Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/329

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odeszła bez słowa, rozmawiała z hrabiną Apraksinową, wybuchnęła śmiechem na jakieś słowo księcia Gagarina, słuchała Zubowa, dała jakieś zlecenie Tereni, zajrzała do grających, była wszędzie. W złotawej sukni, mocno wyciętej, przepasana błękitną szarfą, z głową w lokach, matowo blada, z krwawemi wargami pokusy, snuła się po sali, jak cud. Wszystkie oczy chodziły za nią oczarowane.
Rozmyślał nad znaczeniem jej słów, gdy znowu się przy nim znalazła.
— Zaczekaj w sieni na dole... za chwilę przyjdę...
Nim pojął, już z kimś na sali rozmawiała, powtarzając mu rozkaz oczyma.
Załomotało mu serce i zarazem przejął zimny spokój, jak czasu bitwy. Wyszedł niepostrzeżenie. Maciusiowi kazał pozdejmować z koni brzękadła, sam sprawdził uprzęże, krucicę przełożył pod rękę i stanął w progu wielkiej ciemnej sieni. Z pokojów na piętrze spłynął jakiś śpiew, ciche brzęki klawecyny a potem posypały się rzęsiste, długie aplauzy.
— Wieź mię, dokąd chcesz!
Palący oddech oblał mu twarz.
Zaniósł ją do sań, obtulił szubą, i kiedy wyjechali z dziedzińca, krzyknął:
— Co pary w koniach! Na wolę do Szulca.
Maciuś zaświstał przeciągle, ogiery poderwały się z miejsca, jak wiatr, aż zatrzeszczały rzemienie, sanie zamiotły gwałtownie i polecieli rozpadlinami ulic w tumanach śnieżnej kurzawy.
Wieczór był późny, w szarych groblach domostw