Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czeński. Siedział ze ściągniętemi brwiami, chmurny, cały w dygocie serdecznego bólu i żałości. Wreszcie pod jakimś błahym pozorem wyszedł. Bał się, że w końcu i sam się jeszcze popłacze, tyle się w nim nazbierało cudzych łez i własnego rozdrażnienia. Zwłaszcza wzbudzone opowieścią kasztelanowej myśli o domu nie dawały spokoju, a postać ojca wciąż stawała na oczach.
— Tam się musi dziać coś złego! — myślał trwożnie.
Na kwaterze było mu dziwnie pusto i nudnie; Maciuś raportował o stanie ogiera wieści coraz groźniejsze, Kacpra nie było, poszedł jak zwykle do koszar artyleryi egzercyrować kantonistów, Kiliński też nie dawał znaku życia. Więc nie wiedząc już co robić z sobą, poszedł na miasto i włóczył się po ulicach, nie mogąc jednak nigdzie zgubić swoich złowrogich przeczuć. A jakby na dobitkę, jakimś dziwnym trafem, spotkał dwa razy Igelströma, przelatującego w eskorcie kozaków.
Zdawało mu się widzieć przy nim von Bluma. Z przyczyny prędkiej jazdy ambasadora i padającego śniegu nie potrafił akuratnie rozeznać twarzy, lecz był prawie pewien, że się nie myli. Nowa więc udręka spadła mu na serce. Dobrze przecież rozumiał, jako von Blum nie wyzwie go na rękę, a znajdzie wygodniejszy sposób wywarcia na nim niezawodnej zemsty. Znał go bowiem mściwym i podstępnym.
— A może mi się tylko zdawało!
I jakby na złość nie mógł znaleźć kapitana Chomentowskiego, który po powrocie z Paryża zorganizo-