Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/333

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jeśli do wieczora kopyt nie wyciągnie, to się wylizać może...
— Żeby waści jęzor odjęto: jak nie zdechnie, żył będzie! Mądrala! — wybuchnął porucznik i pobiegł się przebrać, gdyż sprawa Volange’a przymuszała go do zobaczenia się z Kilińskim. Właśnie już wychodził z kwatery, gdy zastąpił mu drogę kozaczek z listem szambelanowej. Kilkanaście namiętnych słów, pisanych z pośpiechem ołówkiem, przejęło go dreszczem lubości. Karteluszek zdradziecko pachniał, przywodząc na pamięć wczorajszy wieczór. Podarł go w strzępy i naraz w trzeźwem świetle rozwagi zobaczył wszystką przygodę.
— Dyabli nadali całą awanturę! — skłopotał się i nawet myśl o tryumfie nad Zubowem nie przyniosła mu satysfakcyi. — Żołnierskie amory na rasztaku! Skinęła i poleciałem niby lactans na złamanie karku... — Zrobiło mu się czegoś wstyd i żal... — Tylem wart, co i ona! — szepnął z niemałą awersyą do swojego postępku. — Ale nie będę jej kłamał czułości, ni służył na czworakach!
Postanawiał, nie mogąc się jednak uspokoić.
— Za takie szczęście byłbym dawniej gotowy położyć głowę — zdumiewał się nad własną przemianą, wchodząc do Kilińskiego.
Majster był srodze zajęty; przepasany zielonym fartuchem, przymierzał trzewiki jakimś elagantkom. Pod oknem, przy nizkich stołach, pracowało kilkunastu czeladzi. Obszerną, sklepioną izbę wypełniał ostry zapach skór i stukanie młotków.
Zaręba z godzinę admirował nóżki dam i francu-