Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nigdy jej nie widział w takim pajęczym dezabilu, bezwstydnie wystawiającym, co miała najpiękniejszego. Przejrzysta tkań koronek zdradzała rozkosznie wszystek zarys jej wdzięków: złotawą cerę jej ciała, smukłość postaci, luby obrys piersi, jakby ulepionych z alabastru, liliowymi cieniami opłyniętych i zwieńczonych różyczkami. Ani minuty nie mogła uleżeć spokojnie i chwilami tylko skrzyżowane ramiona i płaszcz niesfornych włosów okrywały jej nagość...
Łóżko, dające postać wyzłoconej muszli, skrytej pod pawilonem z szafranowej chińskiej materyi, pokrytej barwistymi smokami, że w tem złotawem przyćmieniu wydawała się bóstwem zjawionem w gorączkowych snach kochanków...
W pierwszych chwilach Zarębie załomotało serce i krew uderzyła mu do głowy niby wino, lecz swarliwe targi z handlerzami, strofowania pokojowej i nienasycona pożądliwość, z jaką oglądała przystrojenia, wnet go przyprowadziły do równowagi.
Oddał się więc spokojnie admirowaniu jej cudności. Ostatni raz wczoraj w kościele przyszły na niego żale, wspominania i niezaspokojonych tęsknot udręki. Ale teraz patrzył, jak na jedną z rozgłośnych i modnych piękności. Jak na jedną z takich, jakieby przy zdarzonej okoliczności chętnie wziął w ramiona i, nasyciwszy chwilowo wzbudzone żądze, odszedł w swoją stronę.
— Wczoraj wieczorem byłam sama i myślałam o tobie — rzuciła niespodzianie.
— Siedziałem samotnie i także myślałem o tobie — odparł bez zająknienia.