Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a przed złotem pokorni! Wszystko, co nie służy ku wygodzie, zbogaceniu się i potrzebom, mienią śmiesznym zabobonem. Nie imaginujesz, jak mnie to uraża! Jak mnie boli ten jarmarkowy gwar dokoła! Moje wytchnienie, to kiedy się zbiorą moi dawni, drodzy przyjaciele... Wczoraj mnie odwiedzili... — ściszyła głos, oczy się jej powlekły mgłą oddalenia. — Siedzieliśmy długo w noc i mówili o... zaraz, zaraz... — zastanowiła się, nie mogąc przypomnieć.
Zarębę przeszedł lodowaty dreszcz, bowiem znowu nawiedzili ją dawno pomarli.
— Był z nami Kapostas — powlekła oczyma dokoła. — O czem to ja mówiłam? Kapostasa nie zaniedbuj i staraj się o jego przyjaźń: to cnota wyjątkowa i rozum pełen głębokiej nauki. Posiada sekret komunikowania się z tamtym światem...
Zarębie zrobiło się naraz pilno na słońce i powietrze, gdyż jej słowa i błędne chwilami oczy przyprawiały go o zawrót głowy. Pożegnała go z macierzyńską czułością, mnicha wyprawiła z listem na Zamek i zamknąwszy się na klucz, wyjęła ze skrytek szyfonierki jakieś nikłe karteluszki, tchnące umarłą wonią larendogry.
Nie łacno jej przychodziło wziąć się do czytania. Bała się dotknąć tych kart. Jakby przed wiekiem trumny, cofały się roztrzęsione ręce, a serce przejmowała zgroza popełnianego świętokradztwa. Przemogła się wreszcie. Listów było niewiele i skąpo wypełnionych drobnem, wyblakłem pismem, starczyło jednak na wskrzeszenie całej przeszłości. Utajone na dnie serca żary