Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/323

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W sąsiednim pokoju zaskrzypiała podłoga, ktoś tam wszedł... Poruszyła się zasłona, ktoś stanął w progu i, patrząc na nią, zbliżał się zwolna.
— Przyszłam kołatać do twej łaskawości, Najjaśniejszy Panie... — wyrzuciła gorączkowo.
— Nazywam fortunną chwilę, w której mogę spełnić coś dobrego...
Podniosła oczy. Król patrzył na nią z wyczekującym uśmiechem.
— Najjaśniejszy Panie... — głos jej uwiązł w gardle, a serce dziw nie pękło od wzruszenia.
— Jakże się cieszę, widząc panią w dobrem zdrowiu, jakże się cieszę! — powtarzał z wymuszoną grzecznością. — A sporo to już chyba czasu upłynęło — ciągnął ostrożnie.
— Dwadzieścia lat — odpowiedział jęk, wyrwany z głębi serca.
— Czas leci... dla jednych bez śladu — skłonił przed nią głowę. — Ale dla drugich mniej łaskawy — westchnął, bębniąc w tabakierkę. — Jakimże okolicznościom mam być wdzięczny — zapytał wręcz, nie lubił bowiem takich spotkań. A przytem wydała mu się już mocno posuniętą w latach i nie mógł sobie przypomnieć ani jednego szczegółu tej miłostki. Że była jego kochanką, czytał z jej twarzy, oczu zgorączkowanych i słów nieprzytomnych.
Uśmiechnął się z pobłażliwą łaskawością, zadowolony z wrażenia, jakie jeszcze wywierał.
— Pozwól mi zebrać myśli, wszak tyle lat marzyłam o tej chwili — prosiła, zatapiając w nim utę-