Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wybuchnęły gryzącymi płomieniami. Stanęły w pamięci dni już dawno odeszłe, dni szczęścia...
Dwadzieścia lat te słowa niedotykane nawet oczyma i z pamięci wygnane, przemówiły naraz wstrząsającym głosem miłości. Gdzie to było? Kiedy to się stało? I czemu minęło? Czemu?
Zmierzch zasypał komnatę modrawym brzaskiem śniegów, obwijając jej duszę rozżarzoną jakby całunem, tkanym z żałosnego przędziwa łez. Płakała, perliste łzy toczyły się nieskończonymi sznurami. Płakała złamanego żywota kalwaryjskie dzieje. Płakała nad człowieczych złud kruchością, nad wszystkiego świata męką i własnem opuszczeniem.
Dopiero powrót mnicha odwrócił ją od łez i smutnych rozpamiętywań.
Król naznaczył posłuchanie jeszcze dzisiaj, na szóstą wieczorem.
— To niepodobna! Jego Królewska Mość byłby tak łaskawy! Jeszcze dzisiaj?
Mnich powtarzał parę razy, nim wreszcie uwierzyła.
— Więc mnie pamięta? Więc... ujrzę go znowu, za chmilę... to niepodobna! — Ogarniały ją lęki, chwytały płacze i tępe, prawie nieprzytomne osłupienia, kazała się jednak ubrać starannie i przed wyjściem długo przeglądała się w zwierciedle.
— Nie pozna mnie! — westchnęła żałośnie.
Mnich powiódł ją na zamek i zaprowadził prawie ciemnymi schodami do jakiegoś zacisznego pokoju, gdzie ogień wesoło trzaskał w kominie i skrzył się u sufitu