Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/328

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dziękował wielbiącymi uśmiechami, nieznacznie przytem rejterując ku wyjściu. Miał już dosyć tego świetnego towarzystwa, obce mu było i nienawistne. Zubow rozwalony w krześle, przyjmujący hołdy i daniny uwielbień z królewską łaskawością, drażnił go, zaś jego protekcyjny ton, przyprowadzał do wściekłości. Chował mu za to odpłatę do sposobnej pory.
I wiedział co trzymać o tych uorderowanych grafach i damach wspaniałych, o tem stadzie kruków, spadłych na Rzeczpospolitą i gotowych do rozrywania jej żywcem. Znał dobrze dzikie instynkty tych drapieżców, utajone pod polorem układności, dobrych manier i nieposzlakowanej francuszczyzny. Wolał im zejść z oczów.
Był już obok drzwi, gdy po śpiewach Iza zbliżyła się do niego.
— Nie uciekaj! Nudzą mnie, że już nie wytrzymam.
— Głowa mnie boli, muszę się trochę przejechać.
— Mróz bierze — wyjrzała oknem — wybrany czas na kulig, pojechałabym...
— Mam konie w dziedzińcu, poniosą, jak dyabły — szepnął żartobliwie.
Oczy jej zabłysły, zadrgały nozdrza, piersi się wzdęły, rzuciła okiem po sali.
— Kto wie... gdybyś chciał i powiózł daleko... gdybyś chciał...
— Rozkazuj, choćby na koniec świata, gdzie oczy poniosą.
Olśniła go zuchwała myśl: porwać ją, przepaść gdzieś w nocy i oszaleć. Zatopił w niej źrenice i czekał.