyba czasu upłynęło — ciągnął ostrożnie.
— Dwadzieścia lat — odpowiedział jęk, wyrwany z głębi serca.
— Czas leci... dla jednych bez śladu — skłonił przed nią głowę. — Ale dla drugich mniej łaskawy — westchnął, bębniąc w tabakierkę. — Jakimże okolicznościom mam być wdzięczny — zapytał wręcz, nie lubił bowiem takich spotkań. A przytem wydała mu się już mocno posuniętą w latach i nie mógł sobie przypomnieć ani jednego szczegółu tej miłostki. Że była jego kochanką, czytał z jej twarzy, oczu zgorączkowanych i słów nieprzytomnych.
Uśmiechnął się z pobłażliwą łaskawością, zadowolony z wrażenia, jakie jeszcze wywierał.
— Pozwól mi zebrać myśli, wszak tyle lat marzyłam o tej chwili — prosiła, zatapiając w nim utęsknione oczy. Czekała, że przemówi do niej dawnym językiem, modliła się chociaż o jedno słowo, o najmarniejszą jałmużnę choćby tylko pamięci...
On zaś w obawie, żeby nie wybuchnęła płaczem lub spazmami, czego nie cierpiał, wyrzekł głosem oziębłego zniecierpliwienia:
— Może przysłać medyka? — Nie silił się nawet na ukrycie nudy i niechęci.
Podniosła się nagle, jakby smagnięta biczem. Zagrała w niej krew ostatniej z Szydłowieckich, głos odzyskał siłę i pewność, w oczach zamigotały błyskawice.
— Dziękuję Waszej Królewskiej Mości, już mi lepiej — sprostowała się dumnie, przedstawiając w krótkości swoją prośbę za Volange’m.
Król sposępniał i, rozwierając bezsilnie ramiona, zawołał:
— Nic nie zaradzę. Rzecz ta należy do marszałkowskiej jurysdykcyi, ale Igelström uzurpował prawo decydowania w tych materyach. Sam rozporządza tymi łowami na Francuzów i więzi ich przeważnie w swoim pałacu. Miałem już liczne relacye o jego gwałtach.
— Twoje królewkie słowo może jednak dać wolność temu nieszczęśnikowi.
— Musiałbym o niego prosić Igelströma, a ja tego zrobić nie mogę. Jeszcze mi nie złożył swoich credenciales, mianujących go ambasadorem; udaje chorego i zwłóczy, aby mnie więcej upokorzyć. Na każdym kroku czyni mi przykrości. Niegodny to sługa wspaniałomyślnej Monarchini. Cała nadzieja, że może go wkrótce odwołają. To człowiek gruby, gotowy do przegwałcenia wszelkich praw ludzkich. Cały kraj już jęczy od jego gwałtów; poczyna sobie w Polsce, jak nie poczynał dziki Tatarzyn! — skarżył się, nie ukrywając bezsilnego wzburzenia.
Dopiero w tej chwili spostrzegła jego starość, ociężałe ruchy i obrzękłą, pomarszczoną twarz. Osobiste uczucia zawodów i obrażonej dumy ustąpiły z jej serca, dając miejsce boleści nad poniżonym stanem Rzeczypospolitej. A ten król słaby, płaczliwie łamiący ręce nad własnem poniżeniem i niemocą, przejmował ją litością. Więc już nie nalegając na spełnienie swojej prośby, niecierpliwie czekała ukończenia audyencyi.
Król jednak, poruszony przypomnieniem nienawistnego człowieka, nie przestał wystawiać przed nią swoich rozlicznych utrapień.
Podsunął jej krzesło, w jakiejś chwili pocałował nawet w rękę i, zasiadłszy obok, przed kominem, puścił wodze żalom i skargom, jak to był coraz częściej robił przed różnemi osobami.
Z początku przyjmowała te zwierzenia chłodno, z powinności niejako, lecz skoro jął wyrzekać na gorycze osamotnienia i brak oddanego serca, jakieś radosne skłopotanie ją przejęło i gorąca fala krwi zalała serce; słuchała coraz chciwiej tych słów. Wszak to były jej własne smutki, jej marzenia i jej tęsknoty, jakiemi się syciła przez te długie, niezkończone lata. I ona zwątpiła o niem, pomawiając go o oziębłość i brak serca! Nie, nie potrafiła już słuchać bez łez, gdy skarżył się na ciężar korony, którą zawistne losy kazały mu dźwigać. Jakżeby radośnie złożył ją w godniejsze ręce i oddalił się gdzieś pod jasne niebo Italii, dokonać skołatanego żywota! Umierała z nadmiaru wzruszenia, kiedy zaszeptał, że jedno oddane serce starczyłoby mu za wszystkie rozkosze królowania. Do stóp mu się kłoniła w pokornej ofierze poświęcenia jej dusza.
Szarpią go, winią za wszystkie nieszczęścia, a cóż można zdziałać z tą szlachtą krnąbrną, ciemną i tylko własne korzyści mającą na względzie! Mówił, załamując białe ręce nad swoją królewską dolą, że kasztelanowa okryła je pocałunkami najgłębszego współczucia i ekstatycznej, nabożnej prawie miłości.
Zasię, po powrocie do pałacu, nie rozmyślała o nim, jak o odzyskanym kochanku, lecz jak o męczenniku niegodnych czasów i ludzkiej nikczemności. Jakby uwiódł jej duszę po raz drugi, ale już na zawsze. Jej miłość stała się już nabożeństwem.
Posłała natychmiast po Zarębę. Zjawił się wkrótce, gdyż szczególnym trafem był na wieczerzy u Izy, a wysłuchawszy relacyi, zawołał z rozpaczą:
— Jeśli król odmawia pomocy, to gdzież jej szukać?
— A może Igelström da łaskawe ucho mojej suplice.
— Chciałaby pani kasztelanowa udać się do niego?
— Choćby jutro. Com postanowiła, dokonam. Naucz mię, jak mam postąpić.
— Obmyślę akuratnie i przyjdę jutro. Ostrożność bowiem nakazuje najpierw skomunikować się z Volange’m: trzeba go pouczyć, by na okoliczność indagacyi wystawił się człowiekiem małym, zajętym jeno kupczeniem. Takim najczęściej nie każą przysięgać, przymuszając tylko do wyjazdu z Polski. Powinien również wiedzieć, kto za nim oręduje. — Ucałował jej ręce.
— Gdzież ci się tak śpieszy? dopiero dziewiąta.
— Czekają na mnie u szambelaństwa.
— Naturalnie Zubow i jego kompatryoci — zaśmiała się wzgardliwie.
— Znalazłem się tam przypadkiem. Marcin Zakrzewski powiedział mi o przyjeździe Tereni, więc wpadłem, aby się z nią zobaczyć, i musiałem zostać — upewniał. Nie uwierzyła, napomykając inne zgoła przyczyny.
Była dzisiaj rozmowna i prawie wesoła, jakiej nie pamiętał.
— Król osłodził jej odmowę czułymi komplementami, i baba się cieszy, niby koza w deszcz — pomyślał, wracając na pokoje, zalane światłem i gwarem.
W ogromnym salonie zabawiała się wybrana socyeta, prawie wyłącznie Rosyan, jacy się byli zjechali do Warszawy w ostatnich tygodniach. Zubow brał między nimi pierwsze miejsce. Wszyscy jednako mu nadskakiwali, odgadując skwapliwie z jego spojrzeń najdrobniejsze życzenia.
W sąsiednim pokoju grano w karty i ciągle się kłócono. Dominował tam głos Woyny i skrzekliwe biadolenia szambelana.
Kiedy Zaręba powrócił, Terenia przygrywała na klawecynie, a Iza ślicznym głosem śpiewała jakąś ckliwą berżeretkę.
Dawała mu poznać, jako śpiewa jedynie dla niego. Dziękował wielbiącymi uśmiechami, nieznacznie przytem rejterując ku wyjściu. Miał już dosyć tego świetnego towarzystwa, obce mu było i nienawistne. Zubow rozwalony w krześle, przyjmujący hołdy i daniny uwielbień z królewską łaskawością, drażnił go, zaś jego protekcyjny ton, przyprowadzał do wściekłości. Chował mu za to odpłatę do sposobnej pory.
I wiedział co trzymać o tych uorderowanych grafach i damach wspaniałych, o tem stadzie kruków, spadłych na Rzeczpospolitą i gotowych do rozrywania jej żywcem. Znał dobrze dzikie instynkty tych drapieżców, utajone pod polorem układności, dobrych manier i nieposzlakowanej francuszczyzny. Wolał im zejść z oczów.
Był już obok drzwi, gdy po śpiewach Iza zbliżyła się do niego.
— Nie uciekaj! Nudzą mnie, że już nie wytrzymam.
— Głowa mnie boli, muszę się trochę przejechać.
— Mróz bierze — wyjrzała oknem — wybrany czas na kulig, pojechałabym...
— Mam konie w dziedzińcu, poniosą, jak dyabły — szepnął żartobliwie.
Oczy jej zabłysły, zadrgały nozdrza, piersi się wzdęły, rzuciła okiem po sali.
— Kto wie... gdybyś chciał i powiózł daleko... gdybyś chciał...
— Rozkazuj, choćby na koniec świata, gdzie oczy poniosą.
Olśniła go zuchwała myśl: porwać ją, przepaść gdzieś w nocy i oszaleć. Zatopił w niej źrenice i czekał.
Odeszła bez słowa, rozmawiała z hrabiną Apraksinową, wybuchnęła śmiechem na jakieś słowo księcia Gagarina, słuchała Zubowa, dała jakieś zlecenie Tereni, zajrzała do grających, była wszędzie. W złotawej sukni, mocno wyciętej, przepasana błękitną szarfą, z głową w lokach, matowo blada, z krwawemi wargami pokusy, snuła się po sali, jak cud. Wszystkie oczy chodziły za nią oczarowane.
Rozmyślał nad znaczeniem jej słów, gdy znowu się przy nim znalazła.
— Zaczekaj w sieni na dole... za chwilę przyjdę...
Nim pojął, już z kimś na sali rozmawiała, powtarzając mu rozkaz oczyma.
Załomotało mu serce i zarazem przejął zimny spokój, jak czasu bitwy. Wyszedł niepostrzeżenie. Maciusiowi kazał pozdejmować z koni brzękadła, sam sprawdził uprzęże, krucicę przełożył pod rękę i stanął w progu wielkiej ciemnej sieni. Z pokojów na piętrze spłynął jakiś śpiew, ciche brzęki klawecyny a potem posypały się rzęsiste, długie aplauzy.
— Wieź mię, dokąd chcesz!
Palący oddech oblał mu twarz.
Zaniósł ją do sań, obtulił szubą, i kiedy wyjechali z dziedzińca, krzyknął:
— Co pary w koniach! Na wolę do Szulca.
Maciuś zaświstał przeciągle, ogiery poderwały się z miejsca, jak wiatr, aż zatrzeszczały rzemienie, sanie zamiotły gwałtownie i polecieli rozpadlinami ulic w tumanach śnieżnej kurzawy.
Wieczór był późny, w szarych groblach domostw jeszcze błyszczały światła, ulice leżały białe od śniegów, niby nieskończone postawy płótna. Przed Prymasowskim pałacem stały pojazdy i uwijali się hajducy z pochodniami, zaś pod Marywilem czerniały kupy pospólstwa i z okien piętra, bijących światłami, wydzierały się skoczne dźwięki sztajerów. Przelecieli na oślep, tratując jak burza, kto w porę nie uskoczył. Na Elektoralnej było już zupełnie pusto, cicho i mroczno. Kozacki patrol wyjeżdżał z Chłodnej całą szerokością ulicy. Rozbili go i przepadli, niby chmura gradowa.
Noc była rozjarzona gwiazdami. Brał siarczysty mróz. Niepojęta cichość leżała w stężałem powietrzu. Ziemia pod kopytami dzwoniła, jak miedź.
Siedzieli przytuleni do siebie w milczeniu radosnego zdumienia.
Pęd powietrza świstał im w uszach, smagał twarze i zapierał oddechy.
Iza dygotała, nie mogąc jeszcze pojąć, co się z nią dzieje i co za moc ją ponosi. Mąciło się jej w głowie. Rozglądała się oczyma ślepemi od żarów. Upajającą pieśnią dzwoniły tętenty koni, skrzypienia śniegów i ta milcząca uroczystością, srebrnawa noc. Zali to wszystko nie przywidzenie imaginacyi? Ale kiedy wymijali rogatkowe zastawy, zrozumiała naraz swój postępek, przejął ją gwałtowny strach, nieledwie rozpacz zerwała ją z miejsca i krzyknęła:
— Zawracaj do domu!
— Ani się waż! Nie żałuj bata! — odkrzyknął Zaręba.
— Nie, puść mnie. Boże, co ja robię! Puść! — rzuciła się na oślep ze sań.
Pochwycił ją mocarnemi ramionami, jak wilk, przyciągnął i zagadał cicho:
— Już mi cię teraz żadna moc nie wydrze! Wypiję cię do dna...
— Strasznyś! — jęknęła mdlejąco. — Kocham cię! — Padła mu w ramiona, zwarły się ich usta, splątały objęcia, przepadli w sobie. Świat zginął z pamięci. Majaczeniem stało się wszystko, rozkoszą i szaleństwem.
Konie już ponosiły, całe w obłokach pary i białe od pian, dawały obraz hipogryfów, ziejących ogniem i lecących nad zaśnieżonemi polami; sanie fruwały, zaledwie dotykając ziemi. Niekiedy zamajaczył jakiś domek, niekiedy zjawione nagle drzewa uciekały w popłochu w tył, a niekiedy gwiezdne korowody zdały się gonić za niemi roziskrzonym miotem...
Nie wiedzieli już o niczem, nie wiedzieli nawet o sobie.
Oprzytomnieli dopiero pod słynnym pałacykiem Szulca na Woli, gdy służba wybiegła na ich spotkanie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Na drugi dzień, o świtaniu obudził Zarębę Kacper, meldując sfrasowanym głosem o chorobie lejcowego ogiera.
Zaklął i, przyodziawszy się byle jak, poleciał do stajni.
Koń leżał rozciągnięty na słomie, a Maciuś, wlewając mu do gardzieli jakieś medykamenty podniósł zapłakane oczy i mruknął:
— Posłużyło mu wczorajsze psie wesele...
— Nie okryłeś i dyabli go biorą!
— Mój ty Jezu kochany! To jabym zgrzanych koni nie okrył! To jabym...
— Milczeć! Dawaj puszczadło! — krzyknął i, zdjąwszy kubrak, zabrał się do puszczania krwi.
Pociekła czarna, gęsta i spieniona. Ogier się nieco uspokoił, chociaż grało w nim jakby w organach i zdawał się gonić ostatkami sił. Maciuś, wycierając mu nozdrza gorzałką, nie ustawał dogadywać:
— To jabym zmarnował takiego ogiera! Lecieli, jak te głupie za wiatrem.
— Ażeby to pioruny zatrzasnęły! — klął Zaręba, czyniąc co tylko było w jego mocy, aby uratować konia.
Słaba była jednak nadzieja, ogier rzęził okropnie i jął się gorączkowo rzucać. Sądny dzień zrobił się w stajni, wszyscy wzięli za swoje, bo porucznik był wściekły, a Maciuś, nie bacząc już na subordynacyę, gadał coraz zapalczywiej.
— Dla jakiejś marmuzeli żeby takie ogiery marnować! Ażeby ją ścierwę wywieźli na kirkut hyclowskiemi wywłokami!
Dostał w pysk, ale się nie uspokoił, gdyż konie miłował nadewszystko.
Wreszcie o dobrym dniu zawołano konowała królewskiej stadniny.
Przyszedł i, przyganiwszy wszystkim zarządzeniom, rzekł głosem wyroczni:
— Jeśli do wieczora kopyt nie wyciągnie, to się wylizać może...
— Żeby waści jęzor odjęto: jak nie zdechnie, żył będzie! Mądrala! — wybuchnął porucznik i pobiegł się przebrać, gdyż sprawa Volange’a przymuszała go do zobaczenia się z Kilińskim. Właśnie już wychodził z kwatery, gdy zastąpił mu drogę kozaczek z listem szambelanowej. Kilkanaście namiętnych słów, pisanych z pośpiechem ołówkiem, przejęło go dreszczem lubości. Karteluszek zdradziecko pachniał, przywodząc na pamięć wczorajszy wieczór. Podarł go w strzępy i naraz w trzeźwem świetle rozwagi zobaczył wszystką przygodę.
— Dyabli nadali całą awanturę! — skłopotał się i nawet myśl o tryumfie nad Zubowem nie przyniosła mu satysfakcyi. — Żołnierskie amory na rasztaku! Skinęła i poleciałem niby lactans na złamanie karku... — Zrobiło mu się czegoś wstyd i żal... — Tylem wart, co i ona! — szepnął z niemałą awersyą do swojego postępku. — Ale nie będę jej kłamał czułości, ni służył na czworakach!
Postanawiał, nie mogąc się jednak uspokoić.
— Za takie szczęście byłbym dawniej gotowy położyć głowę — zdumiewał się nad własną przemianą, wchodząc do Kilińskiego.
Majster był srodze zajęty; przepasany zielonym fartuchem, przymierzał trzewiki jakimś elagantkom. Pod oknem, przy nizkich stołach, pracowało kilkunastu czeladzi. Obszerną, sklepioną izbę wypełniał ostry zapach skór i stukanie młotków.
Zaręba z godzinę admirował nóżki dam i francuskie szczebioty, nim zdołał wyłożyć Kilińskiemu, o co mu chodziło, i dać list do Volange’a.
— Rzecz to niemałej wagi. Będzie miał aspan trudności z doręczeniem.
— Moja w tem głowa, żeby się udało. Pójdę do niego niby to z butami, a nie uda się sztuka, fortelów mi nie zbraknie! Wieczorem doniosę o skutku. Jak Kiliński powiada: zrobię, to już jest zrobione! — upewniał chełpliwie.
Uspokojony w tym względzie porucznik ruszył dość ociężale na Miodową.
Na świecie była odmiana. Po nocnym mrozie nie zostało śladów, miało się nawet na odwilż, a tymczasem śnieg padał kłaczastymi płatami, zasnuwając miasto białą, rozdrganą przesłoną.
Na ulicach panował ruch znaczny i co chwila przelatywały jakieś sanie i kupy ośnieżonych jeźdźców. Rzegotania janczarów brzmiały nieustannie. Zaręba przemierzył Miodową ze dwa razy, zajrzał w dziedziniec Igelströmowego pałacu, jak zwykle zapełniony żołnierstwem i pojazdami, i jakimś przymuszonym krokiem wszedł do pałacu Borchów.
— Pani szambelanowa chora i nikogo nie przyjmuje — meldował liberyjny.
— Przyjeżdżał już kto?
— Sam graf Zubow był dwa razy i różne państwo.
Szedł po schodach wolno, pełen wahań i dręczącego niepokoju.
Szambelan w szlafroku jeszcze, z obwiązaną głową, pachnący octami, siedział w bawialni, a nie dopuszczając go do głosu, zaskrzeczał płaczliwie:
— Powiadam waści, arabskie awantury! Dziw mi głowa nie pęknie, nie spałem całą noc, chory jestem, rozbity! — zajęczał, wąchając trzeźwiące sole.
— Cóż się stało? — zatrwożył się nie na żarty.
— Sameś to waćpan sprawił, a teraz się dziwujesz — patrzył podejrzliwie.
— Iza wczoraj przepadła z pośród gości. W głowę zachodziłem, co się z nią stało! Waćpan także się gdzieś zapodziałeś. Musiałem zaimprowizować historyę nagłego zasłabnięcia Izy i, dla lepszego upozorowania, posłałem po doktora. Graf Zubow również sprowadził swojego. Zrobiła się arabska awantura! Zapachniało skandalem. I gdyby nie Terenia! Hi! hi! wpakowała do łóżka Magdusię i, wytrzaskawszy po pyskach, pokazała ją doktorom. Hi! hi! ucieszna historya. Pani szambelanowa zaś promenowała się po nocy i mrozie.
— Bolała ją głowa i chciała się nieco przewietrzyć — wtrącił niepewnym głosem.
— Taka brawada w asyście kogoś drugiego mogłaby pobudzić do plotek — ciągnął z drwiąco czułym uśmieszkiem, że Zaręba poczuł się jakby pod pręgierzem. — I co waść powiesz, doktorzy znaleźli Magdusię chorą! Hi! hi! dziewka niby rzepa! Wszyscy się zaniepokoili, a graf raczył już dzisiaj dwa razy dowiadywać się o zdrowie Izy...
— Mam nadzieję zobaczyć ją w dobrem zdrowiu.
— Terenia upewnia o jej chorobie. Kaprysi, jak zwykle! Myślę, jako najskuteczniejszym medykamentem byłaby Łazarewiczowa ze świeżemi modami.
Drwił, nie przestając trzeźwić się solami.
Wpadła Terenia i obcesowo uderzyła w porucznika:
— Co waćpan zrobił najlepszego! Iza się pochorowała z tej waryackiej jazdy!
— I mój ochwacony ogier dogorywa. Kwita byka za indyka!
— Waćpan drwi czy o drogę pyta? — zaperzyła się srodze.
— Nie drwię i siadam, by się dowiedzieć o zdrowiu pani szambelanowej.
Służący zameldował jakieś zatroskane damy. Szambelan wyniósł się, pozostawiając trud zabawiania gości Tereni i Zarębie, gdy po odejściu pań Terenia stanęła przed nim z groźną twarzą.
— Mam z waćpanem na pieńku.
— Pewnie za von Bluma — podjął wyzywająco. — Obciąłem go na szelmę, bo szelmowską modą napadł mnie zbrojnie po nocy i chciał brać w dyby.
Błękitne oczy strzeliły piorunami, ale pohamowawszy się, wyrzekła prędko:
— Możesz go sobie poszatkować na kapustę, nic mi do jego persony...
— Tem ci lepiej. Więc cóżem tu zawinił przed waćpanną?
Terenia nagle wybuchnęła niepowstrzymanym płaczem.
— Ukrzywdziłeś mnie, jak nikt na świecie! — zatkała boleśnie.
— W imię Ojca i Syna! — zdumiał się i zatrwożył.
— A któż Marcinowi przekładał, żem płocha, żem wietrznica, żem wiary niegodna, kto? I ja waćpana uważałam prawym przyjacielem! — szlochała.
— Pókim się nie opowiedział przeciw Blumowi — wtrącił szydliwie.
— Ja tego nie przeżyję, ja sobie co złego zrobię — zanosiła się coraz rzewliwiej. — Całe moje nieszczęście waćpan sprawił. A któż instygował podkomorzego przeciwko mnie, jeśli nie waszmość?
— Parol kawalerski, jakom go nie widział na oczy. Ktoś mi buty uszył...
— Twoje własne uczynki!... niepoczciwość... Com ci zawiniła, co?
— Daj mi waćpanna przyjść do słowa. Może się wszystko jakoś uładzi...
— Oho! adju, Fruziu! Wzięli wilcy kobyłę, niech wezmą i źrebię! Teraz ja nie chcę, żeby się Marcin nie wiem jak kajał i prosił, nie chcę! Niech się ożeni z tą starą torbą podkomorzyną! Dbam o niego o tyle, co o zgubioną podkowę! Nie takie szarże zabiegają o moje względy. — Szlochania przemieniły się nagle w paroksyzm zapalczywości — Katon, zbrodnią mu nawęt cudze radości, a gemeiny milsze od kochanki — wykrzykiwała zapalczywie. — Chodzi, jak ten mruk, i patrzy kogoby skarcić. Dobrze powiedział o waści kasztelan, żeś największy z tyranów, bo z cnotliwości gotóweś wytracić pół świata. Wszystkim już dopiekłeś. Nawet Iza nieraz płakała na twoją nieczułość!
— Waćpannie lepiej przystoją piosenki, niźli kazania, ja zaś przyszedłem do Izy...
— Wybrałeś się w porę, właśnie nie przyjmuje nikogo.
— Jestem przymuszony jej wezwaniem.
Ruszył ku drzwiom gotowalni.
— Nie można — zastąpiła mu drogę. — Iza nie chce widzieć waćpana na oczy. Waszmość potrafi jeno sprawiać ludziom udręki a niepokoje...
— Moje pokorne służby pannie pułkownikównie — skłonił się i odchodził.
— Jakto, i waćpan naprawdę wychodzi? — Tyle było zdumienia w jej głosie, iż odwrócił się na chwilę.
— Innyby płakał, innyby już u nóg leżał i submitował się, a ten, jakby nigdy nic, odchodzi. To już, do stu par dyabłów, paskudne, to już...
Skłonił się z przesadną dwornością i wyszedł bez słowa. Poczuł jednak żądło w sercu. Dlaczego nie chciała go widzieć? Po wczorajszych szałach taka niełaska? Przyzywa najczulszemi słowy i nie przyjmuje? Co w tem się przytaja?
— Mała szkoda, krótki żal! — zakonkludował, wchodząc na pokoje kasztelanowej.
Zastał ją również w smutkach i melancholiach. Była sama w komnacie i pełna jakichś lęków i złych przeczuć.
— Całą noc śnił mi się twój ojciec! — wyznała się nieoczekiwanie.
— Mój ojciec! Zawsze wspominał panią kasztelanową z wielkiem uważaniem.
— A ma prawo nienawidzieć — szepnęła. — Mieliśmy się pobrać...
— Nie wiedziałem o tem! — zawołał poruszony do żywego.
— I rozeszliśmy się... Moja w tem wina... moja... — powtórzyła ze skruchą. — Śnił mi się pierwszy raz w życiu... leżał na prostej słomie... coś wołał... prosił mnie o coś... nie mogłam zrozumieć... ale widzę go wciąż... widzę...
I zapatrzona w śnieżne przędziwa, snujące się za oknami, krótkiemi słowy wymalowała tak utrafiony konterfekt miecznika, że Sewer powiedział:
— Takim go widziałem po raz ostatni w jesieni.
— Ja go pamiętam innym zgoła, z przed lat trzydziestu... Czego on mógł chcieć ode mnie?... Pomiędzy nami nieprzebyte przepaści... niezapłacone krzywdy... moje winy...
Łzy posypały się po jej bladych jagodach. Niekiedy wyrywało się jej jakieś słowo, malujące zamarłą przeszłość. Wyznawała się bezwolnie ze swoich grzechów i zdrad popełnionych względem miecznika. Dziwno mu było słuchać miłosnych tragedyi własnego rodzica. Dziwno i straszno zarazem, zrozumiał bowiem bolesne źródła łez matki, dziwactwa ojca i wiele, wiele strasznych rzeczy. Jej cień był pomiędzy niemi, niepokojący, przeklinany, okryty wzgardą, lecz wiecznie żywy i obecny.
Gniew się w nim podnosi za matki żywot męczeński. Siedział ze ściągniętemi brwiami, chmurny, cały w dygocie serdecznego bólu i żałości. Wreszcie pod jakimś błahym pozorem wyszedł. Bał się, że w końcu i sam się jeszcze popłacze, tyle się w nim nazbierało cudzych łez i własnego rozdrażnienia. Zwłaszcza wzbudzone opowieścią kasztelanowej myśli o domu nie dawały spokoju, a postać ojca wciąż stawała na oczach.
— Tam się musi dziać coś złego! — myślał trwożnie.
Na kwaterze było mu dziwnie pusto i nudnie; Maciuś raportował o stanie ogiera wieści coraz groźniejsze, Kacpra nie było, poszedł jak zwykle do koszar artyleryi egzercyrować kantonistów, Kiliński też nie dawał znaku życia. Więc nie wiedząc już co robić z sobą, poszedł na miasto i włóczył się po ulicach, nie mogąc jednak nigdzie zgubić swoich złowrogich przeczuć. A jakby na dobitkę, jakimś dziwnym trafem, spotkał dwa razy Igelströma, przelatującego w eskorcie kozaków.
Zdawało mu się widzieć przy nim von Bluma. Z przyczyny prędkiej jazdy ambasadora i padającego śniegu nie potrafił akuratnie rozeznać twarzy, lecz był prawie pewien, że się nie myli. Nowa więc udręka spadła mu na serce. Dobrze przecież rozumiał, jako von Blum nie wyzwie go na rękę, a znajdzie wygodniejszy sposób wywarcia na nim niezawodnej zemsty. Znał go bowiem mściwym i podstępnym.
— A może mi się tylko zdawało!
I jakby na złość nie mógł znaleźć kapitana Chomentowskiego, który po powrocie z Paryża zorganizował nadzór nad wojskami Imperatorowej i powinien był wiedzieć nietylko o każdem przesunięciu oddziałów, lecz i poszczególnych oficyerach, przybywających do Warszawy.
Zamknął się na kwaterze i siedział kamieniem przez cały wieczór, oczekując na wiadomość od Kilińskiego.
Ale majster zjawił się dopiero nazajutrz rano, zielony tobołek postawił przy drzwiach i, rozejrzawszy się po izbie, wyrzekł ciężko, przysapując:
— Sprawione na glanc! Sam doręczyłem Francuzowi.
— Siadajże aspan, w piętkę już widzę gonisz z utrudzenia. Poszło nie łacno?
— Furda! słowo się rzekło, to choćby głową przyszło nałożyć, Kiliński gotowy. Skończyło się na półgarncówce trójniaku u Poltza, jakim utraktowałem starszego nad lochami, że mi wstrętów nie czynił. Buty jeszcze dołożyłem Francuzowi, bo mu już stare z nóg zlatywały. Frant to musi być... Po polsku mówi expedite, jeno się z tem nie wydaje i prostakiem się pokazuje.
— Wielkiej to cnoty republikanin! Cóż tam nowego na świecie?
— W kancelaryi mi powiedzieli o papierze ambasadora do hetmanów, względem rychlejszego złożenia list redukcyjnych od każdego regimentu z osobna. Powiedzieli też, jako pan kasztelanic Mostowski uciekł z Tarchomina, że od wczoraj pułkownik Baur szuka go po Warszawie. Robił już rewizyę u panienek na Nalewkach i był w przepraniu w kafenhauzie Dziarkowskiego.
— Baur wziął za to, żeby go nie znalazł. Wie on, jak trawa rośnie.
— Na mieście szeptają, że jak tylko ogłoszą dzień redukcyi, to arsenał zabiorą i swoimi obsadzą. Mogą, łakoma rzecz, wojska stoją zaraz na Lesznie, której nocy uderzą niespodzianie i gotowi capnąć!
— Niech aspana o to głowa nie boli: stary Dobrski czujniejszy od żórawi...
— Bo, na ten przykład, dzisiejszej nocy z racyi ogniowych alarmów obudził mnie czeladnik wrzaskiem: »Uderzyli na arsenał!« Wyleciałem na ulicę, a tu już walą w bębny, grzechocą, trąbią i ludzie z czem kto miał pod ręką biegną na obronę. Pół miasta zerwało się na nogi. A to jeno sadze zapaliły się u piekarza w Dulfusowej kamienicy na Długiej. Ugaszono w mig, ale zebrało się parę tysięcy narodu. Rano znowu nowa awantura i wzburzenie powszechności. Na Karmelickiej, koło zdroju, wyrzucili z dwóch dworków obywatelów i zakwaterowali tam grenadyerów kijowskich. Wyrzucili ich ze wszystkimi bebechami do komórek! na mróz! Słychaneż to rzeczy! Takie bezprawia w stolicy, pod bokiem króla! Powiedam porucznikowi, że mi już wątroba puchnie z irytacyi.
— Cierpliwości! niech jeno wiosną zaleci, a weźmiemy się do porządków.
— Byle człowiek dożył tej pory. Ale, co mi donieśli o jakimś Kobylańskim, utrzymującym zajazd i traktyernię. Niechybnie zabawia się werbowniczym procederem. Zawsze u niego pełno gemeinów, borguje im gorzałkę i do konfidencyi dopuszcza. Widzieli go też, jak nocami przekrada się do pałacu ambasadora. Z czemże tam lata, jeśli nie ze zdradą...
— Wstąpże z tem do ks. Meiera. Mnie pilno na miasto.
Wyszli razem. Na schodach jeszcze dołożył Kiliński niejedno, bo wiedział o wszystkiem, co się działo i mówiło po warsztatach i między pospólstwem.
Zaręba stawił się przed kasztelanową, przypominając obietnicę.
— Gotowam prosić Igelströma choćby zaraz.
— Właśnie przyjmuje do południa. Tam pono siła suplikantów wyczekuje...
— To i ja poczekam, korona mi z głowy nie spadnie.
I przybrawszy się stosownie do okoliczności, kazała się zawieźć do pałacu ambasady rosyjskiej.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.